Nie oszukujmy się – ORLEN Copernicus Cup 2023 nie był najlepiej zorganizowaną imprezą w tym sezonie. Przynajmniej pod względem zaplecza, chociaż nie przesadzajmy, nie było też wielkiego dramatu. Arena Toruń, choć urzeka swoim pięknem, to w kwestii funkcjonalności pozostawia wiele do życzenia. Ale przecież najbardziej liczy się to, co dzieje się na płycie głównej obiektu. A tam, pomimo narzekań niektórych kibiców na brak naprawdę wielkich nazwisk, działo się dużo. Tegoroczna edycja Copernicusa to kolejna część pogoni Pii Skrzyszowskiej za rekordem Polski w biegu na 60 metrów przez płotki. To próba pobicia rekordu świata w biegu na milę przez Gudaf Tsegay. To najlepszy wynik sezonu Miltiadisa Tentoglu, to też Weronika Lizakowska – mało znana studentka pedagogiki, która została cichą bohaterką mityngu, czy zagubiony Patryk Dobek. A także wiele innych historii, o których dowiecie się z poniższego tekstu.
Spis treści
ARENA TORUŃ JEST PIĘKNA…
Na zawodach ORLEN Copernicus Cup pojawiłem się cztery dni po tym, jak byłem obecny w Łodzi podczas mityngu ORLEN Cup. Stąd jeszcze przed startem toruńskiej imprezy, w głowie kotłowały mi się pytania porównujące oba wydarzenia. Wszak zawody rozgrywane w grodzie Kopernika posiadały wyższy status międzynarodowy. World Athletics zalicza je do halowego złotego touru, podczas gdy mityng w Łodzi ma znaczek brązowy.
Z tego też względu do Areny Toruń przybyło więcej znanych nazwisk z zagranicy. Ale wielu naszych, polskich sportowców miało o co rywalizować w anielskim mieście. Chodzi mianowicie o punkty do rankingu, które mogą zapewnić zawodnikowi udział w imprezie rangi mistrzowskiej, jeżeli ten nie wypełni minimum kwalifikacyjnego. Musicie bowiem wiedzieć, że za zwycięstwo w swojej konkurencji lekkoatleta otrzymywał aż 140 oczek do rankingu. Ósme – czyli nie oszukujmy się, przeciętne – miejsce dawało 60 punktów. Dla porównania, triumf w halowych mistrzostwach Polski „waży” zaledwie 40 punktów.
Obejrzenie dwóch lekkoatletycznych mityngów na przestrzeni czterech dni, siłą rzeczy skłaniało mnie też do skonfrontowania ich organizacji. A zaczęło się od infrastruktury.
Oto bowiem ukazała mi się ona – Arena Toruń. Hala piękna, która swoją fasadą bardziej przywodzi na myśl obiekt zbudowany na potrzeby wystawy EXPO, galerię sztuki, ewentualnie ekskluzywny dom mody. Pod względem uroku Atlas Arena nie ma podjazdu do hali w Toruniu. Choć łódzka hala została oddana do użytku w 2009 roku, to z przyczyn znanych tylko jej architektowi, postanowiła być hołdem wobec komunistycznego budownictwa. No okropna siermięga.
…I TO JEJ NAJWIĘKSZY ATUT
Kiedy zobaczyłem toruńską halę od środka, również wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie. Strome trybuny, położone blisko bieżni, dopełniały wrażenia kompaktowego obiektu. Choć ten przecież nie jest taki mały – posiada ponad pięć tysięcy stałych miejsc. Owo położenie trybun sugerowało mi, że kibice w Toruniu mają doskonały widok na zawody. Cóż, nie do końca tak jest. Po zamieszczeniu fotki z hali na swoim InstaStories, jeden z moich przyjaciół uświadomił mnie, że przez znajdującą się na płycie bieżnię, w hali fatalnie ogląda się mecze koszykówki. Widzowie siedzą po prostu za daleko od akcji.
