Reklama

Trela: Grzeszna przyjemność – oglądanie Lukasa Podolskiego w Ekstraklasie

Michał Trela

Autor:Michał Trela

21 marca 2023, 08:59 • 8 min czytania 69 komentarzy

Macha rękami po nieudanych zagraniach partnerów. Wdaje się w niegodne takiej postaci przepychanki na Twitterze. Nieprzyjemnie zwraca się do rywali. Czasem wchodzi w nich zdecydowanie za ostro. Ale gdy wpada w trans, Lukas Podolski nadal ma mentalność ulicznego grajka, których futbol tak bardzo potrzebuje.

Trela: Grzeszna przyjemność – oglądanie Lukasa Podolskiego w Ekstraklasie

Ulrich Hesse, jeden z najlepszych historyków niemieckiego futbolu, opowiadał mi kiedyś, jak w miesięczniku „11Freunde”, w którym aktualnie pracuje, redaktor naczelny na trzy dni przed zamknięciem numeru uznał, że brakuje mu odpowiedniego otwarcia. Głównego tematu wydania. Materiału, który już z okładki zachęcałby do przeczytania całości. Czasu było mało, ale Hesse zaproponował, że napisze do Lukasa Podolskiego, by spytać, czy nie zechciałby przyjąć delegacji z Niemiec i oprowadzić jej po Stambule, gdzie wówczas grał. Młodszym redaktorom, którzy przecież w kontaktach ze znanymi piłkarzami byli już dość otrzaskani, zaświeciły się oczy. Że nowy w redakcji Hesse może sobie ot tak napisać do Podolskiego, a co więcej, że po chwili otrzymał od niego wiadomość, że mogą wpadać. Dla pokolenia Niemców, które w 2006 roku chłonęło mundial jeszcze jako dzieci albo nastolatkowie, trudno o większego idola niż Podolski. Mimo że z generacji zwanej „Lahmsteiger”, od nazwisk jej głównych przedstawicieli, wcale nie zrobił największej kariery, niewątpliwie zdobył największą powszechną sympatię. Ale mam wrażenie, że do czasu przyjazdu Podolskiego do Polski, rozumiano ją u nas opacznie.

POKOLENIE WIELKICH PIŁKARZY, ALE NIE POSTACI

Wraz z Juergenem Klinsmannem, a już zwłaszcza Joachimem Loewem, skończyły się w niemieckim futbolu awanturnicze czasy. Przeminęli szaleńcy opętani dążeniem do zwycięstwa w rodzaju Olivera Kahna. Przeminęli playboye w stylu Lothara Matthaeusa. Albo niewyparzone gęby à la Mario Basler. Przyszli chłopcy milsi, grzeczniejsi, bardziej ułożeni i profesjonalni. Tłumaczący, a nie rzucający krzesłami po szatni. Kapitanowie „mówiący o płaskich hierarchiach” i „dynamice grupy”. Przyniosło to nieprawdopodobny skok jakościowy, jaki względem wcześniejszych lat zaliczył niemiecki futbol. Ale efektem ubocznym była coraz mniejsza liczba postaci, z którymi można było się utożsamiać. Trudno nie doceniać Manuela Neuera, ale na żadnym stadionie, może poza jego rodzinnym w Gelsenkirchen, nie reaguje się na niego jak na Kahna. Trudno nie zachwycać się Tonim Kroosem, ale jeszcze trudniej, by jego podania poderwały tłumy z miejsc. Trudno nie lubić boiskowej inteligencji Philippa Lahma, ale jeszcze trudniej powiesić sobie jego plakat nad łóżkiem. Sympatią cieszył się raczej Thomas Mueller, lecz on też był kiepskim kandydatem na masowego idola, bo przecież na pierwszy rzut oka nie robił niczego dobrze i trudno byłoby kopiować jego zagrania na podwórku. A po drugie był symbolem bardzo polaryzującego Bayernu. Trudno kogoś takiego kochać ponad podziałami.

IDEALNY IDOL

W powstałą niszę idealnie wskoczył Podolski. Z jednej strony do jego profesjonalizmu, taktycznego zmysłu, techniki i boiskowej inteligencji nie można było się przyczepić, z drugiej w każdym wywiadzie było słychać, że nie uważał na PR-owych kursach przeprowadzanych przez klubowe biura prasowe. Od momentu pojawienia się w Bundeslidze mówił, co chciał i kiedy chciał. Nie dorabiał do piłki ideologii. Zasłynął w niemieckiej kulturze piłkarskiej cytatem, że w futbolu chodzi o to, by „okrągłym trafić w kanciate”. Kiedy Loew znów pogmerał przed kamerami tam, gdzie nie powinien, powiedział na konferencji prasowej, że „każdy przecież czasem drapie się po jajkach”, rozładowując atmosferę. Lubiło się go za to, że jest naturszczykiem. Chłopakiem prostym, ale nie prostakiem. Inteligentnym, ale nie inteligentem. Za to, że grał stanowczo zbyt długo w swoim FC Koeln. A gdy nawet poszedł do Bayernu, to sobie tam nie poradził. Nie pasował do klubu cyborgów, co tylko dodało mu sympatii.

Reklama

WYTĘSKNIONY ŁOBUZ

Przede wszystkim jednak Podolski grał tak, jakby znajdował się wciąż na jakimś wielkim podwórku. Systemy taktyczne i wskazówki trenerów go nie krępowały. Gdy miał skrawek miejsca, po prostu kopał. Z całej siły, której miał mnóstwo. Gdy ktoś go faulował, nie udawał, tylko oddawał. Gdy coś mu się nie podobało, było to widać. I gdy mu się podobało, także. Co w sercu, to na języku. Zero fałszu. Czasem owocowało to strzałami w okienko, czasem kartkami. W sezonie poprzedzającym transfer do Monachium zebrał ich dziewięć. W pierwszym po powrocie z Bayernu częściej łapał kartki, niż strzelał gole, czy zaliczał asysty. Podolski zawsze był łobuzem, ale że w Niemczech tęsknota za chropowatymi piłkarzami jest wręcz chorobliwa, tylko dodawało mu to uroku. Do Polski docierała zwykle tylko jego ugrzeczniona wersja. Przez co przez ostatnie półtora roku niektórzy mogli się mocno zdziwić.

DWIE RÓŻNE POSTACI

Podolski unikający świętowania gola strzelonego przeciwko Polsce i zakładający potem polską koszulkę (myślicie, że w Niemczech się to podobało? Odwróćmy sytuację i zastanówmy się, jaka chryja wybuchłaby, gdyby przykładowy Eugen Polanski strzelił gola Niemcom i się nie cieszył, na koniec zakładając koszulkę ich reprezentacji). Podolski uśmiechnięty i rozmawiający po polsku z naszymi dziennikarzami. Podolski zapewniający, że kiedyś przyjedzie pograć w Górniku Zabrze. Podolski zawsze ciepły, otwarty, pogodny i przystępny, szepczący nam miłe słówka. To na pewno ten sam Podolski, który przekomarza się z kibicami Legii na Twitterze, macza palce w zwolnieniu Jana Urbana, mówi Erikowi Exposito, że mógłby go kupić z całą rodziną, jako jedyny w drużynie grający bez kamizelki GPS, rugający kolegów z zespołu, gdy źle mu podadzą i jadący pociągiem na wyjazd z kibicami, u których — wbrew temu, co śpiewają — nie zawsze jest kultura?

POSTAĆ PODWÓRKOWA, NIE CUKIERKOWA

Oczywiście, że ten sam, bo Podolski to nie jest i nigdy nie była postać pomnikowa czy cukierkowa, tylko podwórkowa. Osiedlowa. Niemcy mówią o „Bolzplatzmentalitaet”. Bolzplatz to podwórkowe boisko, na którym zwykle nie ostał się nawet skrawek trawy. Gdy pada, całe zamienia się w błoto. Gdy jest suche, staje się twarde jak beton, a nad nim unoszą się tumany kurzu. Bolzplatz to miejsce kształtowania techniki i charakteru, ale też przebiegłości, sprytu, cwaniactwa trochę w rodzaju argentyńskiego Pibe, urwisa, który umie sobie radzić w życiu. Podolski ten wizerunek zamienił w biznes, tworząc linię ubrań „Strassenkicker”, czyli „uliczny grajek”. Ale to nie jest sztuczny marketingowy twór. Pusty frazes. To nadal, w wieku 37 lat, jest uliczny grajek z podwórka. I prawdopodobnie tylko to sprawia, że wciąż oglądamy go w Ekstraklasie.

PODWÓRKOWY TRANS

Druga połowa meczu z Wisłą Płock była w tym kontekście uderzająca. Podolski wprowadził się w rodzaj transu. Każdym ruchem dawał upust buzującej w nim adrenaliny. Gdy miał rzut wolny z dogodnego miejsca, strzelał, żeby zabić. Gdy nawinął mu się Bogu ducha winny Piotr Tomasik, wręcz szukał z nim zwady. Ewidentnie chciał się podgrzać, nakręcić. To już nie był mecz Górnika z Wisłą, o ligowe punkty gdzieś w Polsce, o obronienie posady Bartoscha Gaula, o wyjście ze strefy spadkowej. Od pewnego momentu Podolski grał już swój mecz, o pokazanie „tamtym”, że jest lepszy. Że ich pokona. Że wygrany zostaje. Te dwa gole pokazały, jak bardzo Górnik potrzebuje takiego nakręconego Podolskiego. Te kilkadziesiąt minut pokazało, czym jest prawdziwa piłka. Z elementem czegoś pierwotnego. Wkurzenia, walki z przeciwnikiem, fizycznych starć, gry do samego końca.

NIESPOKOJNA EMERYTURA

To pewnie nie jest koniec kariery, jaki Podolski sobie wymarzył. Trafił do klubu, w którym wiele nie działa. W którym walk frakcyjnych jest tak dużo, że czasem zapomina się o drużynie. Trafił do klubu, z którym trudno będzie mu cokolwiek wygrać. I do klubu, z którym może spaść z ligi. Nie zafundował sobie w Zabrzu spokojnej emerytury. Owszem, mówi, że w każdej chwili może przejść do MLS-u i że gra tylko dla przyjemności, a nie dla jakichś przepychanek i konfliktów. Ale widać ewidentnie, że granie dla przyjemności w jego przypadku nie oznacza kopania sobie w ciepłych krajach w letnim tempie i pozowania do selfie. Jego granie dla przyjemności, to buzowanie krwi w żyłach, adrenalina, założenie komuś siatki. To go napędza. To wyciąga z niego najlepsze. Kalkulując na chłodno, pewnie nie chciał na stare lata walczyć o utrzymanie w Ekstraklasie. Ale gdy już się w tej sytuacji znalazł, ewidentnie potrafi czerpać z niej przyjemność.

Reklama

THE BEST ABILITY IS AVAILABILITY

Ja też nie tak wyobrażałem sobie przyjazd Podolskiego do Polski. Myślałem, że trochę pokopie, jeśli nie będzie mu to kolidowało z innymi planami. Że mając do wyboru tułanie się do Białegostoku albo spędzenie weekendu z rodziną, złapie jakiś uraz mięśniowy. Można słusznie zwracać uwagę, że Podolski często chce być na boisku wszędzie, przez co nie daje Górnikowi tyle, ile by mógł. Można zaznaczać, że wcale nie wciągnął ligi i że on też na początku roku był w gorszej formie. Ale w jego przypadku blisko mi do zgodzenia się z amerykańskim bon motem: „The best ability is availability”. Największą umiejętnością jest dostępność. Podolski w zeszłym sezonie przekroczył dwa tysiące rozegranych minut. W tym prawdopodobnie zrobi to ponownie. Ostatni raz poza kadrą był we wrześniu, a poza podstawowym składem w październiku. Nie wybiera sobie wygodnych i niewygodnych meczów. Tuła się wszędzie i zawsze daje z siebie, co jeszcze ma. W tym sezonie tylko trzech graczy Górnika rozegrało więcej minut.

BADASS, KTÓREMU SIĘ KIBICUJE

Dziennikarze wspomnianego „11Freunde” uruchomili ostatnio cykl, w którym opisują swoje wstydliwe przyjemności związane z Bundesligą. A to przyznają się, że lubią muzyczkę, którą puszcza się po bramkach na stadionie TSG Hoffenheim, co jest dość obciachowe, albo że podoba im się trzeci komplet strojów największego rywala ich ulubionego klubu. Gdybym ja miał opisać swoją grzeszną przyjemność związaną z Ekstraklasą, oglądanie Podolskiego w niej byłoby mocnym kandydatem. Grzeszną, bo przecież doskonale wiem, że to nieedukacyjne chwalić niektóre elementy jego gry. Nie powinien zgarniać tylu kartek za faule i kłótnie z sędziami. Powinien być milszy dla rywali i bardziej wyrozumiały dla kolegów z drużyny. Mógłby nie pociągać w Górniku za sznurki, które nie powinny być dla niego dostępne i czasem mniej odburkiwać na pytania, które go zirytują. Mógłby się wykazywać większym wyczuciem PR-owym, nie odpowiadać na każdą zaczepkę i nie zawsze szukać zwady. Mógłby, ale wtedy nie byłby sobą. A Lukas Podolski jest najlepszy, gdy jest sobą. Ja akurat kupuję go z dobrodziejstwem inwentarza. Dla mnie to typowy filmowy „badass”. Skurczybyk, drań, ale z urokiem, który sprawia, że człowiek siedzi przed ekranem i nie potrafi mu nie kibicować.

WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:

Fot. FotoPyk/Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

69 komentarzy

Loading...