Występ Korei Południowej na mistrzostwach świata w 2002 roku mógłby być jedną z najpiękniejszych sportowych historii w dziejach. Skazywany na pożarcie gospodarz mundialu dociera do półfinału, po drodze pokonując Portugalczyków, Włochów i Hiszpanów… Niesamowita sprawa, prawda? A jednak popisów koreańskiej ekipy nikt – poza samymi Koreańczykami – nie wspomina z łezką w oku. Nie byłoby bowiem podopiecznych Guusa Hiddinka w strefie medalowej turnieju, gdyby nie haniebne decyzje arbitrów, którzy grali z gospodarzami w jednej drużynie.
Bokserski finał igrzysk olimpijskich 1988 w wadze lekkośredniej bywa przez fanów pięściarstwa nazywany „przekrętem wszech czasów”. Mimo że Roy Jones Jr bezlitośnie obijał swojego rywala, deklasując go w każdym elemencie bokserskiego rzemiosła, trzech sędziów punktowych uznało, że to oponentowi Amerykanina należy się złoty medal. Werdyktem arbitrów zaskoczeni byli wszyscy, nie wyłączając samego triumfatora. – Nie mogę uwierzyć, że ci coś takiego zrobili – powiedział Jonesowi. Zawieszono wszystkich sędziów, którzy w sobie znany sposób nie dostrzegli ewidentnego zwycięstwa zawodnika ze Stanów Zjednoczonych. Dwóch – dożywotnio.
– Zawsze myśląc o chwili, kiedy ogłaszano decyzję, zadaję sobie pytanie: „co by było, gdyby moja ręka nigdy nie poszła do góry?”. Myślę, że żyłoby mi się lepiej. Olimpijskie złoto jest ważne, ale co z tego, skoro nie ma z niego satysfakcji ani chwały. Ręka została wzniesiona wbrew mojej woli, a życie od tamtej pory stało się ponure. Trauma ciągnie się do dziś – przyznał po latach Park Si-hun.
Reprezentant Korei Południowej. Złoty medalista olimpijski z Seulu.
Jones nigdy nie miał żalu do Parka. Czuł się oszukany przez sędziów i organizatorów turnieju, nie przez przeciwnika. W latach 90. brytyjski dziennikarz Andrew Jennings dotarł do dokumentów, które w jego ocenie potwierdzały, iż walki bokserskie w Seulu były ustawiane, a arbitrów przekupywano. – Karl-Heinz Wehr, szef Międzynarodowego Stowarzyszenia Boksu, zeznał agentom Stasi, że dwaj sędziowie otrzymali po 15 tysięcy dolarów w zamian za werdykty punktowe pomyślne dla reprezentantów gospodarzy.
Dlaczego opowiadamy wam tę historię? Ano dlatego, że czternaście lat po igrzyskach do Korei Południowej ponownie zawitała impreza sportowa o globalnym zasięgu – tym razem mistrzostwa świata w piłce nożnej. I znów doszło do gigantycznych sędziowskich skandali.
Korea Południowa na mistrzostwach świata 2002
Spis treści
Mundial dla Azji
Do walki o prawo do zorganizowania mistrzostw świata w 2002 roku początkowo miały przystąpić trzy kraje – Meksyk, Korea Południowa oraz Japonia. Ta pierwsza kandydatura wydawała się jednak niezbyt atrakcyjna. Ostatecznie w Meksyku mundiale odbyły się już w 1970 i 1986 roku, a szefostwo FIFA poszukiwało raczej dróg otwarcia się na nowe rynki, by spopularyzować futbol w tych regionach świata, gdzie wciąż nie był on postrzegany jako niekwestionowany sport numer jeden, aczkolwiek już cieszył się jakimś zainteresowaniem. Patrząc na sprawę z tego punktu widzenia, powierzenie Meksykanom roli gospodarzy turnieju po raz trzeci byłoby niczym przywożenie drewna do lasu. Pewnie pod względem atmosfery impreza udałaby się rewelacyjnie, lecz z czysto biznesowego punktu widzenia – nie był to najlepszy pomysł.
Co innego w przypadku państw azjatyckich.
Gospodarka japońska uchodziła za drugą co do wielkości na świecie, mimo że okres boomu miała już za sobą. Tak czy owak, jej wcześniejsze dokonania były imponujące. Kraj, w którym nie było nic, na przestrzeni kilku dekad doskoczył poziomem do Zachodu, a na pewnych polach zaczął wręcz państwa zachodnie przerastać i rzucać rozmaite wyzwania Stanom Zjednoczonym. Tym samym Stanom, które pobiły przecież Japonię w II wojnie światowej, zmuszając ją do kapitulacji poprzez atak atomowy. Japończycy w latach 90. szukali sposobów na ponowne nabranie wiatru w żagle i wydostanie się z ekonomicznej stagnacji – projekt tak efektowny i złożony jak mundial, ze wszystkimi związanymi z nim inwestycjami infrastrukturalnymi, wydawał się idealnie skrojony pod ówczesne potrzeby Kraju Kwitnącej Wiśni.
Zachód potrzebował znaku i odpowiedzi: „co dalej, co planujemy?”. Musiał to być znak czytelny i jednoznaczny. Czuliśmy presję i odpowiedzialność za więcej niż tylko nasz gdański kawałek świata. […] Potrzeba było przykładu odległego, wzorcowego, ale jednocześnie neutralnego politycznie. Mimo że nigdy nie byłem w Japonii, rzuciłem: „zbudujemy w Polsce drugą Japonię!”
Lech Wałęsa na łamach „Tygodnika Powszechnego”
W podobnym tonie można opisać Koreę Południową, która z państwa powszechnego analfabetyzmu przeistoczyła się w kraj niemal odruchowo kojarzony z przemysłem wysokich technologii. – Koreański awans cywilizacyjny nie byłby możliwy, gdyby nie miliony zwykłych, anonimowych Koreańczyków i Koreanek: inżynierów, techników, robotników przemysłowych i budowlanych. Wszyscy ci ludzie razem pracowali na to, czym Republika Korei obecnie jest – zauważa Marlena Oleksiuk z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Zanosiło się zatem na rywalizację dwóch azjatyckich kandydatur.
Tak, rywalizację – nie współpracę.
Niezabliźnione rany
Działacze FIFA mocno naciskali na Japończyków i Koreańczyków, by ci połączyli siły i zorganizowali mistrzostwa wspólnie. Byłby to PR-owy samograj dla światowej federacji, wielkie święto futbolu na Dalekim Wschodzie. Pierwszy mundial poza Europą i Amerykami. Problem w tym, że ani Japończycy, ani Koreańczycy nie chcieli o takim rozwiązaniu słyszeć. Oba narody zbyt wiele dzieliło. Mowa tu przede wszystkim o zaszłościach historycznych – na początku XX wieku Cesarstwo Wielkiej Japonii,rosnące w siłę i aspirujące do statusu potęgi numer jeden w tej części świata, podporządkowało sobie Koreę i wkrótce potem rozpoczęło okrutny proces japonizacji koreańskiego społeczeństwa.
– Naród koreański nigdy nie pogodził się z utratą suwerenności. Redaktor jednej z gazet w bardzo emocjonalnym artykule wychwalał stanowczą postawę cesarza Gojonga i nie ukrywał obrzydzenia do tej części rządu, która zdecydowała się podpisać traktat ustanawiający protektorat („są gorsi od świń lub psów”) oraz wzywał naród do walki z Japończykami. W ramach protestu część koreańskiego establishmentu zdecydowała się popełnić samobójstwo. Najbardziej znanym przykładem targnięcia się na własne życie był przypadek wojskowego Min Yonghwana. W swoim testamencie enigmatycznie napisał, że jest „martwy, ale nie umarł”. Wieść o jego śmierci bardzo szybko rozniosła się po kraju, podsycając płomień patriotycznego uniesienia i narodowego gniewu – opisuje historyk Mateusz Cyrzan.
W 1910 roku Korea została już całkowicie pognębiona i zaanektowana.
