Zasada 50+1, ograniczająca dostęp zewnętrznych inwestorów do Bundesligi, to jeden z najczęstszych punktów spornych dotyczących tamtejszego futbolu. Zamiast ją jednak luzować, pod naporem powracającej regularnie krytyki oraz tendencji rynkowych, nabierają kształtów pomysły, które mają ją zaostrzyć.
Obowiązująca od 1999 roku zasada 50+1 to dla jej zwolenników największe dobro kulturowe niemieckiego futbolu. A dla przeciwników jego największy hamulec rozwojowy. Ale niewątpliwie jest to największy wyróżnik Bundesligi na mapie światowej piłki. Podczas gdy coraz więcej krajów znad Zatoki Perskiej ma już w portfolio jakiś europejski klub piłkarski, podczas gdy amerykańscy miliarderzy starają się wskoczyć do showbiznesowego pociągu tej części świata, podczas gdy wybuch wojny pomiędzy jednym krajem a drugim wymusza zmiany właścicielskie w klubach z zachodniej Europy, a zawirowania w chińskiej polityce wpływają na odejście trenera Interu Mediolan, losy klubów z Bremy, Hamburga i Moguncji wciąż ważą się w tych miastach. A znani działacze, kiedyś Uli Hoeness, dziś choćby Oliver Kahn, muszą raz do roku tłumaczyć się przed kibicami, dlaczego podpisali umowę sponsorską akurat z tymi liniami lotniczymi i dlaczego wysyłają drużynę na zgrupowanie akurat w to, a nie inne miejsce. To także sprawia, że kibic, idąc w sobotę na stadion, czuje się współwłaścicielem klubu. No i stać go, by w ogóle pójść na stadion. Bo klub nie może go traktować jak klienta, któremu rzuci się dowolną cenę, a jeśli nie będzie go stać, przyjdzie inny, którego będzie stać.
OGRANICZENIA NIEMIECKIEJ PIŁKI
Ta zasada ma jednak wpływ również na to, że od dziesięciu lat mistrzem Niemiec zawsze zostaje Bayern Monachium. Że nawet tak wielki klub, jak Borussia Dortmund jest tylko dostarczycielem talentów dla klubów angielskich. Że już na poziomie ćwierćfinałów Ligi Mistrzów regularnie jest tylko jeden niemiecki klub. I że nawet on musi kombinować jak koń pod górę, by pozostać konkurencyjnym na europejskim poziomie. Najludniejszy kraj w całości będący w Europie. Największa gospodarka kontynentu. Kraj o wielkich piłkarskich tradycjach i największej frekwencji na trybunach. Są argumenty, by sądzić, że potencjał niemieckiego rynku w piłce klubowej nie jest w pełni wykorzystywany. I że właściwie nie ma sensownego powodu gospodarczego, demograficznego czy politycznego, dla którego na globalnej mapie piłkarskiej mają być Liverpool, Manchester, Newcastle, czy Turyn, a nie Berlin, Frankfurt czy Hamburg. Ale Arabia Saudyjska może kupić klub z północy Anglii, nie z północy Niemiec.
DYSKUSJE O 50+1
O zasadności zasady rozmawia się w Niemczech za każdym razem, gdy Bayern znowu zapewni sobie tytuł, a wszyscy poza nim przedwcześnie odpadną w Europie. Ale zwykle temat nie wychodzi poza medialne dyskusje. Konkretniejsze spory pojawiają się, gdy na niemiecki horyzont, wbrew przestrogom, jednak wejdzie ktoś, kto chciałby pójść na skróty: wpomować w jakiś klub spore pieniądze i decydować, na co będą wydawane. A gdy dowiaduje się, że to naprawdę niemożliwe, czasem stara się podważyć obowiązujący porządek. Że zaskarżą zasadę 50+1 odgrażało się już kilku inwestorów. Nikt jednak nie zaszedł w sprawnym sporze tak daleko, jak Martin Kind, przez kilkanaście lat bezskutecznie starający się zostać oficjalnym panem i władcą Hannoveru 96.
ZASTRZEŻENIA RZĄDOWEJ AGENCJI
Spodziewano się czasem, że toczona wokół tego obecnie II-ligowego klubu awantura, może doprowadzić do jakiegoś przełomu. Nawet do prawnego obalenia zasady 50+1. Wydaje się jednak, że jeśli zmiany będą, to w odwrotną stronę. Już w 2021 roku sprawą piłkarskich regulacji zajął się Federalny Urząd Antymonopolowy. Rządowa agencja co do zasady nie miała zastrzeżeń do prawnych aspektów 50+1. Za punkt sporny uznała jedynie wyjątki od tej zasady. I to właśnie ich dotyczy najnowsza propozycja DFL, spółki zrzeszającej 36 klubów Bundesligi i 2. Bundesligi. Zamiast poluzować zasadę, regulatorzy niemieckiej piłki chcą ją jeszcze uszczelnić. I nie przyznawać żadnych nowych wyjątków.
CO TO JEST REGUŁA 50+1?
Przez kilkadziesiąt, a czasem nawet blisko sto lat istnienia, niemieckie kluby funkcjonowały w formie stowarzyszeń. Liczba ich opłacających składki członków służyła za popularny miernik wielkości klubu. A raz do roku na walnym zebraniu członkowie wybierali spośród siebie prezydenta. W latach 90., szukając nowych źródeł dochodów i próbując się przystosować do nowych czasów, coraz większa liczba klubów zaczęła jednak zmieniać formę prawną. Z wielosekcyjnych stowarzyszeń wydzielano sekcję piłkarską, którą organizowano jako spółkę, zapraszając zainteresowane firmy do zakupu akcji. By chronić interesy społeczności zorganizowanych wokół klubów, wprowadzono wówczas zasadę zapewniającą, że prawo ostatecznego głosu pozostanie w stowarzyszeniu. Firma mogła kupić nawet 99% akcji piłkarskiej spółki, ale wciąż to opłacający składki członkowie stowarzyszenia mieli mieć decydujący głos.
WYJĄTKI OD ZASADY 50+1
Natychmiast powstał jednak problem z Bayerem Leverkusen, który był wówczas czołową siłą Bundesligi i bił się z Bayernem o mistrzostwo. Firma Bayer decydowała o wszystkim, co się dzieje w klubie, na długo przed tym, jak ktoś wymyślił regulacje mające temu zapobiec. Stworzono więc wyjątek, który wówczas nazywano “lex Leverkusen”, bo dotyczył tylko tego jednego przypadku. Dwa lata później po raz pierwszy do ligi awansował jednak również VfL Wolfsburg, który powołał się na ten sam wyjątek, bo pomiędzy nim a firmą Volkswagen występowała dokładnie taka sama zależność jak pomiędzy koncernem farmaceutycznym a jego klubem piłkarskim. Ustalono wówczas, że o wyjątek od zasady może się ubiegać firma, która przez ponad 20 lat, począwszy jeszcze przed 1999 rokiem, “nieprzerwanie i w decydującym stopniu” finansowała dany klub. W 2015 te kryteria wypełnił Dietmar Hopp, stając się wtedy właścicielem, a nie tylko głównym sponsorem TSG Hoffenheim.
AWANTURA W HANNOVERZE 96
Na tej samej zasadzie większość głosów w Hanowerze chciał uzyskać Kind, potentat w branży produkcji aparatów słuchowych. Spotkało się to jednak z potężnym oporem tamtejszego środowiska. O ile w przypadku Hoffenheim, Leverkusen i Wolfsburga mówiono o nierozłącznej symbiozie między klubami a ich dobrodziejami i nikomu nie przyszłoby nigdy do głowy, że któryś mógł zaistnieć bez niego na poziomie Bundesligi, o tyle Hannover 96 bez Kinda był dwukrotnie mistrzem Niemiec, zdobywcą pucharu i spędził wiele sezonów w najwyższej lidze. Perspektywa, że największy klub stolicy Dolnej Saksonii mógłby się stać czyjąś własnością, sprawiła, że tamtejsze środowisko wyszło na barykady. Ostatecznie zakwestionowano punkt o “decydującym stopniu finansowania” klubu przez Kinda i II-ligowiec pozostał w zbiorowych rękach. Ale jego przypadek wywołał poważne debaty na temat porządku prawnego.
NIESPRAWIEDLIWA PRZEWAGA RB LIPSK
Drugim zapalnikiem został w ostatnich latach klub, który jawnie zakpił z zasady 50+1, czyli RB Lipsk, będący wypisz-wymaluj tym, przed czym chcieli uchronić niemiecki futbol twórcy zasady z 1999 roku. Okazało się jednak, że wystarczy, by 21 powiązanych z firmą Red Bull, ale prywatnych osób założyło stowarzyszenie i zawiązało klub piłkarski, który w 99% będzie należał do austriackiego koncernu produkującego napoje energetyczne i już formalnie spełnia się wymogi. Można bez przeszkód rozsławiać na cały świat nazwę firmy oraz jej logo, błyskawicznie pnąc się w hierarchii niemieckiego futbolu, dzięki wykorzystaniu finansowego wsparcia, z którego nie mógłby skorzystać nikt inny. Red Bull nie ma oporów przed pompowaniem setek milionów euro w swój klub, bo w rzeczywistości to on w pełni decyduje, na co zostaną wydane. 21 członków stowarzyszenia to tylko marionetki, słupy, a nie opozycja. W inne kluby nikt nie pompuje setek milionów euro, bo musiałby to zrobić tylko z nadzieją, że zostaną mądrze wydane. Prawie każdy rozsądnie myślący woli kupić klub w innym kraju i w pełni decydować, na co pójdą jego miliony. Lipsk w skali europejskiej piłki nie robi niczego nietypowego. Ale na krajowym podwórku ma niesprawiedliwą przewagę, bo de facto nie stosuje się do reguł, których inni przestrzegają.
HOFFENHEIM ZNÓW W 50+1
I to właśnie brak rozwiązania tego problemu wskazuje się jako największy mankament obecnej propozycji reformy zasady 50+1. Po opinii urzędu antymonopolowego we władzach niemieckiej piłki rozpoczęły się prace nad takim ujednoliceniem reguł, by już nikt nie próbował ich co chwilę podważać i by w kolejnych klubach nie wybuchały co jakiś czas chryje takie, jak w Hanowerze. Wypracowany z klubami kompromis został pokazany światu kilka tygodni temu. Zakłada całkowite zamknięcie specjalnej ścieżki uzyskania wyjątkowego statusu. Ma on być zarezerwowany tylko dla Wolfsburga i Bayeru. Hoffenheim akurat i tak kilka tygodni wcześniej ogłosiło, że zamierza się wycofać z tego grona i powrócić do grupy klubów, w których stowarzyszenie ma decydujący głos. Hopp stwierdził, że przez wiele lat klub przestrzegał tej zasady, on sam jest jej zwolennikiem, a szczególny status przyjął tylko w dowód uznania zasług. Jako że stanowiło to przyczynek do powszechnej krytyki jego klubu, zdecydował się z tego zrezygnować, starając się pokazać, że Hoffenheim to klub, który funkcjonuje tak, jak wszystkie inne.
OGRANICZENIA DLA WYJĄTKÓW
Nawet Bayer i Wolfsburg musiałyby się jednak liczyć z pewnymi ograniczeniami. Dotąd niezależnie od tego, jak wielką stratę poniosła sekcja piłkarska, księgi można było wyrównać przelewami od firmy-matki. To sprawiało, że w przeciwieństwie do pozostałych klubów, Bayer i VfL mogły się nie liczyć z pieniędzmi. Mogły przynosić stratę, o dla Bayeru i Volkswagena była ona akceptowalna. Według nowej propozycji byłoby to możliwe tylko do straty nie wyższej niż 7,5% łącznych przychodów klubu. Przy wyższej stracie, kluby musiałyby płacić rodzaj “podatku od luksusu”, który byłby potrącany z przychodów z praw telewizyjnych obu klubów i przeznaczany przez DFL m.in. na futbol młodzieżowy. Ale w skali tych koncernów byłyby to raczej niewielkie kwoty. Przy przekroczeniu dopuszczalnych strat klubu o milion, trzeba by zapłacić ok. 35 tysięcy euro.
Fernando Carro, prezes Bayeru Leverkusen, nazwał to rozwiązanie “bolesnym, ale akceptowalnym kompromisem”. Andreas Rettig, były prezes DFL, skomentował to w telewizji Sport1, że “Carro ma niski próg bólu”. “Te kluby przez ponad 20 lat korzystały z wyraźnej przewagi konkurencyjnej, która pozwalała im wydawać więcej pieniędzy w celu osiągnięcia wyników. Także dzięki temu Leverkusen, Hoffenheim i Wolfsburg nigdy w historii nie spadły z ligi. W nowej propozycji brakuje jakiejkolwiek próby zadośćuczynienia za poprzednie dekady” – podkreślał.
NIERYNKOWE UMOWY
Krytykował także nie dość wyraźne włączenie w tych klubach do głosu funkcjonujących obok nich stowarzyszeń. Według propozycji kluby o wyjątkowym statusie musiałyby wprawdzie znaleźć w zarządzie jedno miejsce dla członka stowarzyszenia, który miałby prawo weta w sprawach fundamentalnych dla klubu, takich jak barwy, nazwa, czy kwestia miejsc stojących na trybunach. Ale zdaniem Rettiga jedna osoba to wciąż za mało, by społeczność mogła realnie wywierać wpływ na funkcjonowanie klubu. Były szef DFL, powiązany w przeszłości z FC St. Pauli, domaga się też, by, zamiast mgliście pisać o obowiązku transparentności spółki wobec stowarzyszenia, po prostu zapewnić jego członowi miejsce także w radzie nadzorczej. No i narzeka na kompletny brak zajęcia się w piśmie kwestią przypadku RB Lipsk oraz całkowicie nierynkowych umów sponsorskich, które też stanowią sposób na przekazywanie klubowi przez firmy dodatkowych pieniędzy. “Za miejsce na koszulce Wolfsburga Volkswagen płaci 75 milionów euro. Telekom za miejsce na koszulce Bayernu 45”.
APROBATA ŚRODOWISKA
To najmocniejszy z krytycznych głosów, bo poza nim propozycja raczej została przez niemieckie środowisko odebrana ciepło. DFL przyjął ją jednogłośnie. Nawet Oke Goettlich, prezydent St. Pauli, klubu wysuwającego zwykle najbardziej radykalne żądania wzmacniające 50+1, skomentował ją z zadowoleniem. “Większe antymonopolowe bezpieczeństwo wzmacnia poczucie wspólnoty między ludźmi a ich klubami i znów stawia w centrum sport, a nie poszukiwanie kolejnych sposobów pozyskania środków. Zamiast sprzedawać całe kluby inwestorom, reguła 50+1 pokazuje inną drogę, której wielu fanów w Europie zazdrości Bundeslidze” – stwierdził. Propozycja została już przedstawiona Federalnemu Urzędowi Antymonopolowemu, który wstępnie wyraził się o niej z aprobatą. Nie zanosi się więc, by niemiecki futbol miał w najbliższym czasie zboczyć z obranego przed laty kursu. Dyskusja o tym, czy będzie to oznaczać jego postępującą marginalizację, czy też to, że tylko tam zostanie ocalona dusza futbolu, na razie pozostaje nierozstrzygnięta.
WIĘCEJ TEKSTÓW MICHAŁA TRELI:
- Państwo w państwie. Dlaczego kadra potrzebuje własnej wewnętrznej hierarchii
- Nostalgia za letnią baśnią. Po co Niemcom organizacja Euro 2024?
- Grzeszna przyjemność – oglądanie Lukasa Podolskiego w Ekstraklasie
Fot. Newspix