Niby Legia Warszawa awansowała do finału Pucharu Polski, więc wszystko powinno być okej. Ale nie jest okej, bo gdyby to KKS Kalisz świętował teraz zwycięstwo, albo gdyby właśnie trwała dogrywka, nikt nie mógłby powiedzieć, że drugoligowiec na to nie zasłużył. Ekipa ta znów pokazała, dlaczego została największą sensacją tej edycji.
Wcześniejsze wyeliminowanie m.in. Widzewa Łódź, Górnika Zabrze i Śląska Wrocław naprawdę nie było dziełem przypadku. Zwłaszcza z WKS-em podopieczni Bartosza Tarachulskiego zachwycili, bo nie wygrali 3:0 dlatego, że wyszły im trzy akcje, tylko pod każdym względem zaprezentowali się lepiej. Nic więc dziwnego, że Legia nie bawiła się w żadne półśrodki i po imponującym zwycięstwie nad Rakowem wystawiła niemal wszystko, co miała najlepszego. Nieoczywistymi wyborami Kosty Runjaica byli jedynie Cezary Miszta w bramce i Igor Strzałek w środku pola.
KKS Kalisz – Legia Warszawa 0:1. 90 sekund i gol
I to właśnie młody pomocnik sprawił, że niektórzy mogli oczekiwać spacerku faworyta. Pierwsza akcja, Mladenović z Ribeiro pograli na lewym skrzydle i Strzałek w zamieszaniu mocnym strzałem pokonał Macieja Krakowiaka. Po chwili mogło być 0:2 – Krakowiak nabił Pekharta, ale uratował go słupek.
Wydawało się, że po takim początku drugoligowiec może się załamać i stracić grunt pod nogami, nawet jeśli na starcie kipiał ambicją i wolą walki. Nic takiego jednak się nie stało. Im dalej w las, tym KKS bardziej się rozkręcał. Nie przekładało się to na jakieś bardzo groźne sytuacje, ale zawodnicy Legii nie mogli poczuć, że mają ten mecz pod pełną kontrolą, zwłaszcza że sami także spuścili z tonu w ofensywie.
Mimo to postawa kaliszan w drugiej połowie to był szok. Pozytywny szok. Intensywność, pressing, odwaga, rozmach w atakach – dostaliśmy wszystko.
Legia obijana w narożniku
Przez pierwsze 15-20 minut Legia walczyła o życie, próbując złapać oddech w nawałnicy wywołanej przez rywala. Tak jak w sobotę „Wojskowi” chwilami gnietli Raków tak, że ten nie wiedział, co się dzieje, tak w tym fragmencie KKS tłamsił wicelidera Ekstraklasy. Wyróżniali się zwłaszcza niezwykle aktywni Nestor Gordillo i Kasjan Lipkowski. Trudno uwierzyć, że nie udało się wyrównać. Najbliżej szczęścia byli właśnie Gordillo (strzał tuż obok słupka po rykoszecie), Nikodem Zawistowski (strzał w boczną siatkę) i przede wszystkim Piotr Giel. Jakimś cudem piłka po jego uderzeniu z metra odbiła się od twarzy Miszty, a potem trafiła w rękę Augustyniaka. Sędziowie analizowali to zajście, ale rzutu karnego nie podyktowali.
Z czasem Legia wreszcie trochę się odkręciła i nawet zaczęła się odgryzać. Dwie dobre sytuacje zmarnował Patryk Sokołowski. KKS wciąż próbował, gdy tylko nadarzała się sposobność. Miejscowi kibice do końca mogli wierzyć. Gdyby nie bohaterska interwencja Augustyniaka, pewnie Jakub Głaz doprowadziłby do wyrównania. Gdyby nie poprzeczka, Miszta nic nie mógłby zrobić po odbiciu się piłki od Augustyniaka w zamieszaniu po rzucie rożnym. Jeszcze w 95. minucie kotłowało się tak, że na koniec bramkarz Legii z ulgą złapał futbolówkę i wycałował ją jak ukochaną dziewczynę.
Gospodarze zrobili naprawdę wiele, żeby zagrać w finale na Stadionie Narodowym. Nie udało się, ale i tak: panowie, czapki z głów. Za dziś i za całokształt. To jeden z tych meczów, po których pokonanym bije się większe brawa niż wygranym.
Legia? Zrobiła swoje, cel zrealizowała, jednak po sobotnim spektaklu spodziewaliśmy się z jej strony o wiele, o wiele więcej. Po takim zwycięstwie sztab szkoleniowy w większym stopniu musi przeanalizować, co poszło źle, niż co wyglądało dobrze.
KKS Kalisz – Legia Warszawa 0:1 (0:1)
- 0:1 – Strzałek 2′
Fot. FotoPyK