Podczas II wojny światowej koreańskie kobiety były masowo zmuszane do pracy w tak zwanych „obozach pocieszenia”, gdzie świadczyły usługi seksualne żołnierzom armii japońskiej. Często traktowano je z nieopisaną wręcz brutalnością. Gwałty zbiorowe, pobicia, tortury, wymuszone poronienia – tak wyglądała codzienność wielu „pocieszycielek” w japońskich domach publicznych. A to tylko jeden z wielu powodów, jaki zniechęcał Koreańczyków do podjęcia współpracy z Japonią przy takim projekcie jak mundial. W Seulu panowało przekonanie, że Japonia tak naprawdę nigdy się porządnie nie rozliczyła ze swych zbrodni. Nigdy się nie pokajała, nie błagała o wybaczenie.
Strona japońska, jako się rzekło, także nie miała ochoty na dzielenie się tortem. Bo i po co? Japończycy posiadali wszelkie możliwości, by mistrzostwa świata zorganizować samodzielnie. Poczuli się jednak zbyt pewni siebie i zaniedbali zakulisową rozgrywkę polityczną.
No a bez dobrych układów w FIFA ani rusz. Wiadomo.
Najważniejszym rzecznikiem koreańskiej sprawy w światowej federacji został Chung Mong-joon – prezes związku piłkarskiego, ale przede wszystkim niezwykle sprawny przedsiębiorca, potomek twórcy marki Hyundai. Jako doświadczony negocjator i człowiek mogący naprawdę wiele obiecać, Koreańczyk zdołał przekonać wielu prominentnych działaczy FIFA, iż samodzielna organizacja turnieju przez Japonię to fatalny pomysł. Podkreślał, że w kraju tym brakuje futbolowych tradycji, wskutek czego mistrzostwa na pewno okażą się klapą. Jego sugestie trafiły na podatny grunt, choć nie aż tak podatny, jak zapewne życzył sobie Mong-joon. Zarówno Japończycy, jak i Koreańczycy otrzymali dobitną sugestię od wierchuszki FIFA: albo zorganizujecie mundial wspólnie, albo Azja na swoją wielką chwilę jeszcze poczeka.
Cóż było robić? Dotychczasowi oponenci zazgrzytali zębami, lecz koniec końców zawiązali taktyczny sojusz. 31 maja 1996 roku Komitet Wykonawczy FIFA jednogłośnie przyznał Korei Południowej i Japonii rolę gospodarzy mistrzostw świata 2002.
Koreański bałagan
– Korea i Japonia mają za sobą złą historię, pozbawioną wzajemnego zrozumienia. Przez stulecia byliśmy bliskimi, a jednocześnie odległymi sąsiadami. Mam nadzieję, że wspólnie zorganizowany mundial zapewni nowe otwarcie w naszych relacjach – skomentował kurtuazyjnie Chung Mong-joon. Peter Velappan, sekretarz generalny azjatyckiej federacji, był nieco bardziej szczery. – Wiem, że w tej chwili oba kraje czują rozczarowanie. Zwłaszcza widać to w Japonii, której kandydatura od dawna wydawała się najsilniejsza. Ale gdyby nie decyzja o współpracy, Azja straciłaby wszystko. Na to nie mogli sobie pozwolić ani Japończycy, ani Koreańczycy.
Za okrągłymi słówkami przedstawicieli koreańskiej federacji kryło się twarde postanowienie: może i organizujemy mundial jako równorzędni partnerzy Japonii, ale na boisku pokażemy światu, kto w tym tandemie rzeczywiście potrafi grać w piłkę.
Problem w tym, że na mistrzostwach świata we Francji reprezentacja Korei Południowej skompromitowała się na całej linii. W pierwszym meczu fazy grupowej azjatycka ekipa przegrała 1:3 z Meksykiem, w drugiej kolejce oberwała aż 0:5 od Holandii. Pod względem gry w defensywie, był to bez wątpienia jeden z najgorszych występów w dziejach mundiali. Totalny koszmar. I nie chodzi tu nawet o rezultat. „Pomarańczowi” oddali aż siedemnaście (!) strzałów celnych na bramkę strzeżoną przez Kima Byung-ji. Gdyby nie heroiczna postawa koreańskiego golkipera, mecz zakończyłby się dwucyfrówką. Nic zatem dziwnego, iż selekcjoner Cha Bum-kun wyleciał z posady jeszcze przed zakończeniem mistrzostw. W ostatnim starciu grupowym Korea zremisowała z Belgią, lecz był to już mecz o pietruchę.
