Reklama

Trela: Pochwała brzydoty. Czy Union Berlin może zostać niemieckim Leicester?

Michał Trela

Autor:Michał Trela

26 lutego 2023, 09:46 • 11 min czytania 26 komentarzy

Składem zmontowanym za 12 milionów euro wyrzucili z pucharów Ajax Amsterdam, a teraz jadą do Monachium, by bić się z Bayernem o mistrzostwo Niemiec. Jeśli akurat im udałoby się przełamać najdłuższe panowanie w dziejach czołowych lig europejskich, trzeba by mówić o sensacji XXI wieku. To wciąż mało prawdopodobne, ale jednak możliwe.

Trela: Pochwała brzydoty. Czy Union Berlin może zostać niemieckim Leicester?

Johann Cruyff cieszyłby się, że tego nie dożył. Jego Ajax Amsterdam właśnie odpadł z europejskich pucharów z drużyną, która, podejmując go, posiadała piłkę przez 26% czasu, ale strzeliła trzy gole. Pierwszego z rzutu karnego, podyktowanego za zagranie ręką po rzucie rożnym. Drugiego z właściwie nieudanego strzału z dystansu, po którym piłka jakimś cudem wturlała się za linię pod ręką bramkarza. Trzeciego po rzucie rożnym. Najlepszym strzelcem Unionu Berlin w 2023 roku jest stoper Danilo Doekhi, trafiany w głowę po zagraniach ze stojącej piłki. Drugim Robin Knoche, inny stoper, bez żadnej gracji łupiący gole z rzutów karnych. Można by ostatnie tygodnie w wykonaniu zespołu ze stolicy Niemiec nazwać jakimś zakrzywieniem rzeczywistości, które w futbolu czasem się zdarzają. Ale na wschodzie Berlina rzeczywistość musiałaby się krzywić nieprzerwanie od pięciu lat. A, jak mówi jeden z legendarnych w niemieckim futbolu cytatów Hermanna Gerlanda, zawsze mieć szczęście to już umiejętność

EKIPA ZA DROBNE

Symptomatyczny dla całej historii o Unionie był nie tylko przebieg dwumeczu z Ajaksem, ale i skład, który osiągnął największy sukces w historii klubu. W bramce stał Frederik Roennow, 30- letni rezerwowy Eintrachtu Frankfurt, ściągnięty za milion euro. Obronę tworzyli Doekhi, pozyskany za darmo z Vitesse Arnhem, Knoche, bezkosztowo wypchnięty przez Wolfsburg i Diogo Leite, wypożyczony za pół miliona z Porto, gdzie nie miał szans na grę. Na wahadłach grali Jerome Roussillon, kolejny odrzut z Wolfsburga i Josip Juranović, królewski transfer za 8,5 miliona euro, który rok temu biegał po boiskach Ekstraklasy.

Między nimi Rani Khedira, znany jako młodszy brat Samiego, wzięty za darmo z Augsburga, Aissa Laodouni, wyciągnięty przed momentem za 2,5 miliona euro z ligi węgierskiej i Janik Haberer, ściągnięty latem za darmo, po tym, jak przestał się mieścić we Freiburgu. No i w ataku Kevin Behrens, wzięty z kartą na ręku z II-ligowego Sandhausen, do 27. roku życia grający w IV lidze, oraz Sheraldo Becker, wynaleziony za darmo w ADO Den Haag, napastnik, który ma 28 lat i nigdy nie strzelił więcej niż siedmiu goli w sezonie. Łączny koszt wszystkich jedenastu piłkarzy: 12,5 miliona euro. Z czego 8,5 pochłonęło wyciągnięcie Juranovicia z Celticu.

Reklama

STRATA DZIEWIĘCIU FILARÓW

Odkąd cztery lata temu Union, który już w czasach NRD był wiecznym underdogiem, klubem notorycznie niezdolnym do osiągnięcia jakiegokolwiek sukcesu, po raz pierwszy w historii awansował do Bundesligi, systematycznie tracił najważniejsze postaci. Wolfsburg zabrał mu Maksa Krusego, Bayer Leverkusen Roberta Andricha, Borussia Dortmund Juliana Ryersona, Borussia Moenchengladbach Marvina Friedricha, Hoffenheim Grischę Proemela, Eintracht Frankfurt Christophera Lenza, FC Koeln Sebastiana Anderssona, a Nottingham Forest Taiywo Awonyiego. Każdy z nich w momencie transferu był podstawowym piłkarzem ekipy z dzielnicy Koepenick. Każdego Union tracił wbrew własnej woli. W ciągu czterech lat obecności w Bundeslidze więcej zarobił na transferach wychodzących, niż wydał na przychodzące. Jednocześnie zmieniając się z II-ligowca w regularnego uczestnika europejskich pucharów i — miejmy to za sobą — kandydata do mistrzostwa.

SPOŁECZNOŚĆ JAKO JEDYNY KAPITAŁ

Berlińczycy nie skąpią z zasady, więcej po prostu nie mają. W XXI wiek wchodzili jako bankrut, który jakoś utrzymywał się na powierzchni dzięki spontanicznym akcjom ratunkowym organizowanych przez społeczność zgromadzoną wokół klubu. Czasem kilka tysięcy osób przemaszerowało przez Bramę Brandenburską, apelując, by znalazł się ktoś, kto rzuci trochę grosza, by klub nie zniknął z mapy.

Czasem organizowano akcję Przelewania krwi za Union, w której łączono krwiodawstwo ze zbiórką pieniędzy. Gdy rozsypujący się Stadion Przy Starej Leśniczówce trzeba było zmodernizować, kilka tysięcy osób skrzykiwało się, by jakoś go reanimować. Bardzo długo grupa ludzi, którzy uznawali Union za coś ważnego i przed świętami wpadali na jego stadion, by wspólnie pośpiewać kolędy, była jedynym kapitałem tego klubu.

KULTOWY KLUB NRD

Żelazna Unia nie ma tradycji sukcesów, ale ma tradycję bycia klubem kultowym. W czasach NRD była klubem do tego stopnia nieznaczącym, że jako jeden z nielicznych nie dostała kurateli żadnego z resortów. W przeciwieństwie do prowadzonego przez Stasi Dynama oraz należącego do armii Vorwaerts Union był klubem cywilnym, co sprawiło, że przyciągał wszystkich niezadowolonych z życia za Żelazną Kurtyną. Nie każdy kibic Unionu był wrogiem NRD, ale każdy wróg NRD był kibicem Unionu. To nie było żadne FC St. Pauli, klub z określonymi ideowo trybunami. To po prostu był klub, który z otwartymi ramionami przyjmował wszystkich czujących, że w stęchłej wschodnioniemieckiej rzeczywistości brakuje im wolności.

MEKKA ALTERNATYWNEJ MŁODZIEŻY

Dirk Zingler, z zawodu ślusarz, z powołania właściciel firmy budowlanej, gdy w 2004 roku został prezydentem ledwo zipiącego Unionu, postarał się przenieść tamte wolnościowe tradycje do nowych czasów. Dawniej berlińczycy, choć poza Pucharem NRD zdobytym w 1968 roku, nigdy niczego nie wygrali, frekwencją na trybunach i liczbą rozsianych po całym kraju fanklubów ustępowali jedynie Dynamu Drezno. Otoczka bycia klubem innym, alternatywnym; w mieście takim jak Berlin miała potężny potencjał marketingowy. To metropolia, która od lat przyciąga wszelkiej maści hipsterów i alternatywną młodzież. Pokazanie im, że wizyta przy Starej Leśniczówce może być obowiązkowym punktem szwendania się po mieście w poszukiwaniu ciekawych ludzi, którym można by cyknąć zdjęcie lustrzanką, stało się jednym z elementów wytworzenia mody na Union.

Reklama

STADION, NA KTÓRYM SIĘ NIE SIEDZI

Zanim to jednak nastąpiło, Union był po prostu klubem dzielnicowym. Bliskim ludziom. Prawdziwym. Funkcjonującym w duchu against modern football. Klub do dziś nie przekształcił się w spółkę akcyjną i pozostaje stowarzyszeniem. Nie sprzedał praw do nazwy stadionu. Nie ma jak na innych stadionach Bundesligi, firm sponsorujących prezentację liczby rzutów rożnych czy zmiany. Nie ma nawet muzyczki granej po golach. Stara się nie robić nic, co odwracałoby uwagę od futbolu. Szczytem eventowego myślenia jest odtwarzanie ze stadionowych głośników klubowego hymnu, napisanego przez Ninę Hagen, matkę chrzestną niemieckiego punka. Prawie nie ma tam nawet miejsc siedzących. Z 22 tysięcy, które pomieści stadion, ponad osiemnaście to miejsca stojące. Na Union przychodzi się śpiewać, a nie siedzieć. Klub planuje rozbudowywać obiekt do 37 tysięcy miejsc, ale akurat tych proporcji nie zamierza zmieniać.

SKUTECZNY ANTYFUTBOL

Samo wywalczenie w takich okolicznościach awansu do Bundesligi w 2019 roku było niebotycznym sukcesem dyrektora sportowego Olivera Ruhnerta i trenera Ursa Fischera. Wszystko, co wydarzyło się w kolejnych latach, to już bicie następnych rekordów świata. Union, jako jeden z dwóch najbiedniejszych klubów w stawce, z miejsca był po awansie kandydatem do spadku. W przeciwieństwie do Paderborn, które spadło z hukiem, spokojnie się jednak utrzymał, prezentując totalny antyfutbol. Rafała Gikiewicza, który był wówczas pierwszym bramkarzem beniaminka, miały prawo boleć mięśnie od ciągłego posyłania podań na kilkadziesiąt metrów do Sebastiana Anderssona, wieżowca ustawianego w ataku. Gdy po roku Szweda zabrakło, spodziewano się, że Unionowi skończą się pomysły na dalsze zaskakiwanie silniejszych od siebie.

UKŁAD Z MAKSEM KRUSEM

Kolejne półtora roku udało się jednak grać ponad stan dzięki pozyskaniu Maksa Krusego, najwolniejszego ducha wśród niemieckich piłkarzy XXI wieku, prowadzącego karierę na własnych zasadach. Z Unionem poszedł na pewien niepisany układ. Klub nie przeszkadzał mu w jego brazylijskim stylu życia, a on pomagał klubowi brazylijskim sposobem grania. Wciągnięcie Unionu do Ligi Konferencji Europy w drugim sezonie obecności w Bundeslidze uznawano za niemal wyłączną zasługę Krusego. Gdy pół roku później, Wolfsburg skusił go pieniędzmi wyjazdu z Berlina, Union miał runąć w te rejony tabeli, w których spodziewano się go od awansu.

NAJLEPSZY SEZON CO ROKU

Lizanie ran po utracie mózgu drużyny trwało raptem trzy tygodnie. Potem Union, jak gdyby nigdy nic, wrócił do wygrywania. Tym razem bazując na znakomitej szybkości Awoniy’ego, za którego kilka miesięcy później Nottingham zdecyduje się wyłożyć 20 milionów. Uwolniona z obowiązku gry na trzech frontach drużyna wiosną ponownie dostała skrzydeł (a kysz, kibice Unionu należą oczywiście do najzacieklejszych krytyków Red Bulla). W półfinale Pucharu Niemiec omal nie wyeliminowała Lipska. W lidze do ostatniej kolejki walczyła o awans do Ligi Mistrzów. Zamiast się obsunąć, jeszcze poszła w górę, Ligę Konferencji, zamieniając na Ligę Europy. Aktualnie trwa czwarty sezon obecności Unionu w elicie. Berlińczycy wciąż są na wszystkich frontach. Derby wygrali piąty raz z rzędu, pieczętując status głównej siły stolicy. W ćwierćfinale pucharu zmierzą się z Eintrachtem, w 1/8 finału Ligi Europy z Unionem Saint-Gilloise. W lidze przed tą kolejką mieli tyle samo punktów, ile Bayern Monachium i Borussia Dortmund.

CUDOTWÓRCA URS FISCHER

Dziś wiadomo to już na pewno. Gwiazdą Unionu, na której opierały się wszystkie sukcesy w ostatnich latach, nie był Gikiewicz, Kruse, Andersson, Awonyi, czy ktokolwiek inny. Chodziło o Szwajcara Fischera, którego przyziemny sposób bycia idealnie spasował do klubu. Kiedyś z Bazylei zwalniano go, mimo zdobycia mistrzostwa, za zbyt defensywny styl. W Berlinie nikt go o to nie pytał. Ciężka praca, rzetelność, dyscyplina i brak choćby krzty gwiazdorstwa, które wprowadził do zespołu, wystarczyły, by go uwielbiać. W kraju, w którym trenerzy są gwiazdami rynku, w którym płaci się za nich ciężkie pieniądze, być może najbardziej spektakularne wyniki osiąga od lat ten, na którego nikt nie zwracał długo większej uwagi. Każdy sezon, jaki spędził w Unionie, przynosił do tej pory jakiś spektakularny sukces: awans, utrzymanie, awans do pucharów, awans do Ligi Europy, teraz najlepsza europejska przygoda w dziejach klubu i najlepsza jak dotąd ligowa kampania. Cudotwórca.

GWIAZDĄ JEST SYSTEM

Precyzyjnie mówiąc, gwiazdą nie jest jednak nawet sam Fischer, lecz jego system. Zmieniają się wykonawcy, ale niezmienna pozostaje żelazna dyscyplina, z jaką zawodnicy wykonują polecenia. Jest coś stereotypowo włoskiego w tym, jak Fischer prowadzi Union. Kilkadziesiąt centymetrów w ustawieniu ma kluczowe znaczenie. Spontaniczność oznacza niesubordynację (co tłumaczy absolutny brak zaufania Fischera do Tymoteusza Puchacza). Pójść do przodu można tylko pod warunkiem, że najpierw pomyśli się, co nastąpi po stracie piłki. Jego drużyna przypomina defilujące koreańskie wojsko. Choć przy tym wcale nie biega dużo. Pod względem pokonywanego dystansu czy intensywnych biegów jest w środku tabeli. Sprintów wykonuje najmniej w lidze. W tym systemie nie chodzi o sprinty, tylko o zsynchronizowane przesuwanie się o kilka metrów we właściwą stronę. Do tego dochodzą perfekcyjnie wykonywane stałe fragmenty gry i niebywała skuteczność. Jeśli chodzi o jakość kreowanych sytuacji, Union to jedna z najgorszych drużyn ligi. Ale notorycznie wyciska ze swoich szans sto procent.

INDYK STRZELIŁBY DZIESIĘĆ GOLI

Drugim filarem Unionu jest dyrektor sportowy, który kolejne ogniwa w systemie Fischera zastępuje zawodnikami niedocenionymi i przeoczonymi gdzie indziej. Przed sezonem wartość rynkowa kadry berlińczyków według transfermarkt.de była piętnasta w lidze. Wyższa jedynie od obu beniaminków oraz VfL Bochum. Patrząc samymi nazwiskami, Union niekoniecznie byłby faworytem do awansu w 2. Bundeslidze. Ale wsadzony w maszynę Fischera niemal każdy zawodnik wygląda lepiej. Puchacz, który kompletnie się tam nie przebił, to tak naprawdę jedyna w ostatnich latach transferowa pomyłka Unionu. Na ogół zawodnicy po transferze do ekipy Fischera wręcz rosną. Jak to kiedyś zgrabnie ujął jeden z popularnych użytkowników niemieckiego Twittera: Gdyby Union kupił dwa indyki, jeden z nich strzeliłby dziesięć goli w sezonie. W podcaście Bohndesliga ironizowano ostatnio, że Union to najgroźniejszy rywal Bayernu od lat, bo nie ma tam absolutnie żadnego zawodnika, którego Bayern chciałby wziąć do siebie.

INNA HISTORIA OD LEICESTER

Nasuwające się samoczynnie porównania do Leicester City z jednej strony są przedwczesne, a z drugiej nietrafione. To, że Union jedzie na Allianz Arenę, mając tyle punktów, ile Bayern i więcej od niego wygranych meczów, jest oczywiście gigantyczną sensacją, ale berlińczyków wciąż rzadko kiedy w ogóle wymienia się jako kandydatów do mistrzostwa. Samo ukończenie sezonu w czołowej czwórce byłoby już gigantycznym sukcesem. Do którego jeszcze daleko, bo przewaga nad piątym miejscem wynosi ledwie trzy punkty i może zniknąć jeszcze w ten weekend. Po niedawnym ograniu Lipska na wyjeździe, konto Twitterowe Unionu świętowało utrzymanie w Bundeslidze, bo udało się złamać barierę czterdziestu punktów. Do zdobycia mistrzostwa jak Leicester, jeszcze więc bardzo długa droga. Z drugiej strony, gdyby udało się ją przejść, byłaby to chyba jeszcze większa sensacja. Wszak Lisy, jakkolwiek szokujący był ich triumf, należały już wówczas do 25 najbogatszych klubów świata, a finansowy dystans, jaki dzielił ich od angielskich gigantów, był nieporównywalnie mniejszy od tego, jaki dzieli Union od Bayernu. Gdyby się udało, trzeba by więc odtrąbić jedną z największych sensacji nie tylko w historii niemieckiego, ale w ogóle europejskiego futbolu.

DUCH ROBERTA HUTHA

Jedno jednak sprawia, że obie historie łączą się w spójną całość. Jednym z symboli tamtego prostego, by nie powiedzieć prymitywnego, futbolu prezentowanego przez ekipę Claudio Ranieriego, był niemiecki klocowaty stoper, który w tamtym sezonie rozbijał napastników czołowej ligi świata i strzelił kilka ważnych goli po stałych fragmentach gry (m.in. podczas wygranych wyjazdów z Manchesterem City i Tottenhamem). Był archetypem sportowca urodzonego w dawnej NRD. Robert Huth nigdy nie zagrał w żadnym seniorskim klubie w Niemczech, ale na podbój Wysp Brytyjskich wyruszył jako 16-latek właśnie z Unionu Berlin. Jego duch unosi się dziś nad Starą Leśniczówką, przypominając najważniejszą lekcję, jaką udzielił z Leicester całemu światu futbolu: nic nie jest tak nieprawdopodobne, żeby nie mogło się wydarzyć.

WIĘCEJ O NIEMIECKIM FUTBOLU:

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Niemcy

Komentarze

26 komentarzy

Loading...