Trudno było mi nie przyznać mu racji. Ale ja znajdowałem się przecież na zawodach lekkoatletycznych, w których bieżnia to całkiem przydatny element infrastruktury. Jednak sam też miałem powody do narzekań, bo trybuna prasowa jest skonstruowana w taki sposób, że aby zobaczyć prostą, na której umieszczona jest linia mety, dziennikarze musieli wychylać się zza swoich biurek. Co istotne, hala posiada dwa rzędy trybun. Miejsce dla dziennikarzy znajduje się na tym wyższym, zlokalizowanym na drugim piętrze budynku. Pozostawało mi tylko współczuć kolegom po fachu, którzy mieli lęk wysokości. Uczucie wychylania się w stronę dwupiętrowego spadu, by zobaczyć kluczowy moment biegu, zapewne do najmilszych nie należało.
Zresztą tak samo jak wyczekiwanie na windę, albo drałowanie po schodach by obejrzeć daną konkurencję na żywo. Możecie pomyśleć – co to za problem, wejść i zejść na drugie piętro? Odpowiem – żaden… za pierwszym, drugim czy czwartym razem. Ale po dziesiątym kursie, po którym trzeba szybko zbiec do pokoju prasowego po wypowiedzi bohaterów (bo winda jest wolna i zajęta), tylko najwytrwalsi korzystali z oglądania ostatnich konkurencji z poziomu trybuny. Doprawdy, Arena Toruń funduje przedstawicielom mediów niezły trening interwałowy.
A skoro już jesteśmy przy pomieszczeniu dla prasy – to kolejny zarzut, choć bardziej do organizatorów, niż samej konstrukcji hali. Otóż ORLEN Copernicus Cup 2023 posiadał dość nietypowe rozwiązanie – strefa mieszana znajdowała się w pokoju dla mediów właśnie. Wygoda dla dziennikarzy? Niby tak, ale nie do końca. Zwykle mixed zona jest umieszczona zaraz przy wyjściu z płyty głównej hali. Każdy sportowiec musi przez nią przejść, by znaleźć się na zapleczu, przebrać po występie czy też przygotować do następnego startu. W Toruniu, przez takie położenie ścianki do wywiadów, zawodnicy nie musieli w ogóle się do niej udawać. Wprawdzie przemiła pani wolontariuszka kierowała bohaterów do pokoju dla mediów, ale niektórzy po prostu ignorowali jej prośbę. No i co im mogła zrobić?
Doprawdy, panowie i panie sportsmenki, nie bójcie się nas – w końcu rozmawiając z mediami, tak naprawdę komunikujecie się ze swoimi fanami. Gość z kamerą i mikrofonem jest tu tylko pośrednikiem. Z tego miejsca ukłony należą się Patrykowi Dobkowi. Nasz brązowy medalista olimpijski w biegu na 800 metrów nie zaliczy toruńskich zawodów do udanych, o czym jeszcze opowiemy. Ale nie bał się wyjść do dziennikarzy i wytrwale oraz rzeczowo udzielał odpowiedzi na temat tego, co jest powodem jego słabej formy.
Jasne – większość z wymienionych przeze mnie rzeczy nie wpływa na odbiór widowiska przez fana, który zasiadł na trybunach. Pamiętajmy jednak, że samorząd województwa kujawsko-pomorskiego oraz PZLA, wysunęły kandydaturę Torunia do organizacji halowych mistrzostw świata w 2026 roku. To wydarzenie bez porównania większe niż Copernicus Cup, czy nawet halowe mistrzostwa Europy. Czyli zawody, które gościły w Toruniu dwa lata temu. Z tego względu warto popracować nad mankamentami, które da się łatwo poprawić. Bo chociaż Atlas Arena gościła zawody niższej rangi, a wizualnie łódzka hala nie umywa się do toruńskiej, to jednak organizacyjnie zawody sprzed kilku dni wypadły lepiej.
