Przezorny zawsze ubezpieczony! – hasło ze starej reklamy idealnie sprawdzało się w życiu kibiców reprezentacji Polski z mojego pokolenia. Byliśmy ubezpