Kamil Kuzera nie wymyślił futbolu na nowo. Paweł Golański nie wynalazł nowych gwiazd ligi. Mimo to kielczanie zamienili się z głównego kandydata do spadku w rewelację wiosny. Jak do tego doszło?
Jeśli Korona Kielce zakończy trwający sezon na miejscu oznaczającym utrzymanie w Ekstraklasie, jej trener Kamil Kuzera za debiutancką rundę w samodzielnej pracy prawdopodobnie otrzyma nominację do nagrody Trenera Sezonu. Po fatalnym wrażeniu pozostawionym w drugiej części rundy jesiennej, po transferach, które na papierze wyglądały słabiej niż te dokonywane przez konkurencję, po dwóch przegranych na koniec poprzedniego roku w roli trenera tymczasowego, trudno było się spodziewać, że debiutant nagle dźwignie zespół. Zwłaszcza że ktoś musi przecież spaść.
Skoro Miedź Legnica ściągała doświadczonych ligowców, skoro Zagłębie Lubin zatrudniało Waldemara Fornalika, Korona z Kuzerą, wzmocnieniami z Kanady, Rumunii oraz dość wiekowym Hiszpanem i jeszcze na dokładkę z Bartoszem Kwietniem nie mogła robić wrażenia. Dochodził jeszcze dodatkowo wizerunek samego trenera pozostały jeszcze z boiskowych czasów. Prędzej można było uwierzyć, że nowe rozwiązania taktyczne wymyśli jakiś zdolny debiutant w rodzaju Dawida Szulczka, niż że zrobi to były ligowy rębajło. Po Kuzerze większość intuicyjnie spodziewała się, że jego futbol będzie wyglądał jak za Leszka Ojrzyńskiego, tylko może jeszcze bardziej.
Kuzera nie wymyślił nowych taktycznych koncepcji. Ale nie zrobił też z Korony drużyny jeszcze bardziej prymitywnej. Dołożył do niej więcej akcentów z piłką przy nodze. Jego największą zasługą jest jednak, że zdołał zbudować zespół, który w pełni opanował elementarz walki o utrzymanie. Mówi się często, że w drużynie grającej o przetrwanie muszą się zgadzać podstawy. Że nie chodzi o żadne wymyślanie futbolu na nowo. Kielczanie te zasady przyswoili i wcielili w życie. Co wystarcza im do tego, by wiosną punktować na poziomie ścisłej czołówki ligi. Na kursie UEFA Pro, w którym Kuzera wciąż uczestniczy, można by pokazywać jego drużynę jako wzorzec z Sevres walki o utrzymanie. Jeszcze nie wiadomo, czy skutecznej. Ale wiele na to wskazuje.
1. STAŁE FRAGMENTY GRY
To nie jest tak, że jesienią Korona wykonywała je źle. Trener Ojrzyński przecież od zawsze przykładał do nich dużą wagę. W jego sztabie pracował zresztą Michał Macek, osobny specjalista od tej fazy gry, co też pokazuje, jakie znaczenie do nich przywiązywano. Koronie jednak wielokrotnie się po nich nie układało. Często brakowało bardzo niewiele, by niektóre dogrania ze stojącej piłki przyniosły gole. Podczas transmisji z Bundesligi pokazuje się często statystykę zagrożenia po rzutach rożnych czy wolnych, a niekoniecznie goli, które po nich padają. Świat futbolu zdążył się już nauczyć, że gole są często w futbolu zdarzeniem niemal losowym. Do oceniania, czy ktoś coś robi dobrze, czy źle, lepiej służą statystyki w stylu goli oczekiwanych. I to właśnie na nich opiera się wskaźnik zagrożenia po stałych fragmentach gry, często odbiegający od tego, ile rzutów rożnych czy wolnych faktycznie kończy się bramkami. Gdyby jesienną Koronę zmierzyć w ten sposób, pewnie wyszłoby, że wcale nie była pod tym względem taka zła.
Ale dopiero wiosną piłki zaczęły po nich lądować w sieci. Mecz z Cracovią: rzut rożny, rzut karny. Śląsk: karny. Wisła Płock: rzut rożny. Radomiak: rzut wolny. Jagiellonia: rzut rożny. Sześć z czternastu goli kielczan w tej rundzie padło bezpośrednio po stałych fragmentach gry. To 43% dorobku. Każdy miał znaczenie punktowe. W meczach, w których padały, kielczanie zdobyli 13 punktów. Gdyby odjąć trafienia ze stojącej piłki, byłyby tylko trzy. A Korona, mając dziesięć punktów mniej, byłaby gdzieś w okolicach Miedzi Legnica. Nie ma skutecznej walki o utrzymanie bez skutecznie wykonywanych stałych fragmentów gry.