Cha Bum-kun – wtedy postrzegany jako największa postać w dziejach koreańskiego futbolu, 136-krotny reprezentant kraju – nie potrafił się pogodzić z tym, w jaki sposób go potraktowano. Zaczął uderzać we władze związku. Twierdził, że poziom ligi koreańskiej jest żenująco niski. Że w kraju na potęgę ustawia się mecze, nawet w najwyższej klasie rozgrywkowej. Że jego podopiecznym nie zapewniono godziwych warunków do treningu w okresie poprzedzającym mundial, że nie zagwarantowano im atrakcyjnych premii za sukces na mundialu.
Może i przez Koreańczyka przemawiała frustracja, ale znalazło się wielu takich, którzy gotowi byli przyznać mu rację. Prezes federacji zareagował więc stanowczo – nałożył na eks-selekcjonera pięcioletni zakaz pracy w ojczyźnie, a Cha wraz z rodziną wyjechał z kraju. Co tu dużo mówić – na cztery lata przed najważniejszym turniejem w historii Korei Południowej, tamtejsza piłka pogrążona była w chaosie.
Hiddink przejmuje kontrolę
Sytuację udało się jako-tako uspokoić dopiero w grudniu 2000 roku. Nowym selekcjonerem drużyny narodowej został mianowany Guus Hiddink. Sięgnięto zatem po szkoleniowca, który sprał Koreańczykom tyłki dwa lata wcześniej, gdy zasiadał jeszcze na ławce trenerskiej w kadrze Holandii. Zaoferowano mu luksusowe warunki pracy – pełną swobodę przy doborze sztabu, możliwość organizowania dodatkowych zgrupowań. Wszystko po to, by na mundialu w 2002 roku reprezentacja Korei Południowej zameldowała się w fazie pucharowej.
Hiddink rusza na ratunek koreańskiemu futbolowi
nagłówek prasowy po ogłoszeniu nowego selekcjonera
W pierwszym odruchu opinia publiczna przyjęła zatrudnienie trenera o tak dużym nazwisku z ekscytacją. Ale szybko wokół Hiddinka zaczęły też krążyć wątpliwości. Przede wszystkim natury czysto sportowej – w fazie grupowej Pucharu Konfederacji reprezentacja Korei Południowej przegrała 0:5 z Francją, a potem przerżnęła też 0:5 w sparingowym starciu z Czechami. W efekcie do selekcjonera przylgnął przydomek „Oh-dae-ppang”, oznaczający w wolnym tłumaczeniu: „Pan-zero-do-pięciu”. Kontrowersje budziło też… życie uczuciowe Holendra, regularnie randkującego z kobietą, z którą nie łączyły go małżeńskie więzy. Wielu Koreańczyków uznało, że to zachowanie po prostu niepoważne. „Hiddink ma do wykonania najważniejszą misję w historii naszej kadry, a nie skupia się na pracy” – atakowała prasa.
Na dodatek Hiddink miał kompletnie w nosie wewnętrzne, koreańskie układy. Przy rozsyłaniu powołań zupełnie nie dbał o background poszczególnych zawodników, co szokowało środowisko, przyzwyczajone do zupełnie innych standardów pracy u selekcjonerów. Holender porwał się więc na dokonanie niemalże kulturowej zmiany w koreańskiej piłce. – Ich model działania jest taki, że słuchają swoich szefów i trenerów. Koreańczycy po prostu chcą wykonywać polecenia. Hiddink pragnął to zmienić. Próbował wymusić na piłkarzach, by zaczęli podejmować indywidualne decyzje na murawie. Dał swoim podopiecznym pole do popisu – pisał „New York Times”.
Holenderski trener wywrócił do góry nogami hierarchię w kadrze. Zmarginalizował wielu jej dotychczasowych liderów, jednocześnie obdarzając zaufaniem graczy anonimowych również we własnej ojczyźnie. Tak radykalne kroki musiały generować głosy sprzeciwu, lecz Hiddink pozostawał głuchy na opinie malkontentów. W pełni wykorzystywał fakt, że federacja umożliwiła mu organizowanie długich zgrupowań. Miał zamiar dopilnować, by jego ekipa była przygotowana do turnieju motorycznie i szybkościowo najlepiej ze wszystkich.
– Praca na dużych obciążeniach pod okiem Hiddinka była dla koreańskich zawodników nowym doświadczeniem – opisywał publicysta Brian Kim. – Poprzedni selekcjonerzy stawiali na lekkie treningi i zajęcia teoretyczne. Hiddink wybrał zupełnie inne metody i odniósł gigantyczny sukces. Perfekcyjne przygotowanie dało koreańskim piłkarzom pewność siebie, jakiej nigdy wcześniej nie mieli.
Underdog, którego świat nie pokochał
Już pierwszy mecz fazy grupowej długo wyczekiwanego mundialu przekonał niedowiarków, iż Hiddink jednak doskonale wie, co robi. Korea Południowa pokonała 2:0 reprezentację Polski, odnosząc tym samym swoje pierwsze zwycięstwo na mistrzostwach świata. A potem było jeszcze lepiej – remis ze Stanami Zjednoczonymi (1:1) i triumf nad Portugalią (1:0) otworzył przed Koreańczykami wrota do fazy pucharowej turnieju. Tam podopieczni Hiddinka wyeliminowali zaś Włochów (2:1 po dogrywce) oraz Hiszpanów (0:0; 5:3 w karnych). Zatrzymali się dopiero w półfinale, gdzie mocniejsza okazała się reprezentacja Niemiec (0:1). Z kolei w starciu o 3. miejsce ulegli Turkom (2:3).
Te niepowodzenia nie miały jednak większego znaczenia.
Gdybyśmy mieli jeszcze w ofensywie takiego gracza jak Son Heung-min, zdobylibyśmy złoto
Guus Hiddink w 2022 roku
Naród tak czy owak oszalał na punkcie kadry. Korea całkowicie przyćmiła Japonię, wyeliminowaną z mundialu na etapie 1/8 finału. Została pierwszą drużyną z Azji, która wdarła się do strefy medalowej mistrzostw. – Hiddink nauczył nas, że nie liczy się zaplecze. Ważne jest to, co prezentujemy sobą tu i teraz. Człowiek jest człowiekiem. Hiddink wybierał najlepszych zawodników, inne kryteria nie miały dla niego znaczenia. Dał wszystkim odwagę. Pokazał nam, że możemy osiągnąć sukces, mimo że jesteśmy z Azji. W tym świecie Azja zawsze jest poszkodowana, ale my z tym zerwaliśmy – piał z zachwytu koreański rozmówca „New York Timesa”.
W Korei Południowej holenderski szkoleniowiec został bohaterem narodowym. Socjologowie pisali o „syndromie Hiddinka”. – To ktoś więcej niż trener, to fenomen. Dziennikarze chwalą go za wizjonerstwo i niezależność. Szefowie wielkich korporacji chcą poznać jego metody przywódcze. Reklamodawcy wyciskają jego wizerunek jak cytrynę. Studenci domagają się, by uczynić go honorowym obywatelem kraju. Prace nad jego pomnikiem już trwają – dowodził Jere Longman, korespondent amerykańskiej prasy na mundialu w 2002 roku.
Problem w tym, że kiedy Koreańczycy rozpływali się nad postawą swojego zespołu i do znudzenia wyliczali trenerskie atuty Hiddinka, cała reszta piłkarskiego świata trzęsła się z oburzenia. Awans Korei Południowej do półfinału mundialu z miejsca został bowiem uznany za jeden z największych sędziowskich szwindli w dziejach piłki nożnej. Zwycięstwa gospodarzy nad Hiszpanią i Włochami zostały odniesione w skandalicznych okolicznościach. Aż trudno było uwierzyć, że to się dzieje w rzeczywistości. Że można kręcić meczami aż tak ordynarnie.
Na oczach milionów kibiców arbitrzy pchali koreański zespół ku medalom.
Włochów w 1/8 finału załatwił Byron Moreno, arbiter rodem z Ekwadoru. – Wiedziałem, że sytuacja nie jest dobra, gdy kilka godzin wcześniej odpadli Japończycy. Miałem złe przeczucia. Powiedziałem wtedy mojemu asystentowi, Pietro Ghedinowi: „to zły znak, poczekaj, aż zobaczysz, co się stanie” – wspominał Giovanni Trapattoni, prowadzący wtedy reprezentację Italii. Moreno ignorował brutalne wślizgi reprezentantów Korei, przyznał gospodarzom bardzo miękki rzut karny i nie uznał prawidłowo zdobytego gola przez Damiano Tomassiego. Z kolei kiedy Francesco Totti został sfaulowany w polu karnym, sędzia… odesłał go do szatni z drugą żółtą kartką. Dopatrzył się symulki.
– Sędzia Moreno został umieszczony na boisku jedynie w celu wyeliminowania Włochów. Jest bandytą. Spójrzcie jak on wygląda, jest za gruby żeby być zawodowym sędzią – rozpaczał Christian Panucci. „La Gazzetta dello Sport” nazwała arbitra złodziejem. Z kolei rozjuszony prezes Perugii w trybie natychmiastowym rozwiązał kontrakt z Ahn Jung-hwanem, autorem gola na wagę awansu Korei. – Nie mam zamiaru płacić człowiekowi, który zniszczył włoski futbol – grzmiał Luciano Gaucci (choć potem się ze swojej decyzji wycofał).
Ćwierćfinałowa konfrontacja z Hiszpanią? Ta sama historia. Sędzia główny Gamal Al-Ghandour uwalił dwa prawidłowo zdobyte gole przez ekipę z Półwyspu Iberyjskiego, natomiast asystenci Egipcjanina podcinali Hiszpanom skrzydła, dopatrując się nieistniejących ofsajdów.
Moreno po mundialu był wielokrotnie zawieszany przez ekwadorski związek piłkarski, a w 2010 roku przyłapano go na próbie przemycenia w gaciach sześciu kilogramów heroiny. Z kolei Al-Ghandour wkrótce po turnieju zakończył sędziowską karierę. Do winy się nie poczuwał. – To jeden z najlepiej posędziowanych przeze mnie meczów w życiu. Nie mam żadnych wyrzutów sumienia, bo i brak ku takowym powodów. Mimo że jako zespół sędziowski popełniliśmy kilka poważnych błędów – stwierdził Egipcjanin w rozmowie z Canal+. – Od obserwatora otrzymałem ocenę 8,7/10. Nie wiem, dlaczego po tak wielu latach Hiszpanie dalej są na mnie wściekli. Ja nie robiłem błędów, tylko sędziowie liniowi. Tymczasem złość opinii publicznej skupiła się na mnie. Opowiadano coś o tym, że Koreańczycy dali mi samochód… Przecież ja jestem muzułmaninem. Religia surowo zabrania mi szantażu bądź przyjmowania lub dawania łapówek.
Pozostaje tylko żałować, że nie doczekaliśmy się w 2002 roku starcia Włochów z Hiszpanią i później meczu jednej z tych drużyn z reprezentacją Niemiec. Turniej z pewnością by na tym zyskał. Bo choć całe mistrzostwa generalnie były sukcesem komercyjnym i wykreowały wiele wspaniałych historii czysto sportowych, tak koreańska droga do półfinału kompletnie zepsuła odbiór mistrzostw.
Jak pryszcz na tyłku supermodelki.
CZYTAJ WIĘCEJ O MISTRZOSTWACH ŚWIATA W KATARZE:
- Stadion 974. Na budowę poświęcono więcej kontenerów czy ludzkich istnień?
- Jak nie zostać pożytecznym idiotą?
- Infantino? Drugi po Allahu. Tekst po meczu otwarcia
- Dziś naprawdę nic się nie stało. Tekst po meczu z Meksykiem
OGLĄDAJ STAN MUNDIALU:
fot. NewsPix.pl