2014 rok. Karabach Agdam po raz pierwszy dostaje się do fazy grupowej europejskich pucharów. Do tego momentu Azerbejdżan nie tylko nigdy nie uczestniczył w mistrzostwach świata. Ten kraj przez blisko 20 lat rywalizacji na światowej arenie, wygrał zaledwie trzy spotkania w ramach eliminacji do mundialu. Futbolowy Trzeci Świat? Bez dwóch zdań. A jednak to, co wydarzyło się sześć lat temu, nie było jedynie wybrykiem natury. Od tamtej pory Karabach zawsze docierał do grupy Ligi Europy, zaliczając nawet epizod w Lidze Mistrzów. Jakim cudem naród, którego największym sukcesem jest 73. miejsce w rankingu FIFA, doczekał się tak świetnej, eksportowej drużyny? Odpowiedź jest prosta. Polityka.
Nie oszukujmy się. Być może dziś, gdy w Górskim Karabachu znów słychać strzały i wybuchy, kojarzymy, że Karabach to miejsce na ziemi. Przez lata jednak robiono sporo, żeby pierwszą myślą związaną z tym słowem, która wpada nam do głowy, był klub piłkarski. I to nie byle jaki klub – mistrz Azerbejdżanu, eksportowa marka, stawiała czoła największym klubom na Starym Kontynencie. Każdy miał wiedzieć, że jego drużyna jedzie na mecz z Karabachem do Azerbejdżanu. Nieważne już, że w samym Górskim Karabachu mistrz kraju nie gra – bo w sumie ciężko grać w nieistniejącym już mieście – liczy się mozolnie budowany mit. Że Karabach to Azerbejdżan, a Azerbejdżan to Karabach. Zapytacie: dlaczego dla Azerów jest to tak ważne, że postanowili stworzyć klub-giganta, który rozniesie ten mit po świecie?
Gdybyście od ponad trzydziestu lat walczyli o Górski Karabach, też byście chcieli, żeby w każdym zakątku globu kojarzył się on z Azerbejdżanem, a nie Armenią.
Karabach Agdam – historia klubu
Jak Józef Stalin podzielił Karabach
Wojna o Górski Karabach, teren leżący między Armenią i Azerbejdżanem, wróciła w ostatnich dniach na nagłówki gazet. Jedni twierdzą, że rozpoczęła się ponownie, ale ona tak naprawdę nigdy nie ustała. Choć od najbardziej krwawych momentów tego konfliktu minęło już wiele lat, na tym kawałku ziemi nie znają słowa pokój. Teoretycznie jest on wolną republiką. Tylko w teorii, bo nie uznaje go żaden kraj świata, nawet Armenia. Teoretycznie należy do Azerbejdżanu. Tylko w teorii, bo – zabrzmi to brutalnie, ale prawdziwie – najwięcej Azerów w Górskim Karabachu znajdziemy kilka metrów pod ziemią. Nie ma w tym przypadku. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. To Azerbejdżan jako pierwszy podniósł rękę na pragnących niepodległości Ormian. W końcówce lat 80. XX wieku Azerowie rozpoczęli pogromy ormiańskiej społeczności, a później regularną wojnę, którą koniec końców przegrali. Jednak musiał istnieć jakiś powód, dla którego o tę ziemię trzeba było w ogóle walczyć. Istniał. Nazywał się Józef Stalin.
– Gdy wykluwa się Związek Radziecki, on odpowiada za politykę narodowościową. Tak wichrzy i tak rozrysowuje granice między radzieckimi gminami, powiatami i województwami, że te często nie pokrywają się z granicami terenów, na których zamieszkują dane narody. W efekcie narody te są dzielone, niektóre muszą mieszkać razem z odwiecznym wrogiem, inne są przez wroga rządzone, inne wrogiem rządzą. Powstają spory, które sądzić może tylko imperialne centrum – i sądzi, ale tak, aby nigdy nie rozsądzić do końca. Górski Karabach, w którym Ormianie byli od wieków w przewadze, Józef Wissarionowicz przyłącza do Azerbejdżanu. W ten sposób wiele tysięcy Ormian trafia pod kontrolę Baku. A Ormianie Azerów nie znoszą. Ba – boją się ich, utożsamiają często z Turkami, których Azerowie są bliskimi krewnymi. Dla Ormianina Turek to najgorsze zło, a Karabach trafia pod azerskie skrzydła raptem po tureckim ludobójstwie Ormian – pisze o tej sprawie Zbigniew Rokita w książce “Królowie Strzelców”.
Gdy Azerowie zaczęli podpalać, ćwiartować żywcem i wieszać swoich sąsiadów w Sumgaicie, wiadomo było, że żadne pokojowe rozwiązanie nie wchodzi w grę. Ormianie dostali ostateczny dowód na to, że Azer = Turek. Co ciekawe, futbol od samego początku jest nie w tle tej wojny, a na pierwszej linii frontu.
Armenia – Azerbejdżan, czyli mecz zakazany
To piłka nożna jest punktem wyjściowym historii opowiadanej przez Rokitę. W “Królach Strzelców” czytamy o tym, jak w końcówce lat 80. azerska “spółdzielnia” próbowała za wszelką cenę spuścić z ligi jedyny ormiański klub w regionie. Gdy konflikt rozhulał się na dobre, sam Michaił Gorbaczow wymieszał regionalne ligi tak, żeby tylko Azerowie i Ormianie nie mieli sposobności, żeby sprawdzać, ile znaczeń ma słowo “spalony”. A co zrobić z ligą centralną? – Azerbejdżańscy i armeńscy zawodnicy byli zmuszeni grać ze sobą na neutralnych boiskach, a z góry przyszło rozporządzenie, że wszystkie ich spotkania mają kończyć się remisem – dowiadujemy się z “Królów Strzelców”. Sytuacja była kuriozalna, bo zabroniono nawet strzelania bramek. Ot tak, żeby nie wzbudzać zbyt wielkich emocji. Dlatego azersko-ormiańskie konfrontacje to w dużej mierze “0:0 po bezbarwnym” lub – maksymalnie, żeby nie wzbudzać podejrzeń – 1:1.
Mijały lata, a konflikt o Górski Karabach nadal był obecny w piłkarskim świecie. Sprawne oko zauważy pewną niespodziankę w tabeli eliminacji do Euro 2008, w polskiej grupie. I wcale nie jest nią fakt, że biało-czerwoni po raz pierwszy w historii awansowali do turnieju. Ich grupowi rywale: Armenia i Azerbejdżan, rozegrali o dwa mecze mniej niż reszta. To efekt panicznego strachu azerskiej federacji przed porażką. Tak jak wspomnieliśmy na wstępie – Azerzy i futbol to dwie rzeczy, które nie idą ze sobą w parze. A Ormianie byli wówczas na fali. Jeśli doszłoby do meczu, istniało prawdopodobieństwo, że Azerbejdżan zbierze manto, o którym sąsiedzi będą mówić latami. Być może nawet zbierze je w Baku, więc na wszelki wypadek azerska federacja blokuje wszelkie propozycje rozegrania spotkania. Zarówno u siebie, jak i na neutralnym terenie. UEFA zarządza obustronny walkower, Armenia traci punkty w grupie.
Pewnie mało kto o tym wie, ale to właśnie to zdarzenie spowodowało, że UEFA zaczęła baczniej przyglądać się sytuacji politycznej na świecie i blokować możliwości gier pomiędzy skonfliktowanymi narodami. Najnowsza historia? Wszyscy pamiętamy, jak Henrikh Mchitarjan opuścił finał Ligi Europy tylko dlatego, żeby Ormianin nie pojawił się w Baku.
Futbol i petrodolary – jak odzyskać Karabach
Być może Azerbejdżan bał się wówczas porażki, bo przecież i wojnę o Górski Karabach przegrał. Jeśli więc Ormianie znaleźliby kolejne pole, na którym mogą dokopać sąsiadom, byłoby niedobrze. Ciężko uprawiać propagandę, gdy na wszelkich polach się przegrywa. Ale dla Armenii zwycięstwo było tylko pozorem. Owszem, zrealizowali swój cel – niemal wszyscy Azerowie opuścili Karabach, proporcje ludności, które po upadku ZSRR zwiastowały niebezpieczną możliwość odwrócenia się sił na tym terenie, zostały zatrzymane. Gdy azerska mniejszość rosła w siłę, stanowiła 1/4 populacji tego terytorium. Dziś stanowi zaledwie pięć procent. Nic więc dziwnego, że skoro Azerbejdżan nie potrafił zająć terenu siłą, postawił na podstęp.
Karabach Agdam. Klub, który z Agdamem i samym Karabachem ma tyle wspólnego, co Legia Warszawa ze Śląskiem. Owszem, przed laty faktycznie funkcjonował taki klub. Ba, zdobył nawet mistrzowski tytuł i to na krótko przed tym, jak Agdam został zrównany z ziemią. Ale od lat jego domem jest Baku, a sukces miał jak w banku. Dlaczego? Przyczyny tego sukcesu wyjaśnialiśmy już kilka lat temu. – Niezwykłe, że klub z nieistniejącego miasta właśnie coraz śmielej rozpycha się po europejskich salonach. Od 2008 i zatrudnienia w klubie Gurbana Gurbanowa, Karabach w regionie zaczęto nazywać „Barceloną Kaukazu”. Sponsorowani przez firmę Azersun, jednego z lokalnych potentatów spożywczych, odważniej postawili na zagranicznych piłkarzy, szczególnie Brazylijczyków. Gurbanow chce grać ofensywnie, nie muruje nawet mierząc się z silnym rywalem, stawiając na efektowność, nawet kosztem efektywności.
Miliony pompowane w futbolową wizytówkę Azerbejdżanu się opłaciły. Karabach zaczął od ogrywania Wisły Kraków czy Piasta Gliwice, skończył na regularnej grze w Europie. Azerski potentat być może nie wydawał na transfery grubych milionów, jednak sprowadzał zawodników jakościowych, którym bardzo dobrze płacił. – Wiadomo, były fajne premie za wygrany mecz, czasami trener na przykład motywował nas tak, że kto wygra gierkę na treningu, ten dostanie po sto manatów na głowę. Ciekawe jest to, że dodatki za wygrany mecz dostawaliśmy nie po spotkaniu, a… dzień przed następnym meczem. Właściciel uważał, że dzięki temu będziemy szczęśliwi w dniu starcia i pójdzie nam lepiej – mówił nam Jakub Rzeźniczak.
Wszystko, byle tylko regularnie grać w Europie.
Wojna pozorów
Oczywiście za sukcesami na międzynarodowej arenie, zupełnie nie szły sukcesy całej azerskiej ligi. Karabach ją dominował, jednak tamtejszy futbol jak był Trzecim Światem, tak nadal nim jest. W naszym reportażu z Baku opisywaliśmy, jak bardzo azerskim władzom zależy na pozorach.
– Na punkcie tego, co o Baku myślą przyjezdni, najważniejsi ludzie w kraju mają po prostu świra. Przykład? Podczas wyścigów Formuły 1 mniej efektowne budynki były zakrywane wielkimi płachtami ze zdjęciem tejże budowli, z tym że bez jej dzisiejszych wad. Niesamowicie dba się tutaj również o to, by chodniki czy elewacje budynków wyglądały na czyste. W mieście nazywanym często miastem wiatru zdecydowanie nie jest o to łatwo.
I wygląda na to, że z futbolem jest tak samo. W tym roku Legia może te pozory przełamać i wcale nie będzie to trudne. Powód jest prosty – kryzys. Karabach ma najsłabszą drużynę od lat, co jest dowodem na kruchość państwa opartego na ropie naftowej. “Bussiness Insider” w tekście poświęconym rozgrzebanej na nowo wojnie pisze, że różnice między Armenią a Azerbejdżanem zaczynają się zacierać. Wolnorynkowa Armenia zdystansowała pod względem rozwoju socjalistyczny Azerbejdżan, gdzie demokracja jest równie pozorna, jak sukcesy mistrza kraju w europejskiej piłce. Z zewnątrz – fajne. Od środka – niewiele warte. Tyle że – z drugiej strony – w obliczu konfliktu azerska strona musi zadbać o to, żeby Karabach nadal był z nią utożsamiany. Zarówno Ormianie, jak i Azerowie, stali się zakładnikami swojej polityki historycznej.
– Dla Armenii Karabach stał się przekleństwem. Region o powierzchni kilku Warszaw jest dla Ormian ważny jako symbol, ale to zupełne pustkowie. Zwycięstwo w wojnie karabaskiej skazało Erywań na izolację ze strony dwóch strategicznych sąsiadów: Azerbejdżanu i jego sojuszniczki, Turcji; skazało też na osuwanie się w objęcia Rosji. Armeńskie władze najchętniej machnęłyby na Karabach ręką, ale są zakładnikami ormiańskiego społeczeństwa, które wówczas machnęłoby ręką na swoje władze – a może nawet tę rękę by na nie podniosło – pisał o tym Zbigniew Rokita.
I tak się właśnie ta wojna toczy. Jedni, mając pod nosem rodziny mieszkające w kontenerach, pomponują miliony w pensje zagranicznych piłkarzy klasy średniej. Drudzy, mając w pozornym władaniu kawałek pustyni, zostali zmuszeni, żeby po raz kolejny zań umierać i bronić bezużytecznego skrawka ziemi przed azerskim najeźdzcą.
Pytanie: czy komukolwiek, kiedykolwiek, ta sztucznie pompowana wojna się znudzi? A może w obliczu wzrostu gospodarczego w Armenii, ta postanowi odpowiedzieć na futbolową propagandę drugiej strony i doczekamy się powstania “Arcachu” (ormiańska nazwa Górskiego Karabachu), który będzie miał zadanie głosić na europejskiej arenie prawdę objawioną: że Górski Karabach to część Armenii? W historii takie przypadki już mieliśmy, gdy Włochy i Jugosławia walczyły na boisku o Triest.
Nam zostaje mieć nadzieję, że na Kaukazie, tak jak na południu Europy, szybko pójdą po rozum do głowy i wyłączą futbol z tej niekończącej się wojny.
SZYMON JANCZYK
Fot. FotoPyK