2. WIĘKSZA ODWAGA
Zespół z Kielc już od pierwszego meczu wiosny przy Łazienkowskiej przestał przepraszać, że żyje. Największą różnicą między Koroną Ojrzyńskiego a Kuzery jest ofensywa. Bardzo poprawiło się kreowanie sytuacji przez beniaminka. Za czasów poprzedniego trenera w tym sezonie tylko raz, w meczu z Wisłą Płock (1:2), Koronie zdarzyło się wykreować sytuacje warte powyżej dwóch goli oczekiwanych. Za czasów obecnego miało to miejsce już sześciokrotnie.
Kielczanie w pierwszej części sezonu unikali chodzenia na wymianę ciosów, przypuszczając, że mogłaby się dla nich skończyć tragicznie. W drugiej fazie rozgrywek regularnie okładają się z rywalami sytuacjami, sprawiając, że mecze przypominają grę w dwa ognie. Przy wyniku remisowym Korona nie zamraża spotkań, tylko prze po kolejne gole. Narażając się oczywiście na straty, ale też walcząc o pełną pulę, która w walce o utrzymanie waży znacznie więcej, niż ciułanie remisów. I w ostatnich tygodniach zbierali za to nagrody. Skoro zespół miał problemy z trzymaniem gardy, zaczął ruszać na przeciwników z otwartą przyłbicą. A wiara zawodników, czerpana z kolejnych przykładów, w których takie podejście się opłaciło, tylko zachęca ich do podejmowania ryzyka.
3. WYGRYWANIE U SIEBIE
Nie da się pozostać w lidze, jeśli nie punktuje się u siebie. Za kanon przyzwoitości przyjmuje się wygrywanie na własnym stadionie i remisowanie na wyjazdach. Korona, pomijając starcia na Łazienkowskiej i z Wartą, gdzie nie wyszło jej nic, raczej trzyma się tego schematu. Wywiozła remisy ze Szczecina, Zabrza i Wrocławia, nie pozwalając sobie dotąd na porażkę z żadnym bezpośrednim rywalem w walce o utrzymanie. U siebie zbudowali natomiast zawodnicy Kuzery prawdziwą twierdzę. Wygrali na własnym obiekcie sześć meczów z rzędu, co czyni aktualnie z Kielc drugi, po Częstochowie, z najtrudniejszych terenów w lidze.
W całym sezonie nikomu poza tymi dwiema drużynami nie udało się wygrać u siebie więcej niż trzy razy z rzędu. W historii występów Korony w Ekstraklasie dłuższa seria zwycięstw w Kielcach zdarzyła się tylko za Macieja Bartoszka, na przełomie 2016 i 2017 roku, gdy tamten zespół wygrał u siebie siedem kolejnych spotkań. A przecież punkt startowy Kuzery był zupełnie inny. Jesienią kielczanie wygrali u siebie tylko jeden mecz, przegrywając pięć. Bez odczarowania swojego obiektu, bez uczynienia z niego kotła, walka o utrzymanie nie byłaby możliwa. Korona nie wygrała wyjazdowego meczu od sierpnia. Ale aktualnie nie ma to większego znaczenia, bo u siebie robi, co do niej należy.
4. STABILIZACJA SKŁADU
Ojrzyński należy do trenerów, którzy lubią, gdy w drużynie panuje pozytywny ferment. Ktoś wskakuje do składu, ktoś z niego wypada. Ktoś ląduje na trybunach, inny dostaje szansę w podstawowym składzie. Wytypować jego jedenastki było często bardzo trudno. Wiosenna Korona jest tego przeciwieństwem. W dziewięciu z jedenastu wiosennych meczów zawsze grała ta sama obrona. Dominick Zator, Miłosz Trojak, Piotr Malarczyk, Marius Briceag mogą nie być indywidualnie najlepszymi defensorami w lidze, ale mając za sobą powtarzalność już niemal trzech miesięcy regularnej gry tydzień w tydzień w tej samej konfiguracji, wykształcili pewien rodzaj powtarzalności, zgrania.
Zwłaszcza że na pozostałych pozycjach jest podobnie. Lewe skrzydło to zawsze Jakub Łukowski. Atak po odejściu Bartosza Śpiączki należy niepodzielnie do Jewhienija Szykawki. Dwaj ofensywni pomocnicy, jeśli nie dzieje się nic nadzwyczajnego, to zawsze Ronaldo Deaconu i Nono. Pozycja defensywnego pomocnika, która od początku sezonu była problemem, została dobrze załatana przez przesunięcie tam Kyryło Petrowa. Właściwie jedyną zagadką w składzie Korony jest to, czy na prawym skrzydle zagra Marcus Godinho, czy Dawid Błanik. No i po kilku nieudanych występach Marcelego Zapytowskiego zmienił się w trakcie rundy bramkarz. Jeśli jednak Kuzera naprawdę nie musi reagować, niczego nie zmienia. I taki minimalizm trenera wychodzi drużynie na dobre, bo mimo że po zimowych transferach do żelaznego składu wskoczyło aż czterech nowych piłkarzy, każdy z nich zdążył już bardzo dobrze zgrać się z zespołem.
5. SZCZĘŚCIE
Tak, grając o utrzymanie, trzeba mieć szczęście i nic w tym złego. Korona ma go wiosną furę. Do sześciu goli ze stałych fragmentów gry można dorzucić dwa trafienia Deaconu z dystansu po strzałach, które miały kilkuprocentowe prawdopodobieństwo sukcesu, a dały sześć punktów w meczach z Miedzią i Lechią. Rumun próbował też zdobywać w ten sposób bramki jesienią, ale wtedy obijał słupki, poprzeczki albo czynił z bramkarzy bohaterów. Sukces od porażki oddzielają czasem centymetry.
Kielczanie wcale nie bronią lepiej niż przed kilkoma miesiącami. Rywale w meczach z nimi mają mnóstwo sytuacji. Ale Michał Nalepa z Lechii nie trafia do pustej bramki w doliczonym czasie gry. Albo Luka Zahović przypadkiem dotyka piłki ręką, strzelając kielczanom gola, co wyłapuje VAR. Tylko w jednym meczu tej wiosny rywale Korony nie stworzyli sytuacji wartych więcej niż jednego gola oczekiwanego (0,97 ze Śląskiem). Jesienią zdarzało się to Koronie czterokrotnie. Owszem, w tym roku cztery razy udało się zagrać bez straty gola, ale w każdym z tych meczów (Pogoń, Lechia, Miedź, Wisła Płock) przeciwnik miał wystarczająco dużo sytuacji, by przynajmniej raz trafić do siatki. Ale nie trafił.
Kielczanie z wiarą idą na wymiany ciosów i mają szczęście, że tylko raz skończyło się to dla nich tak fatalnie, jak z Wartą. Według goli oczekiwanych Korona ma szczęście zarówno pod bramką przeciwnika (sześć goli strzelonych więcej, niż wynikałoby z jakości sytuacji rywali), jak i pod własną (cztery gole stracone mniej, niż wskazywałyby okazje przeciwników). I to pomimo faktu, że bramkarze niczego Koronie nie wyratowali (statystycznie Zapytowski jest minimalnie na plusie, a Forenc na identycznie nikłym minusie). To oznacza, że po prostu rywale pudłowali, choć powinni byli trafiać. A nie trzeba nikogo przekonywać, że dziesięć goli, padając w innych konfiguracjach, mogłoby trochę zmienić położenie Korony. Statystyki punktów oczekiwanych wskazują jednak, że Korona ma mniej więcej tyle, na ile w skali sezonu zasłużyła. Czyli, w uproszczeniu, los trochę oddał jej ostatnio to, co wcześniej zabrał. To żaden zarzut wobec nikogo. Raczej zwrócenie uwagi, że zespół zmierzający prostą drogą do I ligi od takiego, który jest rewelacją rundy, czasem dzieli mniej, niż się wydaje.
WIĘCEJ TEKSTÓW MICHAŁA TRELI:
- Stolica polskiego rocka. Ekstraklasowi królowie szybkiego futbolu
- Sułtan pressingu. Roger Schmidt, czyli prorok we własnym kraju
- Nagelsmann alert. Najmłodszy trener w Niemczech bije wszelkie rekordy
Fot. FotoPyK