Ranking UEFA przyzwyczaił do szeregowania europejskich rozgrywek pod kątem siły najlepszych klubów w danym kraju. Ale przecież eksportowe towary to tylko wycinek rzeczywistego poziomu konkretnej ligi. Warto na moment odwrócić tabele i spojrzeć na świat piłki z perspektywy najsłabszych. Łatwo wtedy dostrzec, że ci, którzy twierdzą, że Ekstraklasa wcale nie jest taka słaba, jak pokazują wyniki w pucharach, mogą mieć sporo racji.
Ilekroć do Ekstraklasy przyjeżdża jakiś obcokrajowiec, który zwiedził już kilka innych krajów, tudzież Polak wracający z zagranicznej tułaczki, we wszystkich ich wywiadach powraca stała śpiewka: Ekstraklasa wcale nie jest taka słaba, jak wskazuje ranking, problem polega jedynie na braku odpowiedniej siły eksportowych drużyn. Za pierwszym, drugim, czy trzecim razem można było traktować to wyłącznie jako chęć przypodobania się miejscowej publice, ewentualnie podbicia własnej wartości, bo przecież nikt nie chce przyznać, że trafił do słabej ligi. Powtarzalność tego typu opinii sprawia jednak, że trudno ciągle wpuszczać je jednym uchem, a wypuszczać drugim. Zwłaszcza że przecież ranking UEFA, który każe widzieć polską ligę pod koniec trzeciej dziesiątki w Europie, faktycznie jest narzędziem porównującym tylko czołowe kluby. I tak jak siła Bayernu Monachium nie mówi wszystkiego o sile Bundesligi, tak Dinamo Zagrzeb, Crvena Zvezda Belgrad, Red Bull Salzburg albo Celtic mogą zaburzać obraz lig w swoich krajach.
Jak porównać słabsze zespoły w poszczególnych ligach?
Problemem tych teorii jest ich nieweryfikowalność. Choć UEFA tworzy kolejne rozgrywki, pozwalające zmierzyć się coraz większej liczbie drużyn, wciąż zaprasza do nich tylko szeroko albo wąsko pojętą czołówkę z danego kraju. Poza sparingami nie ma możliwości empirycznie przekonać się, jaka jest siła Miedzi Legnica na tle odpowiedników z Macedonii Północnej albo Węgier. Z drugiej jednak strony, są pewne obiektywne i wspólne dla wszystkich krajów narzędzia, którymi można choć spróbować zobaczyć, ile jest prawdy w przymilaniu się zagranicznych przyjezdnych. Zaczerpnięty z szachów, ale coraz powszechniejszy w piłkarskim użyciu ranking Elo szereguje zespoły według poziomu sportowego, nawet jeśli nigdy ze sobą się nie spotkały. To jednak, jak na przestrzeni lat radzą sobie z konkretnymi rywalami, z którymi faktycznie grają, też coś mówi o ich poziomie. Używany w nim algorytm bierze pod uwagę szacowaną siłę obu zespołów, miejsce rozgrywania meczu, różnicę bramek oraz rangę spotkania (za pokonanie Realu Madryt 5:0 na wyjeździe w półfinale Ligi Mistrzów otrzymuje się więcej punktów niż za wygraną 1:0 u siebie w zwykłym meczu ligowym).
Poziom indywidualny zatrudnianych piłkarzy można próbować oszacować za pomocą wycen transfermarkt.de, które, w sensie kwot transferowych, nie są oczywiście idealne, ale tworzą pewien spójny, zamknięty system, na podstawie którego można zmierzyć przybliżoną jakość kadry danego zespołu. Już od lat tabela wartości rynkowych dla danej ligi w zaskakująco dużej mierze pokrywa się z końcowymi tabelami na boisku. Można to więc uznać za przydatne narzędzie w poszukiwaniu miejsca polskiej ligi w Europie. By spróbować zmierzyć realną siłę finansową danego klubu, można się posiłkować jego rekordem transferowym. Pomijając drobne wyjątki, ci, którzy mają dużo, zwykle kupują drogo, a ci, którzy mają mało, nie wydają prawie nic. To także może coś powiedzieć o miejscu Ekstraklasy w łańcuchu pokarmowym.