GWIAZDY Z ZAGRANICY
Ale przejdźmy do tego, po co zebrali się w Toruniu wszyscy kibice. Czyli do sportu. I trzeba przyznać, że ogólnie zawody stały na niezłym poziomie. Choć i tu, ponownie, pojawiły się głosy niezadowolenia…
– Trzy lata temu, to dopiero było! – powiedziała mi Ola, która od kilku edycji gości na trybunach toruńskiej Areny: – Mondo Duplantis bił wtedy rekord świata. To było szaleństwo.
Zapytana o ocenę tegorocznej edycji, Ola odpowiedziała: – Było okej, aczkolwiek mi trochę zabrakło tych naprawdę dużych nazwisk z zagranicy. Mam wrażenie, że w tym roku organizatorzy bardziej postawili na Polaków.
– I może to by przeszło, ale Natalia Kaczmarek wypadła w ostatniej chwili – wciął się w zdanie mojej rozmówczyni Andrzej, inny kibic przysłuchujący się naszej rozmowie.
Jednak czy zarzuty o małą liczbę gwiazd są słuszne? Cóż, zależy jak spojrzymy na dany problem. Istotnie podczas ORLEN Copernicus Cup 2023 nie było żadnego lekkoatlety choć w połowie tak popularnego jak Armand Duplantis. I zapewne chociaż w połowie tak uwielbianego. Dzięki niemu kibice zgromadzeni w Arenie Toruń zobaczyli udaną próbę pobicia rekordu świata, przez co Szwed jest tu darzony szczególną sympatią.
Nie znaczy to, że 8 lutego 2023 roku cała toruńska hala ziewała z nudów… choć jak na ironię, mogła tak zacząć robić przy konkursie skoku o tyczce. Ten niemiłosiernie się przedłużał, a to za sprawą Ernesta Obieny i Menno Vloona. Filipińczyk za drugim razem pokonał wysokość 5,87 m, ale widać było, że trudno mu będzie ugrać więcej. Następnie strącił 5,92 m i…. podniósł poprzeczkę jeszcze o trzy centymetry. Chciał tym samym zaatakować swój rekord życiowy. Cóż, szacunek za ambicję, lecz widać było, że to nie jest jego dzień na przełamywanie własnych barier.
Z kolei Holender, po tym jak za trzecim razem uporał się z 5,82 m, odpuścił skakanie 5 centymetrów wyżej i zawiesił sobie poprzeczkę od razu na 5,92. Ale skoro ledwie poradził sobie ze wspomnianym 5,82, to przy poprzeczce zawieszonej o wiele wyżej był bez szans. I tak Ola, wraz ze zgromadzonymi na trybunach hali kibicami, mogła obserwować tę serię zrzutek, z nostalgią wspominając show Duplantisa.
Jednak nie mogę zgodzić się z jej tezą, jakoby w tym roku brakło gwiazd. Moim zdaniem zaproszeni zawodnicy spoza Polski naprawdę dowieźli temat. Miltiadis Tentoglu w skoku w dal uzyskał 8,40 m. Grek pobił najlepszy wynik tego roku aż o 19 centymetrów. Mujinga Kambundji przed zbliżającymi się halowymi mistrzostwami Europy dała Ewie Swobodzie znać, że Polce ciężko będzie w Stambule o tytuł mistrzyni Europy. Szwajcarka pokonała naszą sprinterkę, biegnąc 60 metrów w czasie 7.06.
Keely Hodgkinson pobiła rekord mityngu w biegu na 800 metrów. Toruń dobrze kojarzy się Brytyjce. Dwa lata zdobyła tu tytuł halowej mistrzyni Europy – zaledwie kilka dni po swoich 19. urodzinach. Podczas ORLEN Copernicus Cup Keely powiedziała mi, że w tym roku zamierza zrobić sobie podobny prezent: – Teraz 4 marca pobiegnę w eliminacjach. Następnego dnia, czyli w piątek, mam urodziny. Dzień później odbędą się półfinały, a w ostatnim dniu finał. Po tym wszystkim pojadę na małą podróż z okazji moich urodzin. Mam nadzieję, że z tytułem, na który sobie zapracuję w Turcji.
Wreszcie, zawodniczka która w ten środowy wieczór miała pójść w ślady wspomnianego już Duplantisa. Jednym z głównych punktów programu zawodów był bieg na jedną milę z udziałem Gudaf Tsegay. Etiopka, halowa mistrzyni świata w biegu na 1500 metrów, jak nikt inny nadawała się do pobicia rekordu świata. Ten wynosił 4:13.31 – w 2016 roku ustanowiła go rodaczka Tsegay, Ganzebe Dibaba. I wprawdzie ORLEN Copernicus Cup nie przyniósł w tej kwestii żadnej zmiany, ale Gudaf i tak wykręciła fenomenalny rezultat. 4:16.16 to drugi w historii najlepszy wynik kobiecy, który osiągnięto w hali.
Jak zatem widzicie, w Toruniu nie brakowało dobrych wyników osiąganych przez gości spoza Polski. Kibicom, którzy narzekają na brak dużych nazwisk, chodzi najpewniej o rozpoznawalność zawodników na polskim rynku. Owszem, Tentoglu to mistrz olimpijski, a Tsegay oraz Hodgkinson z powodzeniem startowały już w grodzie Kopernika. Lecz pod względem medialności to nie ten kaliber co Mondo, który swoją obecnością na Copernicusie – nomen omen – wysoko zawiesił organizatorom poprzeczkę oczekiwań, które ci muszą spełnić względem fanów.
NIE WSZYSCY POLACY MOGĄ BYĆ ZADOWOLENI
Copernicus Cup jak zwykle skupił też w jednym miejscu największe gwiazdy lekkoatletyki znad Wisły. I choć wiele z nich może wracać do domu w dobrych humorach, to jednak nie wszyscy będą miło wspominać środowy występ.
Największe rozczarowanie przeżywa został Zbigniew Król, który odkrył w Dobku potencjał do biegu na 800 metrów. Jego pierwsze występy w nowej konkurencji były niczym ze snu. To halowe mistrzostwo Polski zdobyte w cuglach, podczas którego ograł Adama Kszczota i Mateusza Borkowskiego. To wywalczone w toruńskiej hali mistrzostwo Europy – jedyne złoto, które polscy lekkoatleci zdobyli na imprezie sprzed dwóch lat. Wreszcie, to brązowy medal igrzysk w Tokio – pierwszy od 41 lat krążek olimpijski, wywalczony przez Polaka w indywidualnej konkurencji biegowej.
A później czar prysł. Mistrzostwa świata w Eugene oraz mistrzostwa Europy w Monachium okazały się rozczarowaniem dla biegacza urodzonego w Kościerzynie. Dobek na początku marca powinien przystąpić do obrony tytułu sprzed dwóch lat. Tymczasem wczorajsze bieganie ukończył w rozczarowującym czasie 1:52.34, jako ostatni meldując się na linii mety.
– Może to tak zwany dołek po przygotowaniu w górach. Wtedy niby biegniesz, ale nogi czują się bez energii. […] Stawka na tym mityngu była bardzo mocna, ciężko dobrze ustawić się na bieżni. W pierwszych stu metrach ktoś we mnie wbiegł i się odbił – nawet nie wiem, kto to był – analizował swoją postawę Dobek. Przy czym nie należy mylić tego z szukaniem wymówek.
– Czuję, że po prostu jestem słaby. Kiedy nie wykonuję ćwiczeń, które robiłem wcześniej, gdy biegałem na 400 metrów przez płotki, to czuję że ten trening nie oddaje. Będzie trzeba kombinować w treningu, ale teraz już nie jest na to odpowiedni moment. Zrobimy to w kolejnym okresie przygotowawczym – do sezonu letniego – mówił Dobek.
Dobek: – Teraz biegam jak wszyscy, czyli średnio. W sezonie olimpijskim ktoś mnie wziął z płotków razem z tamtym treningiem i jego elementami technicznymi, a ja przeniosłem to na bieżnię. Byłem wtedy bardziej aktywny. Teraz biegam jak średniak. Bieganie jednostajnym tempem przez cały bieg mi nie służy. To nie to, czego oczekuję ja oraz trener.
– To, co robię teraz, to trening Zbigniewa Króla. Robię to, co zaleca mi trener. Ale nie ma efektu – kontynuował biegacz. Patryk tłumaczył też, że w obecnym sezonie nabiera objętości płuc i starty o wiele mniej go męczą. Ale nogi po prostu go nie niosą, a w takich chwilach chwilach pojawia się zwątpienie. Również do metod trenera:- Zbigniew Król to specjalista od biegów średnich. Trzeba wyciągnąć wnioski i zobaczyć co dawało efekt, a co teraz go nie daje.
Powodów do zadowolenia nie ma też Damian Czykier. Rekordzista Polski na 60 metrów przez płotki w Toruniu zajął piąte miejsce w biegu eliminacyjnym i nie zobaczyliśmy go w finale tej konkurencji. Tam wystąpił za to Jakub Szymański, który z czasem 7.59 zajął trzecie miejsce.
– Dziś byłem gotowy na rekord życiowy [7.57 – dop. red.], ale zahaczyłem aż o trzy płotki, a w tym sezonie jeszcze nie zdarzyło mi się, aby mną zachwiało przez uderzenia na płotku. Trzy z pięciu to przesada – powiedział po swoim występie ambitny Szymański, po czym dodawał: – Jestem niezadowolony, bo chciałbym udowodnić ludziom, że mogę pobić swoją życiówkę. Dziś, przed polską publicznością, nie udało mi się tego dokonać.
Zawodów do udanych nie zaliczy również Piotr Lisek, któremu uciekła kolejna szansa na uzyskanie minimum kwalifikacyjnego do halowych mistrzostw Europy. To wynosi 5,82, zaś popularny Lisu zakończył udział w zawodach na poprzeczce zawieszonej o 10 centymetrów niżej.
O minimum kwalifikacyjne do HME walczy też Norbert Kobielski. To wynosi 2,30, a zawodnik pochodzący z kujawsko-pomorskiego pragnął je uzyskać w Toruniu. Niestety, kiedy poprzeczka była zawieszona o trzy centymetry niżej, Polak nie zdołał jej pokonać. Co zaraz po trzeciej zepsutej próbie przyjął ze sporym niezadowoleniem.
– Podpaliłem się na 2,27. To jest dziwne, bo chłodna głowa to mój atut. Pierwsze dwa skoki na tej wysokości były kiepskie, trzeci był według mnie dobry, ale delikatnie strącony. Można byłoby poprawić wynik, gdybym zamienił kolejność tych prób. Ale niestety – czekamy do następnego startu – powiedział przed kamerami Polsatu Sport.
PIA O KROK OD REKORDU ORAZ CICHA BOHATERKA
Wobec absencji Natalii Kaczmarek, największą polską gwiazdą ORLEN Copernicus Cup 2023 była bez wątpienia Pia Skrzyszowska. Doprawdy fascynująco obserwować walkę 21-letniej Polki o pobicie krajowego rekordu w biegu na 60 metrów przez płotki. W każdym jej starcie wydaje się, że to już ten moment, ta chwila kiedy to jej nazwisko wymaże z annałów czas 7.77 – czyli ponad czterdziestoletni rekord Zofii Bielczyk. W Toruniu kolejny raz okazało się, że brakuje setnych części sekundy. Po tym jak Skrzyszowska pobiegła 7.78 w Łodzi, tym razem w finale swojej konkurencji wykręciła 7.79.
