Tegoroczny ORLEN Cup przyciągnął do łódzkiej Atlas Areny wielu kibiców, stęsknionych za lekkoatletyką w dobrym wydaniu. Chociaż prawie całe show skradła Pia Skrzyszowska, która o mały włos pobiłaby rekord Polski w biegu na 60 metrów przez płotki, to inni bohaterowie tego widowiska również mieli w nim swój udział. Na czele z Ewą Swobodą, Damianem Czykierem, czy też Marcellem Jacobsem – największą zagraniczną gwiazdą zawodów.
Czy Pia Skrzyszowska posiada jeszcze rezerwy, by poprawić rekord kraju? Którzy z Polaków otwarcie zapowiadają walkę o medale halowych mistrzostw Europy, do których dzieli nas miesiąc? Czego jeszcze brakuje w biegach Swobody według samej zawodniczki, i skąd w łódzkich zawodach pojawił się… Michael Jackson? Zapraszamy na reportaż z pierwszego dużego mityngu lekkoatletycznego w sezonie 2023, rozgrywanego na polskiej ziemi. A działo się naprawdę sporo.
ATLAS ARENA, CZYLI BRZYDKA SIOSTRA STADIONU ŁKS-U
Łódź Kaliska powitała mnie zapachem tanich zapiekanek, unoszących się z punktu zlokalizowanego w samym centrum dworcowej hali. To jeden z tych lokali gastronomicznych w których czas zatrzymał się w latach dziewięćdziesiątych razem z ekspedientką, pełniącą również funkcję kucharki. Tak przynajmniej wywnioskowałem po babcinym fartuchu, który jak wiadomo, jest głównym atrybutem kobiet parających się pracą w kuchni. Ale najwyraźniej miejscowi chwalą sobie jej umiejętności kulinarne, gdyż pomimo dość wczesnej pory – na zegarze była 12:30 – klientela dopisywała.
Jeżeli jednak Wam – podobnie jak mi – z wymienioną stacją kojarzą się głównie słowa Cezarego Pazury, który w filmie „Ajlawju” stwierdzeniem „Łódź, kurwa!” podsumował stan całego miasta, to… najwyraźniej dawno nie byliście w okolicy. Wygląd samego dworca się zmienia – choć powoli. Ale największą ozdobą w rejonie Łódź Kaliska jest pewien obiekt sportowy.
Chodzi oczywiście o stadion ŁKS-u. Doprawdy trudno uwierzyć w to, że obiekt imienia Władysława Króla ma już osiem lat, bo wciąż wygląda tak, jakby tydzień temu został oddany do użytku. Owszem, to wciąż żaden staruszek, lecz mogę wymienić kilka aren, które po takim czasie przestają robić wrażenie. Do jednej z nich zresztą zmierzałem.
Na uroku domu Łódzkiego Klubu Sportowego najbardziej traci budynek położony bezpośrednio w jego sąsiedztwie. Atlas Arena być może kiedyś, gdy kraj cierpiał na brak porządnej infrastruktury sportowej, istotnie mogła wywołać efekt WOW. Jednak dziś przy stadionie piłkarskim wygląda niczym brzydka siostra. Nie jest wiele starsza – została oddana do użytku w 2009 roku. Ale z zewnątrz nic nie wskazuje na taki stan rzeczy. Fasada budynku przypomina projekty wyjęte z PRL-u, a zadaszenie to mokry sen montera kablówki, który z sobie tylko znanych powodów postanowił przykryć cały budynek największym talerzem antenowym na świecie. No straszny potworek architektury. Na szczęście, tylko z zewnątrz, bo w środku hala sprawia wrażenie funkcjonalnej i dobrze zaprojektowanej do swoich celów. Zatem jeżeli jesteście zwolennikami twierdzenia, że liczy się wnętrze, to powinniście polubić Atlas Arenę.
OKLASKIWANI POLITYCY I MICHAEL JACKSON
Jeśli śledzicie lekkoatletyczne zmagania, to zapewne natknęliście się na opinię, że ORLEN Cup otwiera sezon halowy w Polsce. Cóż, formalnie to kłamstwo. Wszak nad Wisłą w tym roku już przeprowadzono kilka zawodów. Jednak te organizowane w Łodzi, to pierwsza impreza tak dużej rangi w 2023 roku. World Athletic zalicza ją w skład bronze touru – a to już coś.
OD ORLEN CUP DO MISTRZOSTW EUROPY – NAJWAŻNIEJSZE IMPREZY HALOWEGO SEZONU LEKKOATLETYCZNEGO
Widać było to również po publiczności. Ta wprawdzie nie wypełniła w całości trybun Atlas Areny, ale trzy czwarte zajętych krzesełek na dziesięciotysięcznej hali to wciąż przyzwoity wynik.
Oczywiście atmosfery mityngu nijak nie da się porównać do tej z meczu piłkarskiego. Skoro o hali mowa, to pod względem poziomu głośności łódzkie zawody znacząco ustępują także innym sportom, które rozgrywane są pod dachem, jak siatkówka czy piłka ręczna. Podczas zawodów lekkoatletycznych na trybunach zasiada znacznie więcej dzieci i młodzieży. Te, które polują na autografy, były wniebowzięte. W królowej sportu na jednym wydarzeniu siłą rzeczy przewinie się więcej zawodników, niż podczas meczu w przykładową siatkówkę. W dodatku konkurencje się zmieniają, sportowcy cały czas przechodzą z zaplecza na płytę hali. A że ścieżka wiedzie tuż obok trybun, to każdy z nich jest znacznie bardziej dostępny dla fana, który pragnie zrobić sobie zdjęcie, wziąć podpis czy zbić piątkę.
Jednak na zdzieranie gardeł i chóralne przyśpiewki nie ma co liczyć. Prawdę powiedziawszy, już podczas prezentacji doznałem małego szoku związanego z zachowaniem publiczności. W końcu jeżeli początek zawodów zawiera w sobie element przemowy związkowych działaczy i/lub powitania polityków, to w każdym sporcie niemal pewne jest, że ludzie ci są witani salwą gwizdów. Tymczasem podczas ORLEN Cup zarówno wiceprezydent Łodzi Joanna Skrzydlewska, która powiedziała kilka słów do mikrofonu, jak i obecny na trybunach Minister Sportu i Turystyki Kamil Bortniczuk, otrzymali od publiczności brawa. Aha – oboje są z różnych frakcji politycznych, więc odpada teoria, że wyznawcy jednej z opcji szczelnie wykupili wszystkie wejściówki.
Ale co chyba ważniejsze, łódzka publiczność zna się na lekkoatletyce i fani przede wszystkim potrafili docenić dobry występ sportowy. Zawody posiadały też swojego DJ-a. W tym miejscu porada dla Was, drodzy sportowcy. Dobór odpowiedniej muzyki to połowa sukcesu, by dobrze rezonować z publicznością. Weźmy na tapet konkurs skoku o tyczce. Kiedy na rozbiegu ustawiał się Paweł Wojciechowski, publiczność gorąco zagrzewała go do dopingu nie tylko ze względu na obywatelstwo. Bydgoszczanin skakał w rytm kawałka „Seven Nation Army” zespołu „The White Stripes”. Przy takim numerze kibice od razu łapali odpowiedni vibe.
Robert Sobera to piosenka „The Bad Touch”, zaś Piotr Lisek niezmiennie skacze do numeru „Sail”. Zatem pod względem doboru piosenek startowych, nasi tyczkarze zaprezentowali się wzorowo.
Drugą połowę dobrej relacji z publicznością stanowi odpowiednio wysoka dyspozycja. W tym elemencie niestety nie każdy z wymienionej trójki miał powody do zadowolenia. Wojciechowski zakończył skakanie z niziutkim wynikiem 5,36, a Sobera pokonał 5,51. Największe powody do zadowolenia miał Lisek, który za pierwszym razem przeskoczył 5,70, co ostatecznie dało mu trzecie miejsce w konkursie. Aczkolwiek i on może czuć delikatny zawód, gdyż nie udało mu się skoczyć 5,82, czyli minimum wymaganego do udziału w halowych mistrzostwach Europy.
Nie możemy pominąć postaci Marka Plawgi. Były znakomity biegacz, medalista mistrzostw świata i Europy, po zakończeniu kariery związał się z mediami. I trzeba przyznać, że nieźle radzi sobie w tym środowisku. W Łodzi Plawgo pełnił rolę prowadzącego zawodów. Ogólnie bardzo dobrze mu szło, chociaż imprezę rozpoczął od zabawnej wpadki. Kiedy podczas prezentacji zawodników Plawgo wymieniał największe gwiazdy które wystąpią tego dnia, to zakomunikował, że w biegu na 60 metrów wystartuje mistrz olimpijski z Tokio w sprincie… Michael Jackson! Oczywiście Król Popu nie powrócił z zaświatów, by tym razem robić karierę w lekkoatletyce, a konferansjer miał na myśli Marcella Jacobsa.
JACOBSOWI NIESTRASZNY MRÓZ, A CZYKIEROWI I KOBIELSKIEMU MEDALE
A co ciekawego działo się na płycie głównej hali? Sporo, szanowni państwo, sporo. Skoro już jesteśmy przy Michaelu Jacksonie Marcellu Jacobsie, to był on zdecydowanie największą zagraniczną gwiazdą zawodów. Dla Włocha urodzonego w USA, mityng w Polsce był pierwszym startem, który zaliczył w 2023 roku.
– Nie byłem zadowolony ze swojego pierwszego czasu, który dziś pobiegłem [6.61- dop. red.]. Ale bieg finałowy był naprawdę niezły. Teraz muszę skupić się na kolejnych startach. Mam w planach udział w jeszcze jednym mityngu. Następnie przyjdzie pora na mistrzostwa Włoch oraz mistrzostwa Europy. Ale ogólnie jestem usatysfakcjonowany z takiego początku – mówił Jacobs dziennikarzom w strefie mieszanej po występie.
Mistrz olimpijski dodał też, że nie przeszkadza mu aura atmosferyczna, która obecnie panuje w naszym kraju: – Pogoda jest świetna. Przez ostatnie miesiące przebywałem w Dubaju, gdzie było bardzo gorąco. Dlatego mróz to dla mnie miła odmiana. Polska ogólnie jest fajnym miejscem, do którego za każdym razem powracam. Mam nadzieję, że wkrótce znowu się zobaczymy w tym kraju.
Kiedy zaś został zapytany przez jednego z dziennikarzy o najważniejszy tytuł do zdobycia (w domyśle – zapewne chodziło o występ, który jest jeszcze przed Włochem), Jacobs bez chwili namysłu uniósł lewe ramię, na którego bicepsie ma wytatuowane koła olimpijskie.
– Najważniejszy tytuł to ten! – odpowiedział. Ale to nie tak, że Jacobs ma zamiar odcinać kupony od swojej kariery. Włoch zapewnił, że myśli już o igrzyskach w Paryżu. I w razie dobrego występu, ma przyszykowane miejsce na kolejny tatuaż z tej okazji.
MARCELL JACOBS. LUDZKI MOTOREK, SKOCZEK W DAL I NOWY KRÓL SPRINTU
Jacobs wygrał zawody w czasie 6.57, ale cichym bohaterem finału biegu na 60 metrów mężczyzn mógł poczuć się Dominik Kopeć. Polak jest wielokrotnym mistrzem Polski w sprincie, lecz w jego stadionowej odmianie – czyli na 100 metrów. Starty na popularnej sześćdziesiątce traktuje bardziej jak urozmaicenie przygotowań do sezonu letniego. Jednak w swoim pierwszym halowym starcie w tym roku, który miał miejsce pod koniec stycznia w Toruniu, Kopeć wykręcił znakomity czas 6.56. Taki wynik zapewnia mu udział w halowych mistrzostwach Europy.
– Finał halowych mistrzostw Europy siedzi w mojej głowie. Jeżeli regularnie będę biegał 6.60 lub szybciej, to bez problemu powinienem go osiągnąć. A co będzie dalej – zobaczymy. Z tego co się orientuję, zazwyczaj wynik poniżej 6.60 na tych zawodach dawał medal. Na 100 metrów czuję się zdecydowanie lepiej, ale jak widać, u mnie w tym roku sześćdziesiątka ruszyła. Wynik w Toruniu otworzył mi różne możliwości, więc będę chciał to wykorzystać – powiedział Kopeć, po czym dodał: – Dziś było 6.60, ale liczyłem na to, że pobiegnę trochę szybciej. Jednak taki rezultat też cieszy, bo świadczy o stabilnej formie, a nie da się poprawiać rekordu życiowego w każdym starcie. Dziś miałem okazję rywalizować z mistrzem olimpijskim. Widziałem z boku, że końcówkę już odpuścił, ale i tak wydaje mi się, że to był fajny bieg.
Jeżeli już mowa o potencjalnych medalach mistrzostw Starego Kontynentu, to wywołajmy do tablicy Damiana Czykiera. Białostoczanin, rekordzista kraju w biegu na 110 jak i na 60 metrów przez płotki, w Łodzi musiał zadowolić się piątym miejscem. Przed nim zameldowało się między innymi dwóch młodszych rodaków – Jakub Szymański i Krzysztof Kiljan.
– Czuję się duchowym przewodnikiem dla innych – śmiał się Czykier po występie i prędko dodał: – Ale nie brakuje mi młodzieńczej werwy, chęci do zdobywania kolejnych tytułów. Celem są imprezy letnie, nie halowe, ale nie mam zamiaru na HME dać się młodszym. Teraz wracam po chorobie, w tym tygodniu miałem pierwszy trening, który był dobry. Do Stambułu chcę polecieć oczywiście po medal. Myślę, że nawet złoty jest w zasięgu. Nie ma jednego lidera, który byłby nad resztą stawki, będzie wszystko zależeć od tego, kto trafi z formą.
Damian to świeżo upieczony ojciec – w lipcu ubiegłego roku na świat przyszła jego córka. Płotkarz zapewnia, że stara się łączyć rolę taty z zawodem sportowca. Oraz że pociecha nie spędza mu snu z powiek: – W domu śpię spokojnie, ponieważ zajmuję kanapę!
Nadzieje na medalowy występ w Stambule ma również Norbert Kobielski. W końcu jak tu nie mierzyć wysoko, skoro uprawia się skok wzwyż? Podczas ORLEN Cup Polak wygrał swoją konkurencję, skacząc na 2,23 m.
– Było dobrze. Konkurs na plus. Liczyło się tu zwycięstwo, bo ważniejszy start za kilka dni na Copernicusie. Trzeba walczyć o punkty do rankingu, cały czas trwa wyścig do mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Tam jest skierowana moja uwaga. Halowe mistrzostwa Europy to z kolei moja docelowa impreza, tam szykuję formę. Jeszcze nie zszedłem z ciężkich treningów, forma idzie do przodu, spada waga. Z dnia na dzień czuję się lepiej. Mam nadzieję, że ze Stambułu nie wrócę bez medalu. Taki jest cel, trzeba mierzyć wysoko. Myślę, że 2.30 to powinien być skok na medal. Cel na halę to skoki powyżej właśnie 2.30 m – powiedział Kobierski po zawodach.
Z kolei nieco rozczarowani po swoich występach mogą być polscy kulomioci oraz Ewa Swoboda. Michał Haratyk zakończył rywalizację w pchnięciu kulą na piątym miejscu. Z kolei Konrad Bukowiecki ostatnim pchnięciem na 20,71 m zdołał wskoczyć na podium. Popularny „Buko” tym samym poprawił swój najlepszy rezultat w sezonie. Jednak jeżeli Polak myśli o tym, by zdobyć medal w Stambule, to musi posyłać kulę co najmniej o pół metra dalej.
Swoboda była największą gwiazdą wieczoru – przynajmniej na papierze. To ona jako pierwsza wychodziła na prezentację, zapowiadana przez Marka Plawgę. I to jej konkurencja – bieg na 60 metrów pań – była zwieńczeniem imprezy. Jednak o starcie Ewy można napisać tyle dobrego, że go wygrała. Bo już sam czas – 7.14 – nie powala na kolana. Sprinterka z Żor do ostatnich metrów walczyła o zwycięstwo z Zaynab Dosso. O wygranej zdecydowały tysięczne części sekundy.
– Czegoś mi brakuje. Sama nie wiem czego. Może luzu, może spokoju. Dziś dość słaby był start. Na końcu dystansu się nieco zebrałam, bo gdyby nie to, to bym z Włoszką przegrała. Wydaje mi się, że może nieco brak takiego pobudzenia przed startem. Próbuję się pobudzić, wyciszyć. Brak jakiejś małej szpileczki, igiełki, żeby to wszystko zagrało. Sezon przygotowawczy był dobry. Mamy jeszcze czas, muszę się uspokoić. Będzie dobrze – mówiła Swoboda przed kamerami TVP Sport.
PIA SKRZYSZOWSKA SHOW
Tym sposobem najważniejszym wydarzeniem dnia stał się nie ostatni bieg, lecz ten który w programie zawodów był zaplanowany o godzinie 17:40. Wówczas na bieżni po raz drugi tego dnia pojawiła się Pia Skrzyszowska. Nieco ponad godzinę wcześniej, w sowim pierwszym występie w biegu na 60 metrów przez płotki, 21-letnia zawodnicza wykręciła czas 7.87. W obecnym sezonie biegała już szybciej. Z wynikiem 7.84 zajmowała pierwsze miejsce na światowych listach, do spółki z Alayshą Johnson.
Tak się akurat złożyło, że wczoraj Polka i Amerykanka stoczyły ze sobą korespondencyjny pojedynek. Johnson podczas rozgrywanego we Francji Meeting de l’Eure pokonała 60 m ppł w czasie 7.82. Jednak wówczas Alaysha mogła się zadowolić wyłącznie tytułem drugiej najszybszej biegaczki sezonu, bo wcześniej w Łodzi Skrzyszowska zrobiła prawdziwe show.
Widać było, że Pia w pierwszym starcie się oszczędza i to co najlepsze, szykuje dopiero na finał. Kiedy zawodniczki ustawiły się w blokach i wybrzmiał sygnał rozpoczynający bieg, od razu stało się jasne, że Polka będzie ścigać się z czasem, nie z rywalkami. Wszak niedawno temu mówiła, że stać ją na pobicie rekordu Polski, który wynosi 7.77. Szczęśliwe siódemki to rezultat z brodą. Taki czas pobiegła w 1980 roku Zofia Bielczyk.
Tymczasem kiedy Pia wpadła na metę, stoper w pierwszym momencie wskazał… 7.76! Zawodniczka, wciąż znajdująca się w wieku młodzieżowca, która w zeszłym sezonie w ogóle nie biegała płotków w hali, w tym roku w swoim czwartym biegu bije wynik, z którym żadna inna Polka nie mogła uporać się od ponad czterech dekad!
Ale niestety, nie tym razem. Ostatecznie rezultat Skrzyszowskiej został skorygowany o dwie setne sekundy w górę, na 7.78. Co ciekawe, sama biegaczka twierdziła, że podskórnie przeczuwała, iż nie pobiła najlepszego czasu w Polsce.
– Nie byłam pewna tego rekordu po mecie. Ale miałam takie poczucie, że to nie może być takie proste, by od razu pobiec rekord Polski. Więc nie zdziwiłam się, że czas uległ zmianie na 7.78. Trochę pechowo, mogło być chociaż 7.77… – powiedziała Skrzyszowska po swoim występie. Ale nie załamywała rąk z powodu takiego obrotu spraw: – Przynajmniej mam motywację na kolejne starty i potwierdziłam swoje słowa, że naprawdę stać mnie na pobicie rekordu Polski.
Pia Skrzyszowska po biegu pokazała, jak niewiele zabrakło jej do pobicia rekordu Polski. Fot. Newspix
Pia wie też, co należy poprawić, by upragniony rekord padł jej łupem: – Muszę ruszyć szybciej i pobiec odważniej technicznie. Ten bieg już był odważny, ale jeszcze nie aż tak, jak robiłam to w sezonie letnim.
Na temat polskiej płotkarki udało mi się porozmawiać z jej tatą i zarazem trenerem, Jarosławem Skrzyszowskim. Jak twierdzi, w porównaniu do poprzedniego roku trening córki nie uległ wielkim zmianom. To bardziej ewolucja, do której dodawane są nowe elementy: – Zwykle po sezonie analizujemy to, co do tej pory nam się zdarzyło i co należy zmienić. To nieduże zmiany, które czasami prowadzą do sporych efektów. Głównie zmieniliśmy przygotowanie siłowe Pii, gdyż pod tym względem odbiegała od najlepszych zawodniczek na świecie. W tym okresie przygotowawczym skupiliśmy się też na wytrzymałości rytmowej, gdyż w tym elemencie Pia nie była doskonała. Jednak filozofia treningu pozostała ta sama.
Podobnie jak Anna Kiełbasińska, Skrzyszowska wraz z tatą współpracują z Laurentem Meuwlym. Szwajcarski trener sprintów jest architektem obecnych sukcesów holenderskich biegaczek. Jarosław Skrzyszowski podkreśla, że decyzja o wspólnych treningach z grupą holenderską miała bardzo duże znaczenie w rozwoju kariery jego córki.
– Chociaż ta grupa jest holenderska tylko w cudzysłowie – powiedział Skrzyszowski – Kiedy ostatnio liczyliśmy, z jak wielu krajów pochodzą zawodnicy, to wyszło nam siedem państw. Choć Holandia rzeczywiście jest w przewadze. Ta zmiana miała znaczenie o tyle, że czerpiemy z tego, co daje nam świat. W końcu świat jest na nas otwarty i my na niego też powinniśmy być otwarci. Dzięki temu, że Pia cały czas obraca się w międzynarodowej grupie, wyciąga z tych znajomości co najlepsze. Czuje się obywatelką świata. Przez to do startu w jakichkolwiek zawodach zagranicznych podchodzi tak samo, jak do dzisiejszego występu w Łodzi. W tym widzę największą korzyść tego, że trenujemy w międzynarodowej grupie. Aczkolwiek my również sporo się wzajemnie uczymy. Każda osoba, która tam się znajduje, posiada inne doświadczenia treningowe. Część z nich udaje się zaadaptować do naszych przygotowań.
Co oczywiste, nikt inny nie zna Skrzyszowskiej tak dobrze, jak jej tata. Z tego względu zapytałem go, czy w Pii rzeczywiście w ostatnich dwóch sezonach zaszła zmiana mentalna i z nieśmiałej dziewczyny, stała się zawodniczką emanującą pewnością siebie. A może jej skrytość sprzed dwóch lat była tylko maską dla mediów?
Skrzyszowski: – Pia jest osobą, która pokazuje emocje wtedy, kiedy one na to zasługują. Ta energia wybucha, kiedy osiągany przez nią wynik jest taki, jak to sobie zaplanowała. Czasami z boku mogło to wyglądać tak, jakby nie za bardzo cieszyła się ze swojego występu. Ale to właśnie dlatego, że w głowie planowała inny rezultat i go nie zrealizowała. Natomiast od ubiegłego roku realizuje cele, które sobie stawiamy. Stąd też ta radość, bo udaje jej się robić coś, co wcześniej sobie założyła.
I cóż, biegaczka obecnie z pewnością nie ma sobie nic do zarzucenia. Z takimi czasami Skrzyszowska wyrasta na główną faworytkę do złota podczas halowych mistrzostw Europy w Stambule. W tej konkurencji ostatnie dwie edycje HME padły łupem Holenderki Nadine Visser, która wygrywała w czasach 7.87 oraz 7.77. Zatem scenariusz w którym Skrzyszowska pobiegnie w Turcji po złoto, bijąc przy okazji rekord kraju, jest bardzo prawdopodobny.
– Moja forma obecnie jest bardzo wysoka. Liczę na to, że ją utrzymam i do mistrzostw Europy będzie tylko wzrastać. Ale na razie nie mogło być lepiej – powiedziała Polka, dla której Atlas Arena to szczęśliwa hala. Już trzeci raz w Łodzi poprawiła swój życiowy rezultat. A kibicom w Polsce pozostaje trzymać kciuki za to, by najszczęśliwszą halą w dotychczasowej karierze Pii okazała się turecka Ataköy Arena, która za miesiąc ugości czołowych lekkoatletów Starego Kontynentu.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o lekkoatletyce: