Dziesięć lat temu dysproporcje finansowe pomiędzy BVB a klubami angielskimi nie były mniejsze niż obecnie, ale niemieckiemu klubowi udawało się zasypywać je lepszym know-how. Dziś wizyta przedstawiciela Bundesligi w Anglii może wywoływać zazdrość już tylko w środowiskach kibicowskich. Będąca w kryzysie Chelsea pokazała rozpędzonej Borussii zwiększający się dystans sportowy między Premier League a resztą świata.
Kiedy czołowa drużyna jednej z najsilniejszych lig świata, notująca najlepsze wejście w rok w historii klubu i kipiąca pewnością siebie, odpada z Ligi Mistrzów z ekipą ze środka tabeli innej ligi, będącą w permanentnym kryzysie i rozdającą punkty na lewo i prawo, można powiedzieć, że taki jest odwieczny urok futbolu. Kiedy jednak ten notujący dziesięć wygranych z rzędu współlider jednej z lig odpada w pełni zasłużenie, będąc w przekroju całego dwumeczu oraz w każdej z jego odnóg z osobna drużyną słabszą, trzeba powiedzieć, że taki jest urok współczesnego futbolu. Ekipa, która prawdopodobnie nie załapie się do przyszłorocznych europejskich pucharów przez ligę angielską i tak jest silniejsza od kandydata do mistrzostwa Niemiec.
BRYTYJSKA FASCYNACJA NIEMCAMI
Gdy Borussii poprzednio udawało się nie przegrać meczu Ligi Mistrzów na angielskiej ziemi, Brytyjczycy przeżywali apogeum fascynacji niemieckim futbolem. Na Wyspach już wtedy mieli więcej pieniędzy i ściągali lepszych piłkarzy. Lecz w Bundeslidze mieli lepsze know-how, którym zaskakująco często przeciwstawiali się Anglikom w pucharach. Manchester City, czyli mistrz Anglii, tylko zremisował wówczas z Borussią, ratując remis na Etihad z rzutu karnego w ostatniej minucie. W Dortmundzie przegrał po golu kanciatego Juliana Schiebera. Nie wyszedł wówczas z grupy, zajmując ostatnie miejsce. Mistrzowie Niemiec skończyli jesień nad Realem Madryt, który mieli jeszcze w tamtej edycji rzucić na kolana. W drodze do wewnątrzniemieckiego finału z Bayernem Monachium na Wembley.
PIELGRZYMKI DO NIEMIEC
Angielska fascynacja niemieckim futbolem przebiegała dwutorowo. Obserwując dzikie hordy jeżdżące tysiącami za swoimi klubami, śpiewające, dopingujące, rozwieszające flagi i odpalające race, kibice odczuwali tęsknotę za tym, co mieli kiedyś u siebie, ale zniknęło. Kibicowską kulturą. Atmosferą na stadionach. Poczuciem, że trybuny to jednak miejsce, na którym wolno trochę więcej niż gdzie indziej. I że kluby, którym kibicują, są ich, a nie bogaczy z innej części świata. To mniej więcej wtedy spotęgował się ruch lotniczy na linii Wyspy — Niemcy. Fani angielskich klubów zaczęli w weekendy pielgrzymować do Dortmundu, Gelsenkirchen, Moenchengladbach, czy Hamburga, by znów poczuć to, z czego ich West Hamy i Newcastle zostały odarte wraz z komercjalizacją i globalizacją ligi.
Skauci ich klubów zaczęli pielgrzymować w te same miejsca, tyle że w innych celach. By odkryć, jak Niemcy to robią. Jak kształcą trenerów, że co chwilę wypuszczają jakąś kolejną gwiazdę, a ich nestorzy myśli szkoleniowej starzeją się jak Jupp Heynckes, a nie jak Harry Redknapp. Jak organizują kluby, że dyrektorzy sportowi są w stanie wynajdywać tak dobrych graczy za tak relatywnie niewielkie pieniądze. Wreszcie, jakich zawodników biorą, że ciągle utrzymują wysoki poziom, mimo że ciągle najlepszych oddają Anglikom.
DRENAŻ MÓZGÓW
Drenaż zaczął się od nóg zawodników, potem poszedł w trenerów, a wreszcie i działaczy. W nawale doniesień transferowych mogło umknąć, że tej zimy Chelsea pozyskała, oprócz sterty piłkarzy, taże nowego dyrektora technicznego. 36-letni Christopher Vivell zaczynał karierę w Hoffenheim jako wideoanalityk, później prowadził skauting Salzburga, a przez ostatnie lata odpowiadał za planowanie kadry w RB Lipsk. Zgarniani zaczęli być nie tylko ludzie z pierwszych stron gazet, ale też ludzie, o których w ogóle nie piszą w gazetach.
GWIAZDY Z BUNDESLIGI
Spore grono z tych, których w Anglii uznawano przez ostatnie lata za gwiazdy albo przynajmniej ważnych piłkarzy w Premier League, przeszło wcześniej przez niemieckie ręce. Hueng-Min Sona Tottenham wyjął z Bayeru Leverkusen, Roberto Firmino to transfer Liverpoolu z Hoffenheim, kluczowymi piłkarzami Manchesteru City od lat są Kevin De Bruyne, wypromowany przez Wolfsburg i Ilkay Guendogan, którego talent eksplodował w Dortmundzie, do dwusetki meczów w Liverpoolu dobije wkrótce Joel Matip, wyciągnięty z Schalke, gola na wagę Ligi Mistrzów dla Chelsea strzelił Kai Havertz z Bayeru, a królem strzelców ligi w barwach Arsenalu był Pierre-Emerick Aubameyang z Dortmundu. Zdarzały się oczywiście grube transferowe pomyłki, od Timo Wernera, przez Henricha Mchitariana, po Shinjiego Kagawę, ale to nie zrażało Anglików, by latać po kolejnych Nkunków, Gvardiolów, Bellinghamów.
ANGIELSKIE KNOW-HOW
Trwająca od lat uderzająca dysproporcja sprawiła, że gdy Borussia zawitała na Wyspy dziesięć lat po tamtym meczu na Etihad, Anglików mogła już fascynować tylko żywiołowość przybyłych z Dortmundu fanów. To przez lata się nie zmieniło. Tego nie udało się w żaden sposób skopiować ani przenieść na własny grunt. Piłkarzy, trenerów, sposobu grania Anglicy nie muszą już jednak Bundeslidze zazdrościć. Fascynacja minęła o tyle, że kluby z Premier League jeżdżą już do Niemiec, by po prostu wykorzystywać finansową przewagę, ale nie, by czegoś się nauczyć. Bundesliga nie przestała być dostarczycielem talentu. Ale know-how już w Anglii mają.
RÓŻNE FAZY DORTMUNDU I CHELSEA
Najświeższy przypadek dortmundzko-londyński pokazał różnicę o tyle dotkliwie, że rywalizowały dwa zespoły będące w zupełnie innych momentach. Poraniona Chelsea, sprawiająca wrażenie chaotycznej i budowana drogo, ale naprędce. Kontra rozpędzona Borussia, wreszcie walcząca o mistrzostwo, wreszcie odpowiadająca marzeniom fanów. Lecz dortmundczycy, choć patrząc na wynik odpadli nieznacznie, po strzelanym na raty rzucie karnym, mogli na własnej skórze poczuć różnicę. Pozwolili, by rywal, który na swoim podwórku ma olbrzymie problemy ze strzelaniem goli i wygrywaniem, w obu spotkaniach z nimi notorycznie znajdował się w dogodnych sytuacjach bramkowych.
SZPAGAT MIĘDZY HERNE A SZANGHAJEM
Carsten Cramer, jeden z najważniejszych ludzi w zarządzie BVB, mówił, goszcząc przed laty w Katowicach, że jego klub musi próbować ciągle jak najbardziej komfortowo stać w szpagacie pomiędzy lokalnym kibicem z Zagłębia Ruhry, który przychodzi na każdy mecz od trzydziestu lat, jeździ na wyjazdy i ma bogato wyszywaną dżinsową kamizelkę, a fanem z Azji czy Stanów Zjednoczonych, który śledzi Borussię, bo polubił przed laty fryzury Aubameyanga czy stylówę Mario Goetzego. Podkreślał, że we wszystkich działaniach klub musi pamiętać, by jego marketingowy slogan „Echte Liebe” („prawdziwa miłość”) brzmiał wiarygodnie zarówno w Herne, jak i w Szanghaju. By Borussia w każdym aspekcie emanowała, czym jest.
DRUŻYNA, KTÓRA NIE BRUDZIŁA RĄK
W kwestiach piłkarskich była w ostatnich latach zwrotem raczej w kierunku globalnego kibica. Wyspecjalizowała się w zatrudnianiu międzynarodych gwiazdek przyszłości, oferując im możliwość rozbicia obozu tuż przed atakiem na szczyt futbolu. Starała się grać futbol atrakcyjny, ofensywny, techniczny, dominujący, by tworzyć ekscytujące widowiska. Gdy wznosiła się na wyżyny, potrafiła być jedną z najpiękniejszych w Europie. Ale efektem ubocznym tych zjawisk była niechęć do brudzenia sobie rąk. Piłkarze notorycznie oblewali test „zimnego deszczowego popołudnia w Stoke”. Zawsze okazywali się zbyt mięccy, zbyt nonszalanccy, by bezwzględnie wykorzystać nadarzającą się okazję na sukces. Powstawały z tego drużyny na dobrą pogodę, kompletnie nielicujące z wyobrażeniem o futbolu kultywowanym od pokoleń w Zagłębiu Ruhry.
WIĘCEJ GROSSKREUTZÓW
Od czasu zwolnienia Luciena Favre’a, a zwłaszcza od momentu zatrudnienia na stanowisku trenera Edina Terzicia, człowieka z regionu, który wychowywał się jako kibic Borussii, a potem w pełnił klubie wszystkie możliwe funkcje, można było obserwować coraz wyraźniejszy odwrot od globalności kosztem lokalności. Wzmocnienia takie jak Salih Oezcan, Julian Ryerson, Nico Schlotterbeck, Anthony Modeste czy nawet Sebastien Haller, a także wzrost znaczenia piłkarzy takich jak Marius Wolf czy Emre Can, były obliczone głównie na miejscowego fana, który chce przede wszystkim widzieć Borussię walczącą. To, czy przy tym estetycznie kopie piłeczkę, jest dla niego na drugim planie. BVB nie wyzbyła się kompletnie ambicji ściągania gwiazdek przyszłości, właśnie rzuciła 30 milionów na Karima Adeyemiego, regularnie stawia też na Jamiego Bynoe-Gittensa, czy Youssoufę Moukoko, by nie wspominać o Bellinghamie, który może grać wszędzie, gdzie tylko zapragnie. Ale zadbano, by proporcje się zmieniły. Trochę więcej Kevinów Grosskreutzów niż Ousmane’ów Dembele.
FUTBOL JAKO PRACA FIZYCZNA
Wszystkich tych zawodników Terzić zaprzągł do interpretowania futbolu jako pracy fizycznej. Zwycięstwa zaczęły być nie tylko efektem polotu, ale też potu. Przestała mieć ambicję, by zawsze i wszędzie narzucać własny styl gry. Nie wstydziła się czasem okopać przed własną bramką i przeczekać trudny moment. Nie można powiedzieć, by strategia jednoznacznie nie wypaliła. Ba, jeszcze trochę i będzie można ogłosić jej sukces. Borussia w niespełna dwa miesiące od wznowienia rozgrywek po mundialu odrobiła dziewięciopunktową stratę do Bayernu Monachium. Wygrała kilka meczów, które w poprzednich sezonach by zremisowała. Pokonała Lipsk, Bayer Leverkusen, rozbiła Freiburg. W Lidze Mistrzów ograła w pierwszym meczu doinwestowaną Chelsea. Z Pucharu Niemiec wyrzuciła Bochum. Na każdym froncie, gdzie się tylko dało, miała wyniki. Stała się drużyną trochę bałkańską. Wygrywającą jak Chorwaci na wielkich turniejach. Napędzaną zbiorową chęcią zwycięstwa, ale dość obojętną na sposób, w jaki to osiągnie. Zwycięstwo jako jedyny cel. I uświęcenie wszystkich środków.
SZCZĘŚLIWE ZWYCIĘSTWA
A jednak coś wydawało się cały czas w tej historii zgrzytać, nie pasować. Coś sprawiało, że Terzić, mimo kolejnego już całkiem ciekawego podejścia do Borussii, nie zaczął być uznawany za trenerskie objawienie europejskiej czy nawet niemieckiej piłki. To coś to sposób, w jaki Borussia odniosła wiele z tych zwycięstw. Nie chodzi o styl gry, lecz o to, czy Borussia w ogóle grała w tych meczach dobrze. O sprzyjające jej szczęście. O niewytłumaczalne błędy rywali, o przebłyski geniuszu pojedynczych piłkarzy. Wielokrotnie zdarzało się, że Terzić jakby nie trafiał z planem na mecz i potem z biegiem czasu starał się dostosowywać do tego, co fatycznie zastał na boisku.
BOHATERSKI GREGOR KOBEL
Według statystyk portalu Understat Borussia powinna mieć na tym etapie z gry o dziesięć punktów mniej niż ma. Jest pod tym względem wyraźnie gorsza nie tylko o Bayernu, ale i od Lipska. Wielokrotnie nieproporcjonalnie duży udział w zwycięstwach miał znakomity bramkarz Gregor Kobel, który na Stamford Bridge nie zagrał z powodu kontuzji. Jego zmiennik Alexander Meyer to też zresztą owoc nowej polityki rekrutacyjnej BVB. 31-latek, który bronił w tym sezonie w pięciu z ośmiu meczów Borussii w Lidze Mistrzów, w Bundeslidze zadebiutował dopiero w tym sezonie. Do 27. roku życia bronił w IV lidze, poprzednie trzy sezony spędził w Jahnie Ratyzbona. Niemal równo rok przed tym, jak stał naprzeciw Kaia Havertza, bronił strzały graczy Erzgebirge Aue.
SZCZĘŚCIE NIE TRWA WIECZNIE
Borussia miała szczęście w Dortmundzie, gdy Chelsea oddała na jej bramkę osiem celnych strzałów, nie wykorzystując żadnego. Miała szczęście w Londynie, gdy sędzia odgwizdywał minimalne spalone albo gdy Havertz obijał słupek. Miała szczęście kilka dni temu z Lipskiem, gdy w drugiej połowie cofnęła się, by rozpaczliwie bronić zasłużonego dwubramkowego prowadzenia z pierwszej połowy. W rewanżu z wyniku 2,09 w golach oczekiwanych Chelsea strzeliła dwa gole. W pierwszym meczu z wyniku 2,07 ani jednego. Terzić i jego zawodnicy mają wiele autentycznych i wypracowanych zasług. Ale mieli też w ostatnich tygodniach furę szczęścia, które wreszcie ich opuściło, gdy pudło Havertza z rzutu karnego zdecydowano się powtórzyć.
WYNIK JAK PRZED ROKIEM
Borussia wciąż może zostać mistrzem Niemiec po raz pierwszy od jedenastu lat. Może sięgnąć po Puchar Niemiec. Ale jednocześnie nie jest to nadal żadna wielka drużyna. W pierwszych sezonach pracy Thomasa Tuchela i Luciena Favre’a miała na tym etapie po pięć punktów więcej. Tyle że wówczas nie zwracano na to takiej uwagi, bo albo wystarczało to ledwie do drugiego miejsca ze sporą stratą do Bayernu, albo przewaga nad nim w oczach topniała. Nawet rok temu, pod Marco Rosem, którego kilka miesięcy później zwolniono, miała dokładnie tyle samo punktów, ile obecnie. Tyle że rozkładały się inaczej. Nie było dziesięciomeczowej serii zwycięstw, nie było wyczekiwanego przepychania meczów z Hoffenheim i Bochum, była przez większość sezonu wyraźna strata do Bayernu. Na jej wysokość wpływ miała jednak również postawa samego Bayernu. To nie jest wielki Dortmund, tylko Dortmund, który robi trochę lepsze wrażenie niż wcześniej.
TRUDNA ERA PO KLOPPIE
To lepsze wrażenie wiąże się też z tym, że tym razem wyszedł z grupy Ligi Mistrzów i nawet miał prawo marzyć o jej ćwierćfinale. Ale całościowo obraz występów BVB w europejskich rozgrywkach zaczyna dla niej wyglądać niepokojąco. Przegrała osiem z ostatnich dziewięciu wyjazdowych meczów w fazie pucharowej. Choć do najlepszej ósemki przebijała się w historii dziewięciokrotnie, w ostatnich sześciu edycjach zrobiła to tylko raz, a w ostatnich dziewięciu tylko dwa razy. Od odejścia Juergena Kloppa potrafiła w fazie pucharowej wygrać tylko cztery z czternastu meczów. Dwumecze wygrywała tylko, gdy miała szczęście w losowaniach i wpadała na Sevillę albo Benficę. Z Monaco, Tottenhamem, PSG, Manchesterem City i Chelsea odpadała. Patrząc na dysproporcje finansowe, żadna niespodzianka. Ale na początku poprzedniej dekady, gdy pół świata zakochiwało się w BVB, budżet Dortmundu był jeszcze mniejszy. A patrząc na piłkarzy i trenerów, którzy przewinęli się w tym czasie przez klub z Zagłębia Ruhry, można było przynajmniej raz powojować trochę dłużej. Młode gwiazdki wciąż można przekonywać perspektywą regularnego grania w Lidze Mistrzów. Jednak rywalizowania jak równy z równym z najlepszymi przynajmniej w pojedynczych sezonach już nie. Kiedyś Erling Haaland, dziś Jude Bellingham całkiem słusznie będą mieli poczucie, że jeśli chcą dłużej pograć w Europie, nie powinni przeciągać pobytu w Dortmundzie ponad miarę.
1/8 FINAŁU SUFITEM BUNDESLIGI
To zjawisko niepokojące dla całej niemieckiej piłki. Dwa ćwierćfinały Borussii w dziewięciu edycjach oznaczają, że klubom z Bundesligi innym niż Bayern udało się w tym okresie wejść do najlepszej ósemki tylko czterokrotnie, bo raz Lipsk przebił się nawet do półfinału, a w 2016 roku Wolfsburg miał szczęście wylosować w fazie pucharowej KAA Gent. Owszem, niemiecki finał w 2013 roku był jakimś wybrykiem natury, nie można go traktować jako punktu odniesienia, ale nawet kilka szczebli niżej nie udaje się Niemcom utrzymać regularności. W tym sezonie teoretycznie w grze są jeszcze trzy zespoły z Bundesligi, ale biorąc pod uwagę klasę rywali oraz wyniki pierwszych meczów, nie da się wykluczyć scenariusza, w którym liga niemiecka po raz drugi w ciągu ostatnich czterech lat nie będzie miała żadnego przedstawiciela w ćwierćfinałach. Ewentualnie odpadnięcie Lipska z Manchesterem City, Eintrachtu Frankfurt z Napoli, czy nawet Bayernu z PSG nie powie jednak niczego symbolicznego o całej lidze. To, że jej rozpędzony współlider zasłużenie przegrywa z rywalem, który w tym wygrał ledwie dwa mecze z dwunastu, już takie jest. Jeśli tak wygląda angielski zespół w kryzysie na tle teoretycznie silnego rywala z kontynentu, który na dodatek jest w dobrej formie. Strach pomyśleć, jak się skończy, gdy kiedyś Chelsea trafi w formie na Dortmund w dołku.
WIĘCEJ TEKSTÓW MICHAŁA TRELI:
- Ani Pirlo, ani Guardiola. Koniec szaleństw, czyli jak Xabi Alonso układa Bayer Leverkusen
- Zagubiona nowa fala. Gdzie się podziali następcy Kloppa i Tuchela?
- Pochwała brzydoty. Czy Union Berlin może stać się niemieckim Leicester?
Fot. newspix.pl