Po swoim występie Skrzyszowska powiedziała dziennikarzom: – Wiem na co mnie stać, ale staram się trzymać cele w swojej głowie. Wczoraj dostałam chyba ze trzydzieści pytań dotyczących rekordu Polski. Nie stresuje mnie to, bo jestem blisko tego wyniku. Jednak podchodzę do tego na spokojnie – ważne są poprawne biegi.
Warto również nadmienić, że Polka dwukrotnie pokonała Nadine Visser – Holenderkę, która w ostatnich dwóch edycjach HME zdobywała mistrzostwo na 60 m ppł. Pia wygrała z nią na luzie zarówno w finale, jak i w pierwszym starcie, w którym pobiegła 7.91.
Skrzyszowska: – Czuję, że kibice oczekują ode mnie ciągle wyników na poziomie 7.70, jednak 7.91 to wciąż bardzo dobry rezultat. Cieszę się, że prezentuję stabilną formę i będę chciała ją utrzymać do mistrzostw Europy.
Pewien dysonans w swoim występie mogła przeżyć Adrianna Sułek. Polska wieloboistka trzy dni przed startem w Toruniu rywalizowała w Tallinie, gdzie uzyskała 4702. To najlepszy rezultat w pięcioboju w tym roku. Podczas ORLEN Copernicus Cup Sułek wystartowała w biegu na 60 metrów przez płotki. Laicy, którzy nie kojarzą Ady, mogliby po jej starcie powiedzieć: dziewczyno, po co ci to było? W końcu Polka zajęła w eliminacjach ostatnie miejsce, na metę wpadając z czasem 8.41. Ale pamiętajmy, że to nie była równa walka. W końcu wieloboistka biegła z zawodniczkami, których specjalizacją są wyłącznie płotki.
– Na początku cieszyłam się z rekordu życiowego. Myślałam, że nabiegałam 8.30, ale po korekcie wyszło 8.41. Wiem że to wynik, przez który byłam ostatnia w stawce, ale jestem trzy dni po wieloboju, a to są płotkarki światowej klasy. Uważam, że każda forma nawiązania z nimi rywalizacji jest dobra. Jestem już po analizie występu z trenerem. Na dystansie bieg wyglądał obiecująco, lecz na starcie wciąż mi odskakują. Ale przyjdzie taki dzień, kiedy to ja im odskoczę – mówiła Sułek po występie.
Trudno nie podziwiać w tym wszystkim ambicji młodej Polki. Wiecie, wielu sportowców – nie tylko ze świata lekkoatletyki – myli pewność siebie z arogancją. Tej drugiej cechy w ogóle nie da się dostrzec w Adzie. Chociaż mówimy o dziewczynie, która jest szalenie ambitna i nie boi się mówić o swoich celach. A te są ogromne.
– Z pewnością myślę o medalu halowych mistrzostw Europy, gdyż w tym roku deklaruję rekord świata, więc po głowie chodzi mi złoto. Uważam, że mój najlepszy wynik z tego sezonu – 4702 punkty – to jest nic w moim wykonaniu. Na mistrzostwach Europy powinno być znacznie lepiej – powiedziała, kiedy zasugerowałem jej, że wynik sprzed kilku dni z Tallina już dałby jej medal HME.
Co do samych krążków, Polka również i do nich prezentuje ciekawe podejście. Kiedy zapytałem ją, czy na dużej imprezie wolałaby pobić rekord kraju lecz nie zdobyć medalu, czy może odwrotnie – wywalczyć medal, ale ze słabszym wynikiem niż rekord Polski, Adrianna odpowiedziała bez zawahania: – Wolę rekord kraju bez medalu. Przerabiałam już ten scenariusz. Brak medalu przez chwilę boli, ale wystarcza satysfakcja z tego, jak świetny wynik się osiągnęło.
Ewa Swoboda pobiegła na swoim tegorocznym poziomie, czyli 7.11. Nie gryząca się w język biegaczka zapewniała przed kamerami, teraz powinno być tylko lepiej: – Zrzuciłam z głowy to, co siedziało mi przez długi czas – wszystko zostało już załatwione [w domyśle: zapewne chodzi o sprawę bójki pomiędzy Jakubem Krzewiną i Sebastianem Urbaniakiem, choć Swoboda powiedziała, że nie było jej na miejscu zdarzenia – dop. red.]. Jest troszkę luźniej w głowie. To był ostatni start przed mistrzostwami Polski. To takie… podniecające, bo wreszcie mogę zrobić porządny trening. […] Jak przed zawodami robić porządny trening? Robi się pierdoły, jakieś pobudzenia, kilka bloków. Teraz będziemy zapier…
Bez Natalii Kaczmarek, bieg na 400 metrów kobiet nie wzbudził specjalnego zainteresowania. Kinga Gacka zajęła w nim ostatnie, czwarte miejsce. To podobnie jak Kajetan Duszyński wśród panów, lecz on mierzył się w sześcioosobowej stawce.
– Jak na halę, zdrowie jest w porządku. Obyło się bez żadnych naderwań i tego typu spraw. Dosyć mocno bolą mnie „dwójki”, dziś zużyłem połowę maści rozgrzewającej, żeby w ogóle pobiec. Ale w moim przypadku ten problem jest nie do uniknięcia. To kwestia wirażu w hali – powiedział mi Duszyński. Zapytany o halowe mistrzostwa Europy, Kajetano Kapitano odparł:
– Jestem w stanie wybiegać minimum kwalifikacyjne. Ale muszę trafić na odpowiedni bieg i dyspozycję dnia. Moja forma znajduje się na wnoszącej fali i dzisiejszy bieg mnie w tym utwierdził. Wytrzymałem startując z dosyć kiepskiego toru, więc było przyzwoicie.
ORLEN Copernicus Cup 2023 miał też jedną cichą bohaterkę. Kiedy w biegu na jedną milę oczy wszystkich kibiców były zwrócone na Gudaf Tsegay, która walczyła o ustanowienie nowego rekordu świata, mało kto zwrócił uwagę na biegaczkę, która zameldowała się na mecie jako druga. A była to Weronika Lizakowska.
– Szczerze mówiąc, liczyłam na to, że uda się pobiec minimum do mistrzostw Europy, bo brakuje mi tylko sekundę. Niestety, to się nie udało. Ale sprawdziłam się w innym, taktycznym biegu i zdobyłam nowe doświadczenie – powiedziała po występie Lizakowska.
Ale co takiego wyjątkowego jest w jej występie? Cóż – sama biegaczka. Pochodzi z Kaszub, dokładnie z Kościerzyny. Tam też trenuje, a jej szkoleniowcami są Wojciech Pobłocki oraz Zbigniew Król:v- Uważam, że mam najlepszych trenerów w Polsce i mam nadzieję, że nasza praca przerodzi się w sukcesy. Prywatnie ukończyłam licencjat z matematyki i udzielam korepetycji z tego przedmiotu. Dorabiam sobie jak mogę. Studiuję pedagogikę, aktualnie robię magisterkę. Więc zostało mi rok i mam nadzieję, że będę już panią magister.
– Wyleciałam z kadry, więc teraz muszę wszystko układać na własną rękę. Dziękuję sponsorom, którzy pomagali mi zorganizować zagraniczne obozy – kończy Lizakowska.
Zatem tak znakomity rezultat został osiągnięty przez – jakby nie było – amatorkę, która musi utrzymywać się ze źródeł innych niż bieganie. I czy to nie świadczy najlepiej o pięknie sportu? Oto być może przyszła pani nauczyciel stanęła na linii startu razem z medalistką igrzysk olimpijskich. I choć przegrała, to sama była o krok od realizacji własnych marzeń i celów.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o lekkoatletyce: