Bayern Monachium to nie jest klub, który lubi romantyczne historie. Ale lubi historie, które się dobrze kończą. Z pozoru szalone zwolnienie Juliana Nagelsmanna może mieć całkiem racjonalne przesłanki. Nie ze względu na to, co były trener robił źle, ale co nowy może zrobić lepiej.
Zmiana trenera, na jaką sensacyjnie zdecydowano się w Monachium w trakcie kończącej się przerwy reprezentacyjnej, przypomniała bez najmniejszych wątpliwości: Bayern to nie jest romantyczny klub. Czasem, gdy porównuje się go do opłacanych przez oligarchów, szejków czy amerykańskich miliarderów wielkich zagranicznych konkurentów, wizja futbolu, w jaki wierzą w Monachium, może się tak jawić. Albo gdy wspomina się różne ludzkie gesty, zwykle Ulego Hoenessa, pokazujące, że to nie jest – albo długo nie była – bezduszna korporacja, tylko firma mająca w sobie coś rodzinnego. Przede wszystkim jest jednak Bayern maszyną zaprogramowaną na sukces. Największy z możliwych, zawsze i na wszystkich frontach. Brzmi to jak frazes. Ale wydarzenia z ostatnich tygodni pokazały, że to wciąż żywa doktryna, wedle której funkcjonuje cały klub.
PORAŻKA NIE WCHODZI W GRĘ
Gdyby Bayern dopuszczał możliwość poniesienia od czasu do czasu porażki, nic by się tydzień temu nie wydarzyło, a Julian Nagelsmann przygotowywałby zespół do meczu z Borussią Dortmund. Cieszyłby się z faktu, że ma pochodzącego z Bawarii jednego z najlepszych młodych trenerów na świecie i pomagałby mu stopniowo wchodzić na najwyższy poziom. Nie przerażałaby go myśl, że jedenastego mistrzostwa z rzędu może się nie uda zdobyć. Albo że na odzyskanie Pucharu Niemiec trzeba będzie poczekać kolejny rok. Podkreślałby, jak robi wielu dyrektorów sportowych i prezesów świata, że to część procesu. Że nawet gorszy rok nie może przekreślać ery, którą trener ma w Monachium stworzyć. I że długofalowo dla Bundesligi, a więc także dla Bayernu, zdobycie raz na jakiś czas mistrzostwa przez kogoś innego wcale nie byłoby najgorsze. To nie jest jednak myślenie Bayernu.
UPRZEDZANIE KRYZYSÓW
Nie było powodu, by zastępować Juppa Heynckesa Pepem Guardiolą. Owszem, przebąkiwał, że odejdzie na emeryturę, ale — jak pokazały kolejne lata — nie była to decyzja, od której nie można by go było odwieść. Zresztą trenerska legenda była rozczarowana, że już w trakcie sezonu dowiedziała się, kto będzie jej następcą, co oznacza, że wciąż miała trenerskie ambicje. Heynckes pierwszy raz w historii zdobył dla Bayernu potrójną koronę. Po czym ustąpił miejsca Guardioli, uznawanemu wówczas (aż tak wiele się w tej kwestii nie zmieniło), za najlepszego trenera świata. Gdy zwalniano Carlo Ancelottiego, nie działo się z Bayernem dobrze. Dotkliwie przegrał z Paris Saint-Germain, stracił kilka punktów w Bundeslidze. Jednocześnie jednak, patrząc na same wyniki, sezon w żaden sposób nie był jeszcze przegrany. Był wrzesień. Bayern grał na wszystkich frontach. Światowej klasy trener kilka miesięcy wcześniej zdobył mistrzostwo.
SEZON WCIĄŻ DO WYGRANIA
O tym, że Niko Kovac też nie zawalił Bayernowi rozgrywek w sposób nieodwracalny, najlepiej świadczy to, że jego następca Hansi Flick zamienił ten sam sezon w najlepszy w historii klubu. Owszem, porażka 1:5 z Eintrachtem Frankfurt była upokarzająca, a w drużynie nie działo się najlepiej. Ale są kluby, nawet bardzo duże, w których czekano by ze zwolnieniem trenera na gorsze wyniki. Bayern nie zwalnia trenerów za karę, gdy coś już zepsują tak mocno, że nie da się tego naprawić. Bayern zwalnia ich, zanim to zrobią. Zanim wpadną w prawdziwy kryzys. Zanim przegrają mistrzostwo. Zanim odpadną z europejskich pucharów. Wolą się z nimi pożegnać o dwa dni za wcześnie niż o dzień za późno. W kontekście ostatnich lat moment zwolnienia Juliana Nagelsmanna tuż przed tygodniami prawdy na wszystkich frontach (mecz z Borussią Dortmund w lidze, ćwierćfinał Pucharu Niemiec z SC Freiburg, ćwierćfinał Ligi Mistrzów z Manchesterem City) jest dla Bayernu typowy. Gdyby coś poszło w tych starciach nie tak, zmiana trenera niczego by już nie uratowała. Teraz jeszcze może to zrobić.
NAJLEPSZY MOŻLIWY KANDYDAT
W Bayernie trwa ciągłe analizowanie sytuacji i sprawdzanie, czy coś nie mogłoby być zrobione lepiej. Gdy Hansi Flick rzucił pracę w Monachium, by objąć reprezentację Niemiec, klub sięgnął głęboko na konto, by wykupić Nagelsmanna z Lipska. Niekoniecznie dlatego, że tak nieprawdopodobnie w niego wierzył. Dlatego, że w obrębie bawarskich kryteriów, czyli trenerów niemieckojęzycznych, był najlepszym z kandydatów, których dało się zatrudnić. Juergen Klopp pracował w Liverpoolu, Thomas Tuchel chwilę wcześniej objął Chelsea. Obaj byli absolutnie nie do wyjęcia. Zapłacenie 15 czy 25 milionów euro tym klubom nic by Bayernowi nie dało. A dało Nagelsmanna, więc po niego sięgnięto. Drogo, bo taniej się nie dało.
OSTATNI DOBRY MOMENT
Sytuacja w marcu 2023 wyglądała inaczej. Bo jeden z czterech niemieckich trenerów, którzy w minionej dekadzie zdobywali Ligę Mistrzów, był dostępny na rynku, ale wkrótce mógł z niego zniknąć. Tuchel już dwa razy flirtował z Bayernem i nigdy do niczego nie doszło. Po zwolnieniu Ancelottiego spotykał się z nim Karl-Heinz Rummenigge, ale Hoeness wolał wtedy ściągnąć Heynckesa z emerytury. Kilka miesięcy później sytuacja się powtórzyła. Rummenigge był zdecydowany, ale Hoeness jeszcze wierzył, że zdoła namówić Heynckesa do kolejnego odwleczenia emerytury. A gdy zobaczył, że jednak nie zdoła i zgodził się na zatrudnienie Tuchela, ten był już dogadany z PSG. Ryzykować, że gdy jednak okaże się, że trzeba będzie zwolnić Nagelsmanna, Tuchel będzie już trenerem Tottenhamu czy Realu Madryt, Bayern tym razem nie chciał. Zwłaszcza że wtedy oczywistych kandydatów w swoim kręgu kulturowym już by nie miał. Musiałby szukać wśród bardzo ryzykownych kandydatur w stylu Joachima Loewa czy Olivera Glasnera. Jeśli zmiana trenera była na horyzoncie, teraz był ostatni moment, by przeprowadzić ją płynnie, bezboleśnie i z gotowym naturalnym następcą.
CZAS JEST PRZEREKLAMOWANY
Niezależnie od tego, że Nagelsmanna pozbyto się nieelegancko i po ludzku może nawet niesprawiedliwie, w Bayernie mają prawo myśleć, że właśnie zdołali się wzmocnić przed kluczową fazą sezonu. Trochę dało się to zresztą wyczytać ze słów Hasana Salihamidzicia w ostatnim wydaniu programu telewizyjnego “Doppelpass”, w którym stwierdził, że “przecież nie mógł poinformować Nagelsmanna o zwolnieniu, zanim miał pewność, że Tuchel się zgodzi”. To nie była zmiana, jak wtedy z Flickiem za Kovaca, którą należało przeprowadzić, niezależnie od tego, kto będzie następcą. Gdyby nie możliwość zgarnięcia Tuchela z rynku, Nagelsmanna, przynajmniej na razie, pewnie nikt by nie ruszał. Zresztą obie strony mają pełne prawo uważać, że czas, którego potrzebuje nowy trener, by wywrzeć wpływ na drużynę, jest przereklamowany. Bayern ostatni raz wygrał Ligę Mistrzów, zmieniając trenera w trakcie sezonu. Tuchel jedyny raz zrobił to, gdy przejął drużynę w połowie rozgrywek. Obie strony pod tym względem do siebie pasują.
BŁYSKAWICZNE EFEKTY
Tuchela można zresztą uznać za mistrza błyskawicznego odciskania piętna na przejmowanych zespołach. Przed debiutem w zawodowej piłce miał pięć dni na przygotowania. Sezon zaczynał jeszcze jako trener juniorów w FSV Mainz. Gdy jednak drużynie seniorów nie powiodło się w meczu pierwszej rundy Pucharu Niemiec, natychmiast został rzucony na głęboką wodę. I nie utonął. Dał się pokonać dopiero w czwartym spotkaniu, w trzecim ogrywając Bayern, a sezon zakończył na świetnym dla beniaminka dziewiątym miejscu. W Dortmundzie błyskawicznie podniósł drużynę, która rok wcześniej z trudem zakwalifikowała się do europejskich pucharów, na poziom rywalizacji z Bayernem Guardioli. Pierwszych jedenaście meczów wygrał, pierwszą porażkę poniósł dopiero w piętnastym, w Monachium. W Paryżu też zaczął znakomicie, ponosząc jedną porażkę w pierwszych 26 meczach. Z kolei Chelsea, która przed jego przyjściem wcale nie była samograjem, pierwsza przegrana zdarzyła mu się po czternastu meczach na stanowisku. Są więc całkiem racjonalne powody, by sądzić, że Tuchel wywrze wpływ na Bayern jeszcze w tym sezonie.
DROBNE KOREKTY
Zwłaszcza, że nie obejmuje przecież zespołu w głębokim kryzysie, który miałby strukturalne problemy. Przebudowa kadry już się odbyła, ekipa jest wyraźnie odmłodzona i zyskała kilka gwiazd. Pewnie brakuje jej wyższej klasy napastnika, ale na razie w europejskich meczach kompletnie tego nie widać. Wystarczy kilka korekt, lepsze prowadzenie szatni, więcej wyczucia i zadbanie, by wahania formy między poszczególnymi występami były mniejsze, a sukces będzie blisko.
ZWERYFIKOWANY ŚWIATOWIEC
Dzisiejszy Tuchel wydaje się do tego o tyle dobrym kandydatem, że ma już za sobą doświadczenia ze znacznie trudniejszymi szatniami. To on był najbliżej okiełznania paryskiego gwiazdozbioru. Także w Chelsea zdołał znaleźć formułę, do której szybko przekonał zawodników. Kilka lat temu, gdy przymierzano go do Bayernu, towarzyszyły mu podobne wątpliwości, z którymi zderzał się Nagelsmann. Że jest zbyt apodyktyczny, że za wiele miesza w systemach taktycznych, że ma braki komunikacyjne, że jest niedoświadczony na tym poziomie. Łącznie cztery lata spędzone w trudnych i bardzo medialnych klubach z Paryża i Londynu uczyniły z niego światowca pełną gębą. Bayern zatrudnił bardziej kompletnego trenera, niż ten, po którego próbował sięgnąć w 2018 roku. Wyprzedza Nagelsmanna właśnie o te doświadczenia w wielkim klubie, których jemu w pewnych aspektach zabrakło.
TRUDNE RELACJE Z SZEFAMI
Największe wątpliwości, jakie można mieć po zatrudnieniu Tuchela w Monachium, dotyczą długofalowości tego projektu. Dotąd tylko w Moguncji, gdzie wszystko było mu podporządkowane, pracował pięć lat. W Dortmundzie wytrwał dwa, w Paryżu dwa i pół, a w Londynie tylko półtora roku. Wszędzie mówiło się o jego tarciach z szefami. Najgłośniejsze było zwolnienie go z Dortmundu po konflikcie z tamtejszym prezesem Hansem-Joachimem Watzke. W PSG lepiej dogadywał się z gwiazdami niż z dyrektorem sportowym Leonardo. W Chelsea zaś we względnej harmonii pracował z Romanem Abramowiczem i Mariną Granowskają, ale po przejęciu klubu przez Tedda Boehly’ego wyleciał przy pierwszej możliwej okazji. I to właśnie londyńskie lekcje wydają się w kontekście Bayernu najciekawsze.
TRENER OD BOISKA
Najlepszy okres Niemca w The Blues przypadł na czasy jasno podzielonych kompetencji. Abramowicz nie uczestniczył w codziennym życiu drużyny, Granowskaja urzędowała w Londynie, zajmując się sprawami sportowymi zza biurka, Tuchel zaś miał królestwo w Cobham, gdzie mieści się ośrodek treningowy i gdzie mógł lepić zespół na własną modłę. Problemy zaczęły się, gdy nowy amerykański właściciel zaczął od niego oczekiwać większej aktywności w sprawach transferowych. Działania bardziej w stylu angielskiego menedżera niż kontynentalnego trenera. Pozycja ustrojowa szkoleniowców w Bayernie powinna mu więc odpowiadać. W Monachium zwykle kiepsko kończą ci, którzy za bardzo chcieliby wpływać na politykę klubu (Flick), a najlepiej ci, którzy skupiają się na boisku i szatni (Heynckes).
KLUB PEŁEN BYŁYCH PIŁKARZY
Z drugiej jednak strony, po Cobham nie kręcili mu się wszędzie byli piłkarze Chelsea, nikt nie zaglądał mu przez ramię, nikt z szefów nie budował osobistych relacji z zawodnikami, nikt nie udzielał co chwilę wywiadów w mediach. Wszystko to było w gestii Tuchela. Teraz tak nie będzie. Saebener Strasse to miejsce, które buzuje od piłkarskiego know-how. Ludzi, którzy znają zapach szatni, lubią go i cieszą się, gdy mogą dorzucić swoje trzy grosze do każdej sprawy. Oliver Kahn jako prezes. Hasan Salihamidzić jako dyrektor sportowy, który siedzi na ławce w trakcie meczów i jest na odprawach w szatni. Wciąż mający sporo do powiedzenia (co pokazało zwolnienie Nagelsmanna) Hoeness. Tuchel, znany z dość krótkiego lontu, będzie miał niewątpliwie liczne okazje do gorących konfrontacji z ludźmi, którzy grali w piłkę i to znacznie lepiej od niego. A to na pewno stworzy pole do potencjalnych konfliktów. W Bayernie zresztą zawsze dzieje się sporo. Nie musi być spokojnie, dopóki są sukcesy.
TRENER WYMIENIALNYM TRYBIKIEM
Przy okazji zatrudnienia Nagelsmanna mówiono o chęci rozpoczęcia ery. Podkreślano, że to ma być projekt długofalowy. Świadczyła o tym zresztą nienaturalnie długa jak na Bayern, bo aż pięcioletnia, umowa. Przy Tuchelu takiej narracji nie ma. Kontrakt podpisał tylko na trochę ponad dwa lata. Nikt nie może zagwarantować, że go wypełni. Być może w międzyczasie znów zmienią się okoliczności. Na przykład Juergen Klopp zacznie sobie wyobrażać odejście z Liverpoolu. Wtedy Bayern na pewno znów zmierzy sytuację na rynku na nowo. Jeśli uzna, że już nie ma najlepszego niemieckojęzycznego trenera, jakiego mógłby mieć, na pewno zareaguje, nie oglądając się na reakcję innych. To Spielerverein, klub zawodników, a nie Trainerverein, klub trenerów. Tam trener nie jest najważniejszą osobą w klubie. Jego rolę widzi się głównie w tym, by nie przeszkadzał sprowadzonym przez klub piłkarzom w odniesieniu sukcesów. Nawet jeśli kosztował sporo, jest uznawany za gwiazdę rynku i piszą o nim w tabloidach, wciąż jest tylko wymienialnym trybikiem maszyny do odnoszenia sukcesów.
WIĘCEJ TEKSTÓW MICHAŁA TRELI:
- Państwo w państwie. Dlaczego kadra potrzebuje własnej wewnętrznej hierarchii
- Nostalgia za letnią baśnią. Po co Niemcom organizacja Euro 2024?
- Grzeszna przyjemność – oglądanie Lukasa Podolskiego w Ekstraklasie
foto. Newspix