Pozostałe dwa czynniki odnoszą się w mniejszym stopniu do siły sportowej, a w większym do siły marki. Najbardziej tradycyjny wskaźnik w tej dziedzinie to frekwencja na stadionie. Kto potrafi tydzień w tydzień zachęcać spore rzesze ludzi do przyjścia na trybuny, ten musi mieć dużą siłę przyciągania. W przypadku polskiej ligi mówimy często o pustych stadionach, porównując je do wypełnionych aren w innych krajach. Ale to nie musi być cała prawda o frekwencji na trybunach. W dzisiejszym futbolu siła marki to jednak nie tylko kibic stadionowy, ale też szeroko pojęta popularność w internecie. Można funkcjonować na co dzień po drugiej stronie świata niż ulubiony klub, ale być z nim na bieżąco, choćby śledząc jego konto na Instagramie. Nie ma więc przypadku w tym, że kluby z całego świata starają się od lat budować ten kanał, jak tylko mogą.
Trudno przekonywać, że przeanalizowanie tych pięciu czynników opowie całą prawdę o poziomie piłki w Europie. Ale może dać inną perspektywę niż ta narzucana przez ranking UEFA. Oto jak mógłby wyglądać system europejskich pucharów, gdyby kwalifikowały się do nich tylko cztery najsłabsze zespoły z danej ligi.
1. UCZESTNICY
Do europejskich pucharów dla pariasów zostałyby zaproszone po cztery najsłabsze zespoły z czołowych trzydziestu lig europejskich według rankingu UEFA. O uczestnictwie w eksperymencie decydowały tabele rozgrywek według stanu na 21 lutego. To może oczywiście sprawiać, że w najgorszej czwórce znajdą się zespoły, które przeżywają jedynie chwilowe kryzysy, a wcale nie należą do najsłabszych. Przecież FC Zuerich to aktualny mistrz Szwajcarii, Broendby należy do najsilniejszych klubów w Danii, West Ham niedawno był w półfinale Ligi Europy, a Piast czy Lechia Gdańsk grały w europejskich pucharach. To wszystko prawda. Ale do prawdziwych pucharów też nie wchodzą zawsze tylko największe kluby w danym kraju, lecz także te, które akurat rozgrywają wyjątkowo dobry sezon. Do pucharu pocieszenia mogą więc też od czasu do czasu trafić ekipy zwykle grające w bardziej prestiżowych rozgrywkach. To sprawia, że faworytami tej edycji są West Ham, Leeds i Southampton, zawsze groźna Valencia i Hoffenheim, którego nie można lekceważyć. Polskę reprezentują Piast, Lechia, Korona Kielce i Miedź Legnica. W przypadku krajów rywalizujących w systemie wiosna-jesień pod uwagę wzięta została tabela końcowa poprzedniego sezonu.
2. KRYTERIUM SPORTOWE — RANKING ELO
Absolutnie najważniejszy z czynników, czyli boisko. Od początku rysuje się wyraźna przewaga angielska, którą spróbują zaburzyć najsłabsze kluby hiszpańskie (Valencia, Cadiz, Almeria, Elche) i niemieckie (Hoffenheim, Schalke, Hertha, Bochum). Trochę w tyle zostają Włosi, bo Hellas Werona, ich najsilniejszy przedstawiciel, jest sklasyfikowany poza pierwszą dziesiątką, oraz Francuzi, którzy w pierwszej dwudziestce mają tylko Troyes i Auxerre. Włoscy i francuscy słabeusze są oceniani nawet słabiej od reprezentantów mniejszych lig — Broendby czy FC Zuerich w rywalizacji z Cremonese byłyby faworytami. Skład “Ligi Mistrzów dla najmniejszych” w dużej mierze pokrywa się z rozkładem w tej prawdziwej — jest miejsce dla Portugalczyków (Santa Clara, Maritimo, Estoril), czy Austriaków (Wolfsberger). Sportowo załapałaby się drużyna rosyjska (Lokomotiw Moskwa) czy turecka (Kasimpasa).
Czyli Polacy znów poza Ligą Mistrzów? Niekoniecznie. Piast Gliwice w tak skonstruowanym rankingu zajmowałby 35. miejsce, czyli byłby jednym z kandydatów do wygrania “Ligi Europy dla najmniejszych”, ze sporymi szansami na przebicie się do Ligi Mistrzów. Zwłaszcza że przecież obowiązują w niej pewne limity dla krajów. Nie powinny się więc w niej zmieścić wszystkie silniejsze od niego kluby francuskie, szwajcarskie czy portugalskie. Silną pozycję w “Lidze Europy” miałaby też Lechia, sklasyfikowana na 45. miejscu wśród europejskich drużyn z dołu tabeli. Na pograniczu pucharu drugiej kategorii byłyby natomiast Miedź Legnica i Korona Kielce. Ich miejsce w klasyfikacji pozwalałoby myśleć o triumfie w “Lidze Konferencji Europy”, a być może o kwalifikacji szczebel wyżej.
Już widać więc pewne różnice. W pucharach, do których kwalifikują się cztery (lub więcej) najlepsze zespoły z danego kraju, Liga Mistrzów pozostaje dla polskich klubów na ogół niedostępnym światem, do Ligi Europy udaje się awansować raz na kilka lat, a w miarę realnym celem dla mistrza Polski jest faza grupowa Ligi Konferencji. Wyjście w niej z grupy jest już uznawane za sukces. Tymczasem po odwróceniu tabel, polskie kluby to poziom pozwalający myśleć o wygraniu (!) drugiego i trzeciego poziomu europejskiego (czyli Ligi Europy oraz Ligi Konferencji). Najsłabsze drużyny z silniejszych piłkarsko krajów są wciąż poza zasięgiem, ale grono tych krajów znacznie się zmniejsza.
3. KRYTERIUM JAKOŚCI ZAWODNIKÓW – TRANSFERMARKT.DE
W czołówce nie ma wielkich zmian — wciąż królują kluby z pięciu czołowych lig europejskich. Do grona 32 najwyżej wycenianych przebijają się Belgowie (KV Oostende), Chorwaci (Lokomotiva Zagrzeb) czy Węgrzy (MOL Vidi). Najsilniejsze pod tym względem polskie kluby — Lechia i Piast — znajdują się w środku stawki “Ligi Europy” (miejsca 52-55 na kontynencie). Miedź Legnica czy Korona Kielce to pogranicze ósmej i dziewiątej dziesiątki. Wciąż mieszczą się pod tym względem w gronie klubów uczestniczących w Lidze Konferencji, ale są na jej granicy.
Jeśli traktować wyceny transfermarkt.de poważnie, można to uznać za dowód, że rynek wciąż nie do końca docenia średnich i przeciętnych polskich piłkarzy. Siła ekstraklasowych drużyn jest większa niż indywidualna wycena ich piłkarzy. Być może jednak to nie rynek niedoszacowuje wartości zawodników z polskich klubów, a jedynie sam Transfermarkt.
4. KRYTERIUM SIŁY NABYWCZEJ — REKORD TRANSFEROWY
To aspekt, który często uświadamia zaściankowość polskiej ligi. Tutejszy rekord transferowy to śmieszne w skali europejskiej pieniądze. Okazuje się jednak, że najsłabsze drużyny zachodnich lig wcale nie kupują na potęgę. Bogactwo najsilniejszych tamtejszych klubów spoza lig top 5 bierze się w dużej mierze z regularnego uczestnictwa w Lidze Mistrzów. Salzburg, Ajax, Benfica, czy Young Boys zapewniają sobie tym samym dostęp do sporych pieniędzy. To one także sprzedają zwykle najsilniejszych zawodników z danego rynku do najbogatszych klubów świata.
Z ich dobrobytu na dół spadają jednak jedynie okruchy. Rekord transferowy Ajaksu (31 mln euro) to dla polskich klubów kosmos. Ale już rekordem transferowym FC Emmen jest wykupienie… Marko Kolara (dziś Wisła Płock) z Wisły Kraków za pół miliona euro. Cambuur Leeuwarden czy Excelsior Rotterdam najdroższego zawodnika kupiły taniej niż Korona Kielce, czy Lechia Gdańsk. Nie mówiąc o Piaście, którego milion euro wyłożony za Świerczoka, plasuje na solidnym 43. miejscu w stawce. Pod względem rekordu transferowego najsłabsze polskie kluby to mniej więcej środek europejskiego towarzystwa. Słabiej wypada jedynie Miedź, której rekord transferowy to okolice 90. miejsca wśród najsłabszych na kontynencie, czyli naprawdę słabo.
Widać jednak, że polskie kluby na tym tle nie mają wcale aż tak mało pieniędzy. Dość powiedzieć, że z rekordem transferowym bundesligowego VfL Bochum Piast przegrywa tylko o pół miliona, a Lechia o 700 tysięcy euro. Tyle że rekordy klubu z Zagłębia Ruhry były ustanawiane na początku XXI wieku albo w latach 90. W ostatnich latach największy jego wydatek to 600 tysięcy euro wyłożone na Dominique’a Heintza. A to już nawet w polskich realiach nie są niewyobrażalne pieniądze. Polskie kluby niewątpliwie przegrywają nawet z najsłabszymi niemieckimi, jeśli chodzi o wydatki na płace (kadra Bochum jest warta cztery razy więcej niż Piasta), ale niekoniecznie na transfery. Znów jednak najsłabsze polskie kluby wypadają w europejskim porównaniu zdecydowanie lepiej niż najsilniejsze.
5. SIŁA LOKALNEGO PRZYCIĄGANIA — FREKWENCJA NA STADIONIE
Często można tego nie zauważać, ale Ekstraklasa to pewien frekwencyjny fenomen. Na niskiej klasy europejskie kluby, pomijając kilka wyjątków, po prostu się nie chodzi. Owszem, jeśli porównamy polską ligę do 60-tysięcznych tłumów na stadionach Schalke czy West Hamu, można popaść w kompleksy. Ale już, gdy spojrzy się na to, że Korona Kielce ma wyższą średnią frekwencję od Spezii (Serie A), czy Ajaccio (Ligue 1), żadnych powodów do wstydu nie ma. W europejskiej stawce drużyn z dołu tabeli beniaminek polskiej ligi zajmuje znakomite 24. miejsce. To frekwencyjna Liga Mistrzów. Lechia wcale nie jest daleko za nią (38. pozycja), a najniżej sklasyfikowany polski klub (Piast, 58. miejsce), to wciąż pod tym względem poziom Ligi Europy. Na drużyny walczące o utrzymanie na ponad połowie kontynentu chodzi mniej kibiców niż w Ekstraklasie. To powinno trochę zmienić perspektywę mówienia o pustych polskich trybunach. Najwyższy frekwencyjny wynik w Polsce (19400 Legii Warszawa) w porównaniu do najlepszych w Europie na nikim nie robiłby wrażenia. Lecz najgorszy (3400 na Warcie Poznań) w wielu krajach Europy wcale nie byłby taki zły. Na świecie trwa boom na futbol, ale nie lokalny. Ekstraklasa jeszcze jakoś się temu opiera.
6. SIŁA MARKI W INTERNECIE — INSTAGRAM
Do niektórych spośród klubów walczących w Europie o utrzymanie polskie zespoły nie mają oczywiście nawet startu. West Ham, Almerię, Southampton, Leeds, Schalke, Valencię czy Leeds obserwują na Instagramie miliony osób. Ale setki tysięcy to już pułap osiągalny choćby dla Lechii Gdańsk, która w tym medium, w dużej mierze dzięki efektowi Indonezyjczyka Egy’ego Maulany Vkriego, który przyciągnął do klubu rzesze rodaków, jest niezwykle silna. Klub z Pomorza ma obecnie 229 tysięcy obserwujących, co daje rewelacyjne 15. miejsce wśród najsłabszych w Europie, ex aequo z Hellasem Werona, a przed Elche, Angers, Bochum, Spezią czy Auxerre.
Korona żadnego Indonezyjczyka nie miała, jej liczba obserwujących chyba bardziej miarodajnie oddaje siłę jej marki. 24 tysiące obserwujących to jednak solidny rezultat na miarę 51. miejsca w stawce. Piast (55.) i Miedź (67.) też nie muszą się wstydzić. Lechia grałaby w instagramowej Lidze Mistrzów, ale gliwiczanie, kielczanie i legniczanie byliby solidnymi markami z Ligi Europy.
7. WNIOSKI
Polskie kluby muszą co roku drżeć, by którykolwiek z nich znalazł się w fazie grupowej jakiegoś europejskiego pucharu. W najlepszym wypadku udaje się to jednemu. To oznacza, że szczyt marzeń to znalezienie się w gronie 96 najlepszych klubów w Europie. Tymczasem jeśli odwróci się tabele i zacznie się analizować wyłącznie ostatnie czwórki każdej z lig, okaże się, że w żadnym z analizowanych kryteriów ani jeden polski klub nie spadł poniżej tego 96. miejsca. Cała czwórka zwykle znajduje się przynajmniej w środku stawki, czyli gdzieś na poziomie Ligi Europy, a w pojedynczych aspektach (Piast sportowo, Lechia instagramowo, Korona frekwencyjnie) potrafią się zakręcić nawet wśród 32 najlepszych w Europie. W teorii, że polska liga jest silniejsza, niż wskazuje ranking UEFA i wyniki w pucharach, faktycznie może być sporo prawdy i wygląda to na coś więcej niż tylko puszczanie oczka miejscowej publice.
To wszystko miałoby odzwierciedlenie także w sile poszczególnych lig, gdyby mierzyć ją czterema najsłabszymi zespołami, a nie, jak dziś, najlepszymi. Przeciętny ranking Elo polskich pucharowiczów wyniósłby w tym przypadku 1308 punktów, co dałoby Ekstraklasie czternaste miejsce w Europie, między Belgią a Chorwacją. To skok aż o czternaście pozycji względem jej aktualnego miejsca. Za polską ligą pozostają w tym ujęciu wszystkie ligi, które aktualnie są w klasyfikacji bezpośrednio przed nią: słowacka, bułgarska, rumuńska, węgierska, szwedzka, cypryjska, izraelska, grecka, a także kilka spośród tych będących dziś rankingowo odległymi światami: ukraińska, norweska, czeska, serbska, czy szkocka. Legia, Lech czy Raków mogą w rankingu pięcioletnim ustępować Crvenej Zveździe, Ferencvarosowi czy Slavii Praga, ale już Korona nie jest słabsza od Vasasu Budapeszt, Mladosti Lucani czy Pardubic.
Dziewiąta w Europie liga szkocka to najlepszy przykład, ile znaczą lokomotywy. Rangersi i Celtic to kluby, które — według rankingu Elo — biłyby na głowe wszystkie w Ekstraklasie. Ale już tamtejsza trzecia siła, czyli Hearts, rankingowo jest mniej więcej na poziomie Wisły Płock. Szósta, czyli St. Mirren, byłaby kandydatem do spadku z Ekstraklasy. Przypomnijmy, mowa o lidze, która w aktualnym europejskim rankingu wyprzedza Ekstraklasę o… 19 pozycji. Gdyby ułożyć ranking europejskich lig pod kątem najsłabszych drużyn, jakie w nich grają, w pierwszej piątce nie byłoby żadnych zmian. Z szóstego na dziesiąte miejsce zjechałaby Holandia, której lokatę w rankingu UEFA pompują dobre wyniki najlepszych klubów. Bezpośrednio poza ligami top 5 byłaby Portugalia, a za nią Szwajcaria (w rankingu UEFA dopiero trzynasta), Dania (rankingowo 17.) oraz Turcja (awans z 12. w rzeczywistości). Silniejsze od polskiej byłyby także liga austriacka, co pokazuje, że wbrew pozorom ciągnie ją nie tylko Salzburg oraz rosyjska i belgijska. Ekstraklasa śmiało mogłaby się czuć europejską klasą średnią i wyzbyć się przygnębiającego poczucia bycia trzecim światem.
Eksperyment pokazał, że nie ma w Europie drugiej ligi, która miałaby tak silnych słabeuszy, mając jednocześnie tak słabych potentatów. Pytanie, na które muszą sobie odpowiedzieć rządzący ligą oraz klubami brzmi, czy należy za wszelką cenę dążyć do zmiany tego stanu. Nie ma wątpliwości, że łatwiej byłoby o dobre wyniki w pucharach tym klubom, które byłyby w stanie zdominować polską ligę w sposób, w jaki Łudogorec Razgrad dominuje w Bułgarii albo Dinamo Zagrzeb w Chorwacji. Jednocześnie jednak jednym największym źródłem finansowego sukcesu polskich klubów, mimo niepowodzeń w pucharach, jest atrakcyjna w skali Europy umowa na prawa telewizyjne. A jest ona nieprzerwanie tak wysoka również dlatego, że liga jest niezwykle emocjonująca i wyrównana, co zapewnia wciąż spore zainteresowanie na dużym polskim rynku.
W czasach, w których największym zagrożeniem dla rozwoju futbolu jako dyscypliny jest postępujące rozwarstwienie pomiędzy najsilniejszymi klubami a całą resztą, w których coraz więcej lig zabija nudna przewidywalność na szczycie, Ekstraklasa może za kilka miesięcy koronować czwartego mistrza w ciągu czterech lat. Nieprzewidywalność polskiej ligi to jej niedoceniany marketingowy atut, który trudno dostrzec, patrząc na ranking UEFA, czy wyniki w pucharach. Łatwo można jednak uczynić świat odrobinę piękniejszym. Wystarczy tylko odwrócić tabelę.
MICHAŁ TRELA, Canal+ Sport
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Finisz okienka w Radomiaku. Castaneda podpisany, pomocnik na wypożyczenie
- Wewnętrzny transfer w Ekstraklasie. Górnik Zabrze kupuje piłkarza Wisły Płock
Fot. Newspix