Max Verstappen, startując z piętnastego miejsca, kończy wyścig w Arabii Saudyjskiej na drugiej pozycji. Lepszy od Holendra jest tylko jego kolega z zespołu – Sergio Perez. Meksykanin w następnym Grand Prix wprawdzie uplasował się poza podium, jednak on na początku rywalizacji miał jeszcze trudniejsze zadanie. W Australii startował z… alei serwisowej. A mimo to przedarł się na piątą lokatę. Kiedy zaś nie zdarzy się nic nieprzewidywalnego i kierowcy Oracle Red Bull Racing Team nie zaliczą wpadki w kwalifikacjach, wyścig kończy się tak, jak w Bahrajnie. Czyli totalną dominacją bolidów spod znaku czerwonego byka. Przewagą tak wielką, że można zastanowić się nad tym, czy Red Bull zdeklasuje resztę stawki w stopniu, w którym nie dokonał tego jeszcze żaden inny zespół F1?
Spis treści
RYWALE NIE MAJĄ NADZIEI
– Nigdy wcześniej nie widziałem tak szybkiego bolidu. Nawet my nie byliśmy tak szybcy. To najlepszy bolid, jaki widziałem w F1. Zwłaszcza w porównaniu z resztą stawki – mówił Lewis Hamilton po Grand Prix Arabii Saudyjskiej.
– Nie chcę zabrzmieć pesymistycznie, ale jeśli zobaczymy tempo z treningów i GP Bahrajnu, to musimy być ze sobą szczerzy. Red Bull wyprzedza nas wszystkich. Dlatego to nie jest mój cel, by walczyć z Perezem. Jednak Formuła 1 to nie matematyka. Wszystko może się zdarzyć – to z kolei słowa Fernando Alonso.
– Niestety, w tym sporcie więcej zależy od samochodu, niż od kierowcy. To maszyna robi wielką różnicę, choć Red Bull zazwyczaj ma bardzo mocnych kierowców – tłumaczył Carlos Sainz – Jeżeli samochód jest naprawdę dobry, pozostałym kierowcom trudno utrzymać się w walce z nim. Taka jest natura Formuły 1. Widzieliśmy to w przeszłości i nie jest to nic nowego.
Można mnożyć przykłady podobnych wypowiedzi na temat postawy Red Bulla w tym roku. A przecież za nami dopiero trzy wyścigi. Do objechania jeszcze dwadzieścia. W klasyfikacji konstruktorów team Red Bulla ma 58 punktów przewagi nad Astonem Martinem. Teoretycznie tu jeszcze wszystko się może zdarzyć. W praktyce, głowy konkurentów austriackiego zespołu nawet nie są pełne marzeń o tym, że podejmą z nim rywalizację.
Serio, poza ogólnikami w stylu „staramy się rozwijać nasz bolid”, czy „pracujemy nad aerodynamiką pojazdu”, nikt nie wychyla się z deklaracjami równorzędnej walki o mistrzowskie tytuły wśród kierowców czy też konstruktorów. Fernando Alonso wprost przyznaje, że być może kiedyś w tym sezonie doczekamy się zwycięstwa innego zespołu… bo samochody spod znaku czerwonego byka dopadną problemy techniczne. Innymi słowy, dwukrotny mistrz świata upatruje nadziei na wygraną w Grand Prix w złośliwości rzeczy martwych.
Hiszpański szczwany lis ostatnio uciekł się nawet do pewnego rodzaju gierek psychologicznych, tak jakby chciał zwrócić uwagę na potencjalny konflikt pomiędzy Maxem Verstappenem a Sergio Perezem: –Wiemy, że Red Bulle są teraz zbyt daleko z przodu. Jednak wszystko może się zdarzyć. Problem z niezawodnością, kontakt między nimi. Wiemy, że dużo mówi się o ich napiętym środowisku, więc zwrócimy na to uwagę .
RED BULL WALCZY SAM ZE SOBĄ
Istotnie, Holender i Meksykanin nie żyją nawet w szorstkiej przyjaźni. To bardziej wewnętrzna rywalizacja, ze wskazaniem zespołu na obecnie panującego mistrza świata. Czemu Perez w mniej lub bardziej otwarty sposób daje wyrazy swojej frustracji. Przypomnijmy sytuację z ostatnich okrążeń Grand Prix Arabii Saudyjskiej. Sergio, który w kwalifikacjach wywalczył pole position, nie miał problemów z kontrolowaniem przebiegu wyścigu. Przed Maxem stało dużo trudniejsze zadanie, gdyż z powodu awarii wału napędowego zakończył kwalifikacje już w drugiej sesji. To spowodowało, że chociaż Verstappen był najszybszy na treningach, to wyścig rozpoczynał z odległej piętnastej pozycji.
I udowodnił, jak kolosalną przewagą nad konkurencją dysponują samochody Red Bulla. Max dawał istny popis na Jeddah Corniche Circuit i ostatecznie przedarł się na drugie miejsce. Wówczas pomiędzy Sergio Perezem a zespołem wywiązała się ciekawa wymiana zdań. Inżynier samochodu Meksykanina, Hugh Bird, poinformował go, by uspokoił tempo na ostatnich okrążeniach i jechał w okolicach czasu 1:33.
– Jakie tempo ma Max? – zapytał kierowca. Usłyszawszy odpowiedź, że czas na kółko Verstappena wynosi 1:32.6, sam zakomunikował: – To dlaczego mówicie mi, żebym jechał 1:33? Nie ma powodu, żebym się ograniczał.
Ostatecznie zespół zgodził się ze swoim kierowcą i pozwolił jechać mu maksymalnym tempem. Perez dowiózł wygraną, aczkolwiek bonusowy punkt za najszybsze okrążenie powędrował do jego kolegi rywala z zespołu. A przecież Checo był informowany o tym, że to on wykręcił najszybsze kółko! Być może zaszło zwykłe nieporozumienie, ale takie sytuacje stanowią języczek u wagi w stwierdzeniach, że to Holender jest faworyzowanym członkiem zespołu. Zresztą o traktowaniu obu zawodników w ramach jednego zespołu wiele mówi żart, powtarzany w tym sezonie przez fanów królowej motorsportu. Red Bull dba o swoje dwa samochody – ten Maxa Verstappena oraz jego rezerwowy pojazd.
Sergio Perez i Max Verstappen.
Jednak czy takie zdarzenia są w stanie w trakcie sezonu rozbić zespół na tyle, by jego kierowcy sami pokrzyżowali sobie plany? Śmiemy w to wątpić, choć oczywiście, pojedyncze incydenty na linii Verstappen-Perez będą się zdarzały. W każdym razie, nie ma wątpliwości co do tego, że w tym sezonie zapowiada się na całkowitą dominację jednego zespołu. Pytanie tylko, jak wielką w porównaniu do ubiegłych lat?
NAJWIĘKSZA PRZEWAGA W HISTORII?
A to zagadnienie o tyle interesujące, że sami kierowcy nie są co do tego zgodni. Na początku tego tekstu przytoczyliśmy słowa Lewisa Hamiltona. Brytyjczyk stwierdził, że nawet Mercedes za swoich najlepszych czasów tak nie dominował nad konkurencją. Jednak Fernando Alonso ma na ten temat inne zdanie.
– Lewis ma krótką pamięć, chyba się starzeje – śmiał się Hiszpan ze słów kierowcy Mercedesa: – W Arabii Saudyjskiej ukończyłem wyścig dwadzieścia sekund za Sergio Perezem i Maxem Verstappenem. Ale Hamilton i Rosberg w latach 2014-2015 mieli po minucie przewagi nad resztą z nas.
Na łamach Sportowych Faktów opinię Alonso potwierdził Robert Kubica. Zawodnik ORLEN Team następująco skomentował słowa Hamiltona: – Lewisowi trzeba byłoby przypomnieć początki ery hybrydowej, gdy Mercedes miał 1-1,5 s przewagi tylko dzięki silnikowi. Nie musieli nawet używać trybu kwalifikacyjnego w czasówce, bo i tak mieli pierwszy rząd startowy.
Jak zatem jest z tą dominacją Red Bulla? Czy rzeczywiście to najlepsze bolidy w historii F1? Aby to sprawdzić, postanowiliśmy prześledzić wyniki każdego sezonu Formuły 1 od początku jej istnienia. Oczywiście nie ma sensu porównywać punktacji z poszczególnych sezonów, gdyż na przestrzeni lat zasady rozdzielania oczek się zmieniały. Można za to przyjrzeć się dwóm innym statystykom. Pierwsza z nich to procentowa liczba wygranych wyścigów, które w danym sezonie padły łupem najlepszej ekipy.
Jednak historia F1 pokazuje, że w dawniejszych latach więcej zależało od kierowcy niż od pojazdu, którym się poruszał. Stąd po statystyce zwycięstw – które są osiągnięciem najbardziej prestiżowym – przyjrzeliśmy się także temu, jak wiele razy w roku kierowcy danej ekipy kończyli zawody na podium. Oto dziesięć zespołów, które najbardziej zdominowały sezon Formuły 1.
- McLaren 1988 – 15 na 16 wygranych wyścigów (93,75%), 25 razy na podium (78,12%)
- Mercedes 2016 – 19 na 21 wygranych wyścigów (90,47%), 33 razy na podium (78,57%)
- Ferrari 2002 – 15 na 17 wygranych wyścigów (88,23%), 27 razy na podium (79,41%)
- Mercedes 2015 – 16 na 19 wygranych wyścigów (84,21%), 32 razy na podium (84,21%)
- Mercedes 2014 – 16 na 19 wygranych wyścigów (84,21%), 31 razy na podium (81,50%)
- Ferrari 2004 – 15 na 18 wygranych wyścigów (83,33%), 29 razy na podium (80,55%)
- Red Bull 2022 – 17 na 22 wygrane wyścigi (77,27%), 28 razy na podium (63,63%)
- Mercedes 2020 – 13 na 17 wygranych wyścigów (76,47%), 25 razy na podium (73,52%)
- Williams 1996 – 12 na 16 wygranych wyścigów (75%), 21 razy na podium (65,62%)
- McLaren 1984 – 12 na 16 wygranych wyścigów (75%), 18 razy na podium (56,25%)
MCLAREN, CZYLI ALAIN I AYRTON
Zacznijmy od ekipy, która dla Formuły 1 była tym, czym dla NBA stało się Chicago Bulls kilka lat później. Ale trudno się temu dziwić, skoro w jednym zespole jeździło dwóch absolutnych kozaków. Tak się bowiem złożyło, że w bolidzie zespołu McLarena zasiadał już Alain Prost. I prowadził go z sukcesami, gdyż dwukrotnie został mistrzem świata. Jednak w klasyfikacji konstruktorów Brytyjczycy musieli oglądać plecy swoich rodaków z Williamsa. Z tego względu szefowie McLarena podjęli decyzję, by dokooptować Francuzowi dobrego partnera. Na co on sam wyraził zgodę.
Wybór padł na pewnego Brazylijczyka, który od czterech lat ścigał się wśród elity kierowców. Furorę zrobił już pierwszym sezonie, kiedy w barwach słabiutkiego Tolemana aż trzy razy zdołał stanąć na podium. Następnie przez dwa lata, już w barwach Lotusa, plasował się na czwartym miejscu w klasyfikacji generalnej, by w 1987 roku zdobyć brązowy medal… kosztem Prosta.
Nazywał się Ayrton Senna. A w 1988 roku przejechał z Francuzem jedną z najbardziej porywających rywalizacji o mistrzostwo świata kierowców. Walkę, którą zgodnie z dzisiejszymi zasadami, Senna by przegrał. Pojedynek zażarty – w końcu zaangażowanie do zespołu takich kozaków, to jak dołożenie do umieszczenie w jednej drużynie Messiego i Ronaldo. Nie dziwiło zatem, że dwóch wybitnych kierowców, dysponujących znakomitym pojazdem, rozbiło w puch konkurencję. Kierowcy McLarena aż 25 razy stawali na podium. Na 16 wyścigów aż 10 razy miała miejsce sytuacja, podczas której obaj naprzemiennie zajmowali pierwsze lub drugie miejsce.
Widok, do którego reszta stawki w 1988 roku musiała się przyzwyczaić. Kierowcy McLarena, Ayrton Senna (z lewej) i Alain Prost (w środku), na dwóch najwyższych stopniach podium.
Ostatecznie Senna wygrał osiem wyścigów, czym pobił rekord siedmiu GP w sezonie, które wygrał jeden kierowca. Ten należał do Jima Clarka z 1963 roku, a także… Alaina Prosta z roku 1984. Co najlepsze, w rywalizacji z Senną Prost wyrównał swoje osiągnięcie. I nawet wywalczył więcej punktów w sezonie od Ayrtona! Prost zgromadził ich 105, podczas gdy Senna 94. Jednak mistrzem został Brazylijczyk, bo o ile do klasyfikacji konstruktorów wliczano wszystkie punkty zdobyte przez kierowców, o tyle na mistrzostwo indywidualne składało się 11 najlepszych rezultatów z całego sezonu. Tym sposobem wynik Senny stanowiło wspomnianych osiem zwycięstw i trzy drugie lokaty, co łącznie dało 90 punktów. Prost miał siedem wygranych oraz cztery drugie miejsca, stąd jego zdobycz wyniosła 87 oczek.
Po genialnym w wykonaniu McLarena sezonie, Prost i Senna przejeździli w jednym zespole jeszcze rok. Następnie Francuz, który w 1989 roku odzyskał mistrzowski tytuł, zdecydował się na przenosiny do Ferrari. Wprawdzie obaj kierowcy McLarena podczas przedsezonowych testów dawali z siebie wszystko, by doprowadzić bolid do perfekcji, jednak ich liczne nieporozumienia w trakcie sezonu nie pozostawały bez echa. Dodatkowym czynnikiem w relacjach wewnątrz zespołu był fakt, że wraz z przyjściem Senny McLaren zdecydował się na korzystanie w swoim bolidzie z jednostki napędowej Hondy. Czyli producenta, który wcześniej dostarczał silniki Lotusowi. Z tego względu Prost miał poczucie, że kierowca, na którego przyjście on sam wyraził zgodę, jest faworyzowany przez „górę”. I tak rozpadł się być może najlepszy duet kierowców, jaki kiedykolwiek zasiadał w jednym teamie F1.
FERNANDO MIAŁ RACJĘ?
Nawiążmy zatem do słów Fernando Alonso, który uważnie śledzi relacje, jakie panują w zespole Red Bulla. Owszem, wewnętrzna rywalizacja potrafi zniszczyć nawet najlepszy duet kierowców. Jednak w porównaniu do tego, co potrafili odwalić Senna z Prostem (a było to na przykład wpychanie się na prostej w bandy, czy łamanie wewnętrznych ustaleń zespołu), spory pomiędzy Verstappenem i Perezem jawią się wyłącznie jako niewinne nieporozumienia. Stąd na miejscu Hiszpana, niespecjalnie liczylibyśmy na to, że nagle w austriackim zespole dojdzie do ogromnych tarć.
Ale w jednym z Alonso możemy się zgodzić. Mianowicie w tym, że jego medialny kuksaniec w stronę Lewisa Hamiltona jest nader celny. Analizując pierwszą dziesiątkę sezonów zdominowanych przez jedną ekipę, można dojść do wniosku, że istotnie żaden zespół nie zmonopolizował rywalizacji tak bardzo, jak Mercedes w latach 2014-2020. To była deklasacja innych bolidów. Formuła 1 dwóch prędkości – tej spod znaku srebrnej gwiazdy, oraz pozostałych samochodów. Dodajmy, że gdybyśmy rozszerzyli powyższą listę do dwudziestu sezonów, to na 11. miejscu znalazłby się Mercedes z roku 2019 (71,42% wygranych wyścigów). A i sezon 2017, w którym Niemcy zgarnęli 60% wygranych, miałby szansę na znalezienie się w zestawieniu.
Wprawdzie Alonso wspominał o tym, jaka przepaść dzieliła kierowców Mercedesa od reszty w pierwszych dwóch latach ery hybrydowej. Lecz statystycznie dla Mercedesa, najlepszym pod względem wygranych rund Grand Prix okazał się rok 2016. Wtedy to Nico Rosberg i Lewis Hamilton powtórzyli wyczyn duetu Prost-Senna, wygrywając ponad 90% wyścigów! Ostatecznie, w tej wewnętrznej rywalizacji to Niemiec został mistrzem. Zgromadził w klasyfikacji generalnej 385 punktów – o 5 więcej od Brytyjczyka. Trzeci Daniel Ricciardo z Red Bulla miał 256 oczek…
Nico Rosberg i Lewis Hamilton.
W tym miejscu należy się mała dygresja. Drodzy fani Ferrari, nie siodłajcie swych czarnych koni, widniejących w dumnej pozie w logo waszej ukochanej stajni, by przeprowadzić brawurową szarżę pod hasłem „Lewis Hamilton zawdzięcza wszystko swojej maszynie!”. Owszem, pojazd dawał Brytyjczykowi gigantyczną przewagę nad resztą stawki, dzięki czemu mógł pobić wiele rekordów, które wcześniej należały do Michaela Schumachera. Ale Niemiec także dysponował samochodami z którymi trudno było rywalizować, chociażby w 2002 czy 2004 roku. Choć oczywiście nie ujmujemy legendzie tego, że przede wszystkim był wybitnym kierowcą – jednym z najlepszych w historii królowej motorsportu.
WSPÓŁCZESNA F1, CZYLI DOMINACJA SILNYCH
Zestawienie dziesięciu sezonów, które padły w największej części łupem jednego zespołu, potwierdza też opinię, jakoby Formuła 1 coraz bardziej przeistaczała się w sport, w którym istnieje wyraźny podział na prawdziwych mocarzy i resztę stawki, która stanowi dla nich tło. Od kilku lat coraz trudniej liczyć na sensacyjne rozstrzygnięcie danego wyścigu, gdyż do kolejnych zmian w konstrukcjach bolidów, proponowanych przez władze F1, najlepiej i najszybciej są w stanie dostosować się tylko zespoły dysponujące ogromnymi budżetami. To siłą rzeczy ogranicza szansę na sukces dla „maluczkich”. Jeżeli dodatkowo jedna z takich ekip – mówiąc kolokwialnie – wstrzeli się ze swoim projektem, oznacza to dominację na lata.
Przykład tego mieliśmy od 2014 roku, kiedy Mercedes zyskał patent na zwycięstwa. Dopiero w sezonie 2021 (czyli po ośmiu latach!) do Niemców zbliżyła się ekipa Red Bulla. Wprawdzie Austriacy ostatecznie przegrali mistrzostwo w klasie konstruktorów, lecz Max Verstappen po jednej z najbardziej zaciętych rywalizacji w historii zdołał zostać mistrzem świata kierowców, kosztem Lewisa Hamiltona.
Tymczasem w 2022 roku FIA wprowadziła kolejny pakiet zmian, do których zespoły musiały dostosować pojazdy. Owe zmiany okazały się na tyle duże, że całkiem słusznie zostały okrzyknięte kolejną rewolucją w Formule 1. Do kolejnej już ery F1 tym razem zdecydowanie najlepiej dostosował się właśnie Red Bull. Dominacja Austriaków w zeszłym sezonie jest siódmą największą przewagą nad resztą stawki w całej historii tej dyscypliny.
Wszystko wskazuje na to, że w 2023 roku Red Bullowi jeszcze bardziej uda się zdominować rywalizację. W porównaniu do ubiegłego sezonu, ich przewaga nad innymi bolidami jeszcze się powiększyła. Znamiennym wydaje się także fakt, że po samochodach Red Bulla, obecnie najlepszym pojazdem jest ten Astona Martina, w którym Fernando Alonso trzy razy uplasował się na najniższym stopniu podium. Samochód ten jest bardzo podobny do zeszłorocznego modelu Red Bulla. I być może nie jest to żaden przypadek, gdyż Brytyjczycy zatrudnili liczne grono specjalistów, którzy w zeszłym sezonie współpracowali właśnie z austriackim zespołem.
– Miło jest widzieć trzy samochody Red Bulla na podium – powiedział po GP Bahrajnu Helmut Marko, jedna z najważniejszych postaci w Oracle Red Bull Racing.
Pozostaje zatem pytanie, czy rację będzie miał Lewis Hamilton i Austriacy rzeczywiście zaliczą sezon w którym będą rządzić F1 w stopniu, w którym nie rządził jeszcze nikt? Pod względem procentu wygranych GP, to szalenie trudne zadanie. By pobić rekord McLarena z 1988 roku, Verstappen i Perez musieliby wygrać 22 z 23 wyścigów. Taki wyczyn dawałby 95,65% wygranych. Więc zaledwie dwie wpadki wystarczą, by nie udało się pobić tego osiągnięcia. A sezon jest długi i wyczerpujący, zarówno dla kierowców jak i maszyn, którymi ci dysponują.
Z kolei najwyższym procentem obsadzania swoich kierowców na podium może poszczycić się Mercedes, którego zawodnicy w 2015 roku uczestniczyli w dekoracji w 84,21% przypadków. By pobić ten wyczyn, kierowcy Red Bulla musieliby stawać na pudle 39 razy (84,78%). Więc ich margines błędu wynosi 7 nieobecności… a w zasadzie to już 6, gdyż Sergio Perez w Australii skończył na piątej pozycji. To i tak był świetny rezultat, gdyż Checo w wyniku awarii bolidu w kwalifikacjach zaczynał wyścig z alei serwisowej. Taki wynik jednocześnie pokazuje, jak trudne zadanie czeka Red Bulla w kwestii potwierdzenia największej dominacji w historii F1. Ale jednocześnie obrazuje też, jak wielką przewagą obecnie dysponuje ekipa sponsorowana przez koncern napojów energetycznych.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o Formule 1: