– Radość była niesamowita. Ale nie ma czasu na świętowanie. Dzisiaj można wrócić do domu, ucałować żonę, przytulić dziecko. I jutro musimy już myśleć o tym, co dalej, bo mamy play-offy w PlusLidze i „misję Gdańsk” – opowiadał nam po półfinałowym meczu Ligi Mistrzów Moustapha M’Baye. Siatkarze wicemistrza Polski podkreślali, że sezon jeszcze się nie skończył i nie mogą za daleko odpływać myślami. Ale w głębi duszy wiedzieli, że 5 kwietnia w Jastrzębiu-Zdroju miała miejsce historia. Mieliśmy okazję być jej świadkami.
Liga Mistrzów to nigdy nie były rozgrywki Jastrzębskiego Węgla. Zespół, który w ciągu ostatnich kilkunastu lat praktycznie nie wypadał z najlepszej czwórki polskich rozgrywek, generalnie nie miał szczęścia do gry na europejskich parkietach (choć warto podkreślić, że parę razy meldował się już w półfinale). I to nie tylko dekadę temu – kiedy pewnie nie dysponował aż tak mocnym składem jak obecnie – ale choćby w paru ostatnich przypadkach.
Sezon 2019/2020? Siatkarze Jastrzębskiego Węgla zaskoczyli samych siebie, dwukrotnie ogrywając Zenit Kazań, niedawnych dominatorów na europejskich salonach. Ale tamta edycja Ligi Mistrzów nie została nawet dokończona. W grę weszła pandemia koronawirusa.
Sezon 2020/2021? Ponownie, koronawirus paraliżował to, co działo się w polskiej i europejskiej siatkówce. Jastrzębski Węgiel został jednak dotknięty przez niego wyjątkowo mocno. Z powodu licznych absencji w składzie (a co za tym idzie, braku możliwości gry w meczach fazy grupowej) został wycofany z rywalizacji w Lidze Mistrzów.
Sezon 2021/2022? Po zdobyciu mistrzostwa Polski ambicje Jastrzębia były wielkie jak nigdy. Ale w półfinale Lidze Mistrzów siatkarze Pomarańczowych otrzymali łomot z rąk Grupy Azoty ZAKSY Kędzierzyn-Koźle. Zgarnęli łącznie tylko dwa sety, przy sześciu ich wielkich rywali.
Czegoś cały czas brakowało, coś zawsze wchodziło w drogę. Jastrzębie musiało trochę poczekać, aby Liga Mistrzów stała się dla niego przyjazna.
Mental
Co można wyczytać z twarzy zawodników, którzy wiedzą, że są jedną nogą w finale Ligi Mistrzów? Niewiele. Mecz to mecz, profesjonalizm to profesjonalizm i swoje trzeba zrobić. Zatem obserwując siatkarzy Jastrzębskiego Węgla, nie odnieśliśmy wrażenia, żeby towarzyszyły im niespotkane wcześniej emocje. Choć faktycznie – może suma uśmiechów i żartów w trakcie rozgrzewki w szeregach siatkarzy była nieco mniejsza, niż miałoby to miejsce przed nieprzesadnie prestiżowym starciem w PlusLidze.
Im było zresztą bliżej startu spotkania, tym atmosfera w Hali Widowiskowo-Sportowej w Jastrzębiu-Zdroju coraz bardziej oddawała rangę środowego wydarzenia. Trybuny powoli się zapełniały, aż zostały wypchane po brzegi. Nikogo nie mogło to dziwić. Bilety na mecz miały rozejść się już… pół godziny po rozpoczęcia sprzedaży. A koniec końców w hali pojawiła się nawet nadprogramowa liczba kibiców, co zasugerował spiker.
To nie tylko było widać, ale dało się usłyszeć. Powiedzmy tak: jeśli mieliście kiedyś okazję doświadczyć meczu reprezentacji Polski z perspektywy trybun, wiecie, jaki hałas potrafią wytworzyć polscy kibice siatkówki. Stosunkowo niewielkie rozmiary – w porównaniu do Spodka czy Areny Gliwice – obiektu w Jastrzębiu-Zdroju jednak jeszcze potęgowały ogłuszający tumult, jaki wytworzył się za sprawą ubranych na pomarańczowo fanów.
Kto wie, być może wpłynęło to na słabą początkowo postawę przyjezdnych z Turcji? Halkbank naprawdę wyglądał w pierwszym secie kiepsko. Na tyle kiepsko, że osoby oczekujące bardziej wciągającego widowiska, mogły zacząć się obawiać, że lada moment jakakolwiek rywalizacja dobiegnie końca. Szczególnie że Pomarańczowi nie potrzebowali zgarnąć trzech setów – do awansu do finału Ligi Mistrzów (dzięki wygranej w Ankarze), wystarczały mu dwa.
Pierwszy zatem wpadł do polskiej puli szokująco szybko. I najwidoczniej podburzyło to Nimira Abdela-Aziza. Gwiazdor ekipy z Ankary był w środę, powiedzmy, w gorącej wodzie kąpany. Choć nawet takie określenie nie oddawało w pełni ekspresji oraz zaangażowania, które pokazywał. Po tym, jak zdobył pierwszy punkt w drugim secie (wyprowadzając Halkbank na imponujące prowadzenie – 1:0), swoją radość okazywał, jakby właśnie przechylił losy tie-breaka.
Wiecie, pełna napinka, donośny krzyk w kierunku kolegów z drużyny. Nimir jakby chciał dać sygnał, że mecz absolutnie nie zmierza ku końcowi. Nie ograniczał się zresztą do pojedynczej akcji. Dało się dostrzec, jak emocjonalnie celebruje każdy zdobyty punkt – swój, albo swoich kompanów. Jak wymienia się uwagami z Thomasem Jaeschke, bo to Amerykanin najczęściej był odbiorcą jego komunikacji (i w drugą stronę). Albo jak delikatnie ochrzania zawodników Halkbanku po tych mniej udanych zagraniach.
Nie wszystkie zachowania Nimira mogły się podobać, ale trzeba przyznać – dawał energię. To ważny element siatkarskiego fachu, za który w Jastrzębskim Węglu zdecydowanie odpowiadał Moustapha M’Baye. Polski środkowy (grający w ekipie wicemistrza Polski przecież od niedawna, bo stycznia 2023 roku) był bez wątpienia najbardziej emocjonalnym oraz ekspresyjnym graczem ekipy z PlusLigi. Mogliśmy podziwiać, ile energii wkłada nie tylko w bloki oraz ataki na siatce, ale też machanie rękoma i podskoki po tym, jak piłka wpadała tam, gdzie jastrzębianie celowali.
Drugi set jednak zespołowi z Jastrzębia-Zdroju uciekł. Libero Halkbanku, tuż po punkcie dającym remis w meczu, popatrzył na swoich kolegów i wskazał palcem na głowę. Wiedział, że bez odpowiedniego „mentalu” siatkarze z Turcji będą mogli zapomnieć o awansie.
Ale przed nimi znajdowała się jeszcze daleka, bardzo daleka droga.
Historia
Tak, dobra passa przyjezdnych nie ustępowała. Ale nie mogliśmy powiedzieć, żeby w szeregach Jastrzębia pojawiała się nerwowość. Swoje też cały czas robiły trybuny. Nieważne, że Halkbank i w trzeciej partii potrafił wyjść na kilkupunktowe prowadzenie, a potem je utrzymywać. Wystarczyło, że jastrzębianie zmniejszali stratę choćby z trzech do dwóch oczek – to już doprowadzało do szaleństwa kibiców „Pomarańczowych”.
Odpowiedniego nastawienia – ze strony zarówno grających, jak i dopingujących – zatem nie brakowało. Mimo tego wynik jak na złość wciąż nie grał. Halkbank był coraz bliżej sensacji. Jastrzębski Węgiel zdołał nawiązać rywalizację w trzecim secie – a także zagrać nieco na nerwach rywalom, bo po skutecznym ataku na 18:18 Tomasza Fornala, ci zainicjowali klasyczną „dyskusję” pod siatką – ale ostatecznie trafił on w ręce Turków.
Co zatem finalnie sprawiło, że czwarta partia wcale nie przyniosła nam większych emocji i przypieczętowała awans Jastrzębia? Być może kluczowy był spokój. O ile mówiliśmy o emocjach M’Baye, tak dwie największe armaty zespołu Marcelo Mendeza, a więc Fornal i Stephen Boyer, na wbijane gwoździe i swoje dynamiczne ataki, nie reagowali w żaden szczególny sposób. Po prostu wykonywali swoją robotę – być może mając pewność, że ta w końcu przyniesie oczekiwane skutki.
– Ten set jest absolutnie najważniejszym dla siatkarzy Jastrzębskiego Węgla w tym sezonie. A może najważniejszym w ostatnich latach – mogliśmy usłyszeć ze strony spikera przed rozpoczęciem czwartej partii. Te słowa były kierowane oczywiście do kibiców, ale niewykluczone, że w jakiś sposób dotarły też do Juriego Gładyra.
Ukraiński środkowy postawił pierwszy krok. Po serii jego zagrywek jastrzębianie uzyskali prowadzenie 4:1. Niby niewielkie, ale to i tak pozwoliło im złapać takie „flow”, któremu przyjezdni nie byli w stanie się już przeciwstawić. Przewaga Pomarańczowych rosła i rosła, aż mogliśmy rozpocząć odliczanie.
I wreszcie, po dwudziestym piątym punkcie zdobytym w secie przez Jastrzębski Węgiel, nastał wyczekiwany moment. Trybuny, oczywiście, zapłonęły. Ale i siatkarze polskiego zespołu nie hamowali się z emocjami. Wiedzieli, że – choć tablica wyników pokazywała 2:2 – dla nich mecz się już zakończył.
Jakub Popiwczak padł na parkiet, kryjąc twarz w ramionach. Moustapha M’baye bił pięściami w powietrze. Potem obaj dołączyli do reszty kolegów, a więc powstałego „kółka” i rozpoczęli krótką celebrację. Krótką, bo zaraz trzeba było grać kolejną partię. Ale wybuch emocji nie ominął nawet sztabu szkoleniowego, który również stworzył swoje radosne zgromadzenie. Tak naprawdę na parkiecie brakowało tylko konfetti.
Nie, nie było tu mowy o braku szacunku do przeciwnika. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy. Nawet Nimir Abdel-Aziz, a więc jak wytłumaczyliśmy, najbardziej zagorzały rywal jastrzębian, wiedział, że jest „po ptakach” (choć sędziom tak łatwo nie chciał odpuścić, o czym później). Kiedy świętowanie gospodarzy nieco ustało, poszedł pogratulować awansu Marcelo Mendezowi. Po chwili obok tej dwójki zameldowali się Trevor Clevenot i Thomas Jaeschke – przyjmujący, którzy niegdyś mijali się na włoskich parkietach. I również urządzili sobie krótką pogawędkę, tak jakby już po zakończonym meczu.
No ale właśnie – to spotkanie jeszcze miało ostatnią odsłonę. Stephena Boyera – unoszącego przez dłuższy moment rękę ku pomarańczowym trybunom – zastąpił Jan Hadrava. Zamiast Tomka Fornala na przyjęciu miał szaleć Rafał Szymura. A w buty Moustaphy M’Baya wszedł Dawida Dryja. I tak dalej, i tak dalej.
Marcelo Mendez nie zamierzał dalej męczyć podstawowych zawodników. Oni po czterech setach już zrobili swoje.
Triumf
– 2:1 w setach dla nas? Po prostu się nie zatrzymywaliśmy. Szło nam dobrze i wtedy przyszedł czwarty set. Jastrzębie zrobiło w nim wszystko perfekcyjnie – mówił po meczu Thomas Jaeschke, jeden z liderów tureckiego zespołu, który zakończył zawody z… czerwoną kartką. Tematem pomeczowych rozmów ani na moment nie był tie-break, którego przecież wygrał Halkbank Ankara. Siatkarze jednego i drugiego zespołu traktowali go, jakby nigdy się nie wydarzył. I trudno się temu dziwić.
Wszystko sprowadzało się do tego, co miało miejsce w pierwszych czterech partiach. I być może tego, co wydarzyło się już po zakończeniu spotkania. Bo – w momencie, gdy zawodnicy dziękowali sobie za mecz – kilka indywidualności nie chciało jeszcze dać za wygraną. Nimir Abdel-Aziz zatrzymał się przy sędziach, do których również pretensje miał również trener Taner Atik. To niczego nie mogło zmienić. Ale jednak w szeregach pokonanych dało się odczuć… poczucie bycia skrzywdzonymi?
Fakty są jednak takie: parę żółtych kartek czy nieudanych „challengów” nie mogło być powodem, dla którego Halkbank w pierwszym i czwartym secie uzbierał kolejno siedemnaście i szesnaście oczek. Ponownie zdawał sobie z tego sprawę chyba najtrzeźwiej patrzący na środową rywalizację zawodnik gości, a więc Jaeschke: – Przegraliśmy w Ankarze i oczywiście to nasi rywale byli w lepszej pozycji. Ale wciąż mieliśmy wszystko w swoich rękach. Sędziowie? Tak, to był intensywny mecz, zdarzały się pomyłki… ale nie uważam, że ich praca jest powodem, dla którego przegraliśmy.
Do sztucznie przywoływanego tematu sędziowania nie odnosili się oczywiście siatkarze polskiego zespołu. Oni świętowali, pozowali do zdjęć (Boyer, Benjamin Toniutti oraz Trevor Clevenot nawet wyciągnęli francuską flagę), znajdowali czas dla kibiców.
Koniec końców Jakub Popiwczak odniósł się jeszcze do tego, że ich rywale też pokazali kawał dobrej siatkówki: – W pierwszym secie sami sobie trochę przeszkodzili. Mam wrażenie, że mieli sporo szans. Mnożyły się u nich błędy, nieporozumienia. Od drugiego seta robili jednak to, co potrafią najlepiej – świetnie zagrywali, no i w ogóle grali kompletną siatkówkę. W obronie, w ataku. Trudno ich było zatrzymać.
Libero Jastrzębskiego Węgla, który wyjątkowo emocjonalnie świętował awans do finału Ligi Mistrzów, nie ukrywał również, że presja mogła nieco paraliżować poczynania jego ekipy: – Może to napięcie trochę nas przytłoczyło? Dopiero w czwartym secie udało nam się zaprezentować taką siatkówkę, jaką byśmy chcieli zawsze prezentować.
O czym jeszcze mówili siatkarze Jastrzębia? Pojawiało się sporo pochwał kierowanych w stronę Eemiego Tervaporttiego, który wszedł z ławki i ożywił ofensywną grę zespołu. Ale nade wszystko wybijał się oczywiście awans do kolejnej, decydującej fazy rozgrywek. Awans historyczny.
– Emocje były niesamowite, czasem trzeba było je studzić – opowiadał nam Moustapha M’baye, kiedy zapytaliśmy go o wybuch radości po czwartym secie. – Ale my wiedzieliśmy, że musimy być w tym finale. Po prostu na to zasłużyliśmy. Byliśmy lepszym zespołem. Dlatego też radość po wygraniu dwóch setów była niesamowita. Ale mówię, nie ma czasu na świętowanie. Dzisiaj można wrócić do domu, ucałować żonę, przytulić dziecko. I jutro musimy już myśleć o tym, co dalej, bo mamy play-offy w PlusLidze i „misję Gdańsk”.
Faktycznie – lada moment wicemistrzowie Polski rozpoczną decydującą fazę krajowych rozgrywek. A na „powrót do Europy” będą musieli poczekać do 21 maja. Jakub Popiwczak postawił sprawę jasno: – Nie ma dla nas znaczenia, z kim się zmierzymy w finale. Będzie to ZAKSA? Będzie megatrudno. Będzie to Perugia? Wcale nie będzie łatwiej. Nie mamy żadnych preferencji. Teraz skupiamy się na PlusLidze. A potem liczymy, że uda się postawić tę wisienkę na torcie. Wygrać Ligę Mistrzów.
Czytaj więcej o siatkówce:
- Mariusz Wlazły kończy karierę!
- „Nikt nie chce pracować za 30% swojej wypłaty.” Czyli o upadku Legionovii
Fot. Newspix.pl