Dawid Szulczek, Janusz Niedźwiedź, Adam Majewski, Pavol Stano czy Kamil Kuzera to trenerzy, których na różnych etapach tego sezonu można było uznać za ekstraklasowe objawienia. Zwykle jednak rynek szybko zapomina dobre momenty i pamięta tylko kiepskie końcowe wrażenie. Myśląc, że trener jest tak dobry, jak jego ostatni mecz, polski futbol zmarnuje kolejne pokolenie.
Krzysztof Brede ma 42 lata. Jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, za dwa miesiące spadnie z I ligi, co niechybnie będzie skutkowało jego zwolnieniem z Chojniczanki i bardzo trudną sytuacją na trenerskim rynku. Już przed listopadowym zatrudnieniem przez zagrożonego spadkiem beniaminka i tak nie była zresztą wesoła, bo przez blisko dwa lata od rozstania z Podbeskidziem Bielsko-Biała przebywał na bezrobociu. Przypominał o sobie środowisku jedynie od czasu do czasu, komentując mecze I ligi w Polsacie.
Trenerzy wystarczająco dobrzy
Przypadki Łobodzińskiego i Surmy
Wojciech Łobodziński ma 40 lat. W jego przypadku trochę trudniej spekulować, co za chwilę się wydarzy. Dopiero rozpoczął przecież pracę w Wieczystej Kraków. Być może awansuje z nią do II ligi. Być może za kilka lat wprowadzi ją do Ekstraklasy i zostanie gwiazdą rynku. Być może. Na razie jednak sezon, który zaczynał w Ekstraklasie, kończy na czwartym szczeblu rozgrywkowym. Owszem, w specyficznym III-ligowcu, ale jednak. Siedzi na gorącym stołku. Nad Stalą Stalowa Wola ma tylko punkt przewagi. Choć Wieczysta od samego początku sezonu znajduje się w czubie tabeli, Łobodziński jest już jej trzecim trenerem w tych rozgrywkach. Dariusz Marzec, jego poprzednik, został zwolniony na pozycji lidera. W Wieczystej niczego to nie gwarantuje. Przemysław Cecherz też stracił tam pracę na rzecz Franciszka Smudy tuż po awansie. Trudno się nastawiać, że Łobodziński pod Wawelem spędzi epokę.
Do niedawna jego najgroźniejszego ligowego rywala prowadził Łukasz Surma. Przed chwilą był uznawany za trenerski talent. Na ekstraklasowych boiskach wyrobił sobie silną markę jako piłkarz, ale nie chciał z niej skorzystać za darmo. Jako trener zaczął od samego dołu. Prowadził Watrę Białka Tatrzańska. Pierwszy sukces odniósł, utrzymując w III lidze znajdującą się w beznadziejnym położeniu Sołę Oświęcim. Garbarnię Kraków na tyle pozbierał po spadku z I ligi, że ta, grając młodym składem i prezentując efektowny futbol, rok później niespodziewanie dostała się do baraży o awans. Chciało go ekstraklasowe Podbeskidzie Bielsko-Biała. Rozmawiał z nim odradzający się Ruch Chorzów. Teraz, po zwolnieniu ze Stalowej Woli, jest na bezrobociu.
Dawne talenty poza obiegiem
Tego typu przykłady można mnożyć. Domniemane trenerskie talenty, ludzie spoza karuzeli, którzy mają ją odświeżyć, gasną szybciej, niż zdążyły na dobre rozkwitnąć. Dariusz Żuraw ledwie dwa i pół roku temu w znakomitym stylu wprowadzał pełnego młodzieży Lecha do fazy grupowej Ligi Europy po latach przerwy. Dziś walczy o miejsce barażowe w I lidze dla Podbeskidzia Bielsko-Biała. Robert Podoliński w wieku 47 lat to już bardziej komentator niż trener, choć kiedyś dobrze się zapowiadał. Mariusz Rumak, który w wieku 35 lat prowadził jeden z największych polskich klubów, w wieku 45 lat jest na marginesie rynku. Piotr Tworek, który wprowadzając Wartę Poznań do Ekstraklasy i doprowadzając ją w niej do piątego miejsca, sprawił chyba największą sensację od czasu awansu Polonii Bytom, od roku pozostaje bez pracy i raczej nie jest na rynku rozchwytywany. A Dariusz Banasik, który z Radomiakiem osiągnął największy sukces w historii, wrócił do pracy rok później w średniaku I ligi.
Nauka języka, wyjazdy, szkolenia. Dariusz Banasik rok po zwolnieniu: Zachłysnęliśmy się sukcesem
Każdy przypadek jest oczywiście trochę inny. Niektórzy za szybko dostali szansę za wysoko i nie obronili się. Niektórzy okazali się przereklamowani. Za szybko dostali od mediów łatkę trenerskich talentów. Inni nie poradzili sobie w tylu miejscach, że sami zapracowali na wypadnięcie z obiegu. Ale też praktycznie każdy z nich cierpi na tym, że pamięta się mu nie to, co osiągnął w klubach, z którymi pracował, ale to, jak wyglądał koniec jego pracy, bezpośrednio poprzedzający moment zwolnienia. Brede i Łobodziński to nie ci trenerzy, który w efektownym stylu wprowadzili Podbeskidzie i Miedź do Ekstraklasy, ale ci, który przez ten efektowny styl zderzyli się z nią potem z hukiem. Owszem, nie zrobili nic, by dzwonili do nich z klubów Ekstraklasy zagrożonych spadkiem. Ale zrobili na tyle, by kluby chcące awansować do Ekstraklasy, waliły do nich drzwiami i oknami. Surmy nikt z czołowych lig nie weźmie, bo przecież nie awansował ze Stalą. Tworkowi ciąży drugi sezon w Ekstraklasie, najpierw z Wartą, potem ze Śląskiem. Banasikowi seria kończąca jego pracę w Radomiu.
Ostatnie wrażenie jest wciąż tak świeże, że każe im zaczynać wędrówkę niemal od zera. Rynek naprawdę uważa, że trener jest tak dobry, jak jego ostatni mecz.
Pamięć o złych momentach
Każdy z tych trenerów może się zastanawiać, jak wyglądałoby dziś jego życie zawodowe, gdyby w szczytowym momencie ktoś zatrudnił go na podstawie tego, co robił dobrze. Gdyby ktoś z Ekstraklasy uznał, że Brede tak dobrze nauczył graczy Podbeskidzia budować ataki pozycyjne, że z lepszymi zawodnikami mógłby zbudować naprawdę ciekawą drużynę. Gdyby ktoś pozwolił Łobodzińskiemu walczyć nie o utrzymanie, lecz o górną połowę tabeli. Gdyby ktoś uznał, że niezależnie od tego, co było w Stalowej Woli, Surma to wciąż ciekawy kandydat na trenera, biorąc pod uwagę to, jakie ma doświadczenie z boisk i jakie już zebrał na ławkach. Gdyby ktoś nie bał się dać atrakcyjnej posady komuś, kto ostatnio radził sobie gorzej. Praktycznie nie ma trenerów bez skazy, bez wpadki, bez gorszej pracy. Ale jedno tego typu niepowodzenie nie powinno od razu skutkować tak drastycznym obniżeniem pozycji na rynku.
Obecnymi objawieniami ekstraklasowego rynku są Janusz Niedźwiedź i Dawid Szulczek. Pierwszy spędził w lidze dopiero niespełna rok. Wiosna już jest dla jego zespołu gorsza, ale na razie nie przeradza się to w krytykę trenera. Szulczek ma szansę z Wartą wyrównać wynik Tworka sprzed dwóch lat, który wydawał się dla tego klubu nie do powtórzenia na dekady. Znamienne, że w tej kategorii można już rzucić tylko te dwa nazwiska, choć jesienią na pewno w tym gronie znaleźliby się jeszcze Adam Majewski i Pavol Stano. Ale ten pierwszy już stracił pracę. Już pozostawił po sobie złe wrażenie, bo nie wygrał kilku meczów, bo zjechał w tabeli, bo mieleckie środowisko przypisało niepowodzenia jemu. Być może ktoś jeszcze w Ekstraklasie się na niego skusi, ale kilka miesięcy temu nie byłoby co do tego żadnych wątpliwości. Stano jeszcze się trzyma, lecz już też coraz słabiej, choć nie jest przecież słabszym trenerem, niż był we wrześniu czy październiku.
Teraz swój moment ma Kamil Kuzera. Ale jeśli spadnie z Ekstraklasy, dobre wrażenie nie będzie miało żadnego znaczenia. Choć przecież już samo to, co zrobił z Koroną od przerwy zimowej, powinno mu niezależnie od rozstrzygnięcia dać bilet do kolejnej szansy na tym poziomie. Jeśli kielczanie spadną, to mimo pracy Kuzery, a nie przez nią.
Sufit Dawida Szulczka
Najciekawszy wydaje mi się przykład Szulczka, którego uważam za największy z trenerskich talentów. Jeśli doprowadzi Wartę na przykład do piątego miejsca, może być pewny nominacji do nagrody Trenera Sezonu i wszyscy będą go poklepywać po plecach, widząc w nim potencjalnego następcę Marka Papszuna w Rakowie Częstochowa. Przy coraz stabilniejszej i bardziej powtarzalnej czołówce, zajmując z Wartą piąte miejsce, osiągnie pozycję bliską aktualnego sufitu tego klubu. Zawodnicy niewątpliwie zechcą taki wynik skonsumować. Być może odejdzie Jan Grzesik. Ktoś podkupi Kajetana Szmyta. Na jakiś ciekawy kontrakt skusi się Adam Zrelak. Komuś spodoba się Robert Ivanov. Przy niewielkich różnicach w stawce, przy ograniczonych możliwościach klubu, za jakiś czas okaże się, że trudno będzie Szulczkowi powtórzyć ten wynik. Zjedzie na dziewiąte miejsce. Może na trzynaste. Doraźnie łatając dziury, grając bardziej zachowawczo, zyska łatkę trenera jednowymiarowego, nienadającego się do pracy w dużych klubach. Ma 33 lata i teoretycznie jeszcze wszystkie zawodowe drogi stoją przed nim otworem. Ale jeszcze chwila i zostaną mu przypisane jakieś łatki, które trudno będzie odkleić.
Nie ma przypadku w tym, że z pokolenia, które trzęsło przez lata polską ligą, ani Waldemar Fornalik, ani Marcin Brosz, ani Michał Probierz, ani Leszek Ojrzyński czy Piotr Stokowiec nie prowadzili nigdy klubu, dla którego naturalnym celem byłoby mistrzostwo Polski, a puchary absolutnym minimum. Czesławowi Michniewiczowi (Legia) i Jackowi Zielińskiemu (Lech) zdarzyło się to raz, z tym że tego drugiego zwolniono przy pierwszej możliwej okazji. Przyjęło się, że z pokolenia dzisiejszych 50-60-latków tylko Maciej Skorża i Jan Urban nadają się do prowadzenia dużych klubów. A pozostali całą karierę spędzili, próbując się przebijać przez rozmaite ograniczenia kolejnych miejsc, w których ich zatrudniano.
Profilowanie trenerów
Dobrze by było, żeby polskie kluby, duże, ale też i mniejsze, profilowały sobie trenerów na własne potrzeby. Wiedziały, kogo śledzić. Kto ma odpowiednie cechy, by poradzić sobie w danym miejscu, nawet jeśli nie poradził sobie w innym miejscu, gdzie były potrzebne inne cechy. By kluby przestały być niewolnikami ostatniego wyniku danego trenera, a spojrzały na jego pracę szerzej. W jakich warunkach pracował. Jak jego zespół grał albo próbował grać. Rzetelnie spojrzały też na to, jakie sami mają warunki. Jeśli mam szatnię pełną sytych kotów, które trudno zagonić do wysiłku, bardziej powinno mnie interesować, jak Tworek poradził sobie we Wrocławiu. Ale jeśli mam szatnię pełną niedocenianych chłopaków, których nie chcieli w innych klubach, bardziej miarodajne będzie spojrzenie na pracę Tworka w Poznaniu.
Nie chodzi jednak tylko o przekładdanie jednych warunków na drugie, bo to sprawia potem, że dany trener dostaje łatkę strażaka albo idealisty, ale też dostrzeganie pewnych cech. Skoro Majewski nawet w Mielcu chciał wyprowadzać piłkę od tyłu i prowadził szybkie ataki po ziemi jak po sznurku, to tym bardziej może mu to dobrze wychodzić z lepszymi i szybszymi piłkarzami. Trzeba dobrze wymierzyć proporcje między przedwczesnym zachwyceniem się kimś a rzetelnym ocenieniem tego, co naprawdę robi dobrze. Nie zawsze warto czekać na to, jak zakończy się praca danego trenera w jakimś miejscu.
W czołowych polskich klubach sytuacja trenerska na razie wygląda stabilnie. W Legii są zadowoleni z Kosty Runjaicia, w Rakowie Marek Papszun jest bogiem, w Lechu John Van Den Brom się obronił. Może jedynie w Pogoni ocena kompetencji Jensa Gustafssona może budzić jakieś wątpliwości. Ale to znamienne, że trzy z czterech najlepszych klubów zatrudniały ostatnio obcokrajowców, nie widząc na polskim rynku nikogo ciekawego dla siebie. Następuje wymiana pokoleniowa. Ci z pokolenia 50-60-latków byli już wszędzie i przypięte im łatki są nie do ruszenia. Ci z młodszego pokolenia są jeszcze uznawani za zbyt mało doświadczonych, by pracować na górze.
Szansa szczebel wyżej
W którymś jednak momencie będzie to już kwestia tego, czy ktoś da im szansę. Nie będzie czekał, aż Szulczek nabierze z Wartą doświadczenia w grze na trzech frontach, bo to może nie nastąpić nigdy i wcale nie będzie świadczyło o tym, że Szulczek się nie nadaje, tylko że nawet dobry trener pewnych ograniczeń nie przeskoczy. Uzna, że Szulczek już wystarczająco dużo wycisnął z Warty i zasłużył na szansę w Pogoni. Stwierdzi, że Widzew Niedźwiedzia tak mu się podoba, że chciałby zobaczyć, czy równie charakterną i odważną drużynę byłby ten trener w stanie zbudować w Częstochowie. Dojdzie do wniosku, że skoro Stano był w stanie nauczyć odważnego rozgrywania obrońców, których ma w Płocku, może jeszcze lepiej pójdzie mu z obrońcami, których zastałby w Poznaniu.
Dla dobra polskiej ligi powinna zacząć istnieć ścieżka, która pozwoli trenerom wyróżniającym się w słabszych klubach Ekstraklasy prowadzić też kiedyś jej silniejsze kluby. Ostatnim, który przeszedł taką ścieżkę, był chyba Skorża, przebijający się z Amiki i Dyskobolii na pułap Wisły, Legii, Lecha. W ostatniej dekadzie największe polskie kluby, jeśli już decydowały się na Polaków, to raczej na tych własnego chowu, pracujących w strukturach klubu, jak Dariusz Żuraw, Mariusz Rumak czy Jacek Magiera. Ich zatrudnienie nigdy nie było konsekwencją dobrej pracy szczebel niżej. A to sprawia, że dobijający do sufitu w danym miejscu trener, nie ma dziś żadnej drogi w górę. Po sukcesie pozostaje mu tylko schodzenie o kolejne szczeble w karierze. Dobrze by było, gdyby dzisiejsze pokolenie 30-40-latków wchodzących do Ekstraklasy nie zostało w podobny sposób zmarnowane.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Nastrzelenie ręki to rzut karny, czy nie? Różne decyzje i problemy z interpretacją
- Spokojnie, to żadna awaria. Dlaczego Widzew nie jest w kryzysie
MICHAŁ TRELA
fot. Newspix, FotoPyK