To była jego walka. Wiedział, przeczuwał to, że może być przegrana. Albo inaczej: prawdopodobieństwo zwycięstwa było niezwykle niskie. Ale chciał spróbować. Na własnych zasadach, nie czyniąc z tej historii łzawej telenoweli. – Chciał poradzić sobie z tym tak, by nie obciążać innych ludzi – powiedział w Sky Sports Graeme Souness, zanim wywiad z nim został przerwany, bo Szkot rozpłakał się na wizji. Gianluca Vialli odszedł zdecydowanie za wcześnie, miał 58 lat. Nie tylko Souness się rozkleił, nie tylko Italia utonęła w morzu łez. Świat futbolu nie może uwierzyć, że to się stało i także płacze. Luca, jak mówili na niego bliscy, zostawił wielu przyjaciół w każdym z miejsc, w jakim pojawił się podczas swojego życia i kariery piłkarskiej, ponieważ był fantastycznym – to podkreślają absolutnie wszyscy ci, którzy go znali – człowiekiem. I takim będą go pamiętać.
„Nie toczę walki z rakiem, ponieważ nie byłbym zdolny wygrać, to znacznie mocniejszy ode mnie przeciwnik. Rak to niechciany w podróży towarzysz. Nie mogę nic na to poradzić. Wsiadł ze mną do pociągu i muszę tak jechać dalej, z głową nisko opuszczoną, ale mając nadzieję, że któregoś dnia zmęczy się i pozwoli mi spokojnie żyć przez wiele następnych lat, bo wciąż jest dużo rzeczy do zrobienia” – powiedział w wywiadzie, którego udzielił przed rokiem.
„Niechciany towarzysz”. Kiedy żył, unikał takich jak ognia. Kochał ludzi pozytywnych, uwielbiał spędzać z nimi czas, najczęściej na kolacjach, które przeciągały się do późnej nocy. Gdziekolwiek się pojawiał, z marszu pragnął aklimatyzacji, wtopienia się w otoczenie, chciał być jednym z miejscowych.
Dennis Wise opowiadał, że gdy kiedy Vialli przyszedł do Chelsea, a był to dopiero początek ekspansji piłkarzy z zagranicy na Wyspy Brytyjskie, natychmiast zabrał się za naukę języka i zgarnął do domu stworzony przez Anglików, a właściwie londyńczyków, słowniczek slangu Cockney.
Vialli nie chciał mówić jak przeciętny Włoch w Londynie, pragnął komunikować się z właściwą ekspresją, jak na Włocha przystało, ale na miejscowych warunkach. Uczył się więc idiomów, słówek, a także ulicznego języka. Wtapiał się w tkankę społeczną nad Tamizą.
Przychodząc do Chelsea nie przypuszczał zapewne, że jego serce będzie bić dla stolicy Anglii jeszcze wiele lat po zakończeniu kariery, najpierw piłkarza, a później grającego menedżera. Będzie tam bić do ostatnich chwil jego życia.
To były kolorowe lata 90. i nadciągające nowe stulecie. The Blues mieli ochotę grać jak wielki AC Milan, czy wcześniej reprezentacja Holandii, dlatego misję budowy zespołu powierzono Gullitowi. I choć Vialli, były gracz Juventusu, z którym sięgnął po Puchar Europy, wydawał się być idealnym kandydatem do kosmopolitycznej mikstury, to jednak relacje z holenderskim menedżerem nie były dobre. Vialli miał prawo czuć się sfrustrowany tak częstym siedzeniem na ławce rezerwowych i dopiero odejście Gullita pozwoliło mu odetchnąć w Londynie pełną piersią.
Luca przejął zespół jako grający menedżer, poprowadził go do zwycięstwa w rozgrywkach o Puchar Zdobywców Pucharów, sięgnęli również po Puchar Ligi, a w walce o Superpuchar Europy pokonali Real Madryt.
Vialli był młodym trenerem i świat leżał u jego stóp. Wygrywając finał PZP w 1998 roku był tuż przed 34. urodzinami. Ustanowił wówczas rekord, pobity przez Andre Villasa-Boasa dopiero trzynaście lat później.
Jego przygoda z Chelsea była słodko-gorzka. Z jednej strony zdobył pięć trofeów w ciągu niespełna trzech lat, z drugiej zaś odchodził z klubu skonfliktowany z paroma gwiazdami, m.in. rodakiem Gianfranco Zolą i obecnym selekcjonerem reprezentacji Francji Didierem Deschampsem.
Nie musiał zostawać piłkarzem. Jeśli rodzisz się jako syn milionera, dorastasz w pięknym Castello di Belgioioso, gdzie rodzina ma do dyspozycji sześćdziesiąt pokoi, naprawdę możesz spędzić życie w inny sposób. Ale piłka dała mu coś, czego nie zaoferowałyby żadne pieniądze, pomijając już fakt, że na futbolu sam dorobił się milionów. Szacunek, sławę, uwielbienie tłumów.
Kiedy cztery lata temu światło dzienne ujrzała informacja o tym, że uporał się z nowotworem trzustki, przyjaciele odetchnęli z ulgą. Wśród nich był Roberto Mancini, którego nazywano przez lata „bratem z innej matki” Viallego. Tamta kilkuletnia batalia z okrutnym przeciwnikiem miała tymczasowy happy end w 2020 roku. Organizm był czysty. Żadnego śladu „niechcianego towarzysza podróży”.
Półtora roku później wróg zakradł się po raz drugi. Tym razem nie chciał odpuścić. Wcześniejsza walka była trudna, wyniszczająca, z kolejną Luca już sobie nie poradził. Zmarł w szpitalu Royal Marsden w Londynie, tym samym, w którym, przez długie lata lekarze pomagali mu stawiać czoła niszczycielskiej sile nowotworu.
Zapamiętajmy z jego życia niesamowitą radość w oczach. Tych samych, które w trudnych chwilach walki z chorobą zasłaniał okularami przeciwsłonecznymi. Jak kilka lat temu, gdy razem z Andrzejem Twarowskim spotkaliśmy go na Stamford Bridge. Za kilka minut rozpoczynał się mecz, siedzieliśmy na naszym stanowisku komentatorskim, a Luca przechodził za naszymi plecami. Andrzej zatrzymał go jakimś zdaniem, Włoch uśmiechnął się od ucha do ucha i już pozował do zdjęcia. Nie nosił w sobie grama gwiazdorskiej maniery.
Zapamiętajmy go z pięknych goli. I z charakterystycznej frotki, jaką miał na ręku jako piłkarz.
Zapamiętajmy go z pięknych scen po finale EURO wygranym przez Włochów, gdy ściskają się z Mancinim.
Zapamiętajmy go z tego, że nie wstydził się choroby. Walczył z godnością, do samego końca.
Jak napisał włoski dziennikarz Alvise Cagnazzo: „Vialli nie chciałby żadnych łez na pogrzebie i byłby zły, widząc je na policzkach jego fanów. Zawsze się uśmiechał, zawsze ukrywał ból i melancholię, jaką niosła ze sobą walka z chorobą, ponieważ życie było dla niego ciągłym tańcem pomiędzy piłkarskim meczem a dobrą kolacją”.
To prawda. Czy we Włoszech, czy w Londynie, gdzie jego życie dobiegło końca, Gianluca Vialli przede wszystkim uwielbiał ludzi. W dość ironiczny sposób odnosił się do stwierdzeń, jakoby dla Włoszek został symbolem seksu, w kwestii imprez wybierał domowe party z karaoke, winem i paleniem papierosów, zapraszając tam kumpli z drużyny. A kiedy jego kolega z Juventusu, Andrea Fortunato, zachorował na rzadką odmianę białaczki, w akcie solidarności z nim Vialli zgolił głowę na zero. Tamta bitwa trwała dużo krócej niż jego. Zaledwie rok. Być może dlatego Luca wiedział, że każdy kolejny dzień jest tym najważniejszym.
- Pele, hipnotyzer masowej wyobraźni. Piłkarz z opowieści
- Reprezentacja Polski – oszustka, która od lat okrada mnie ze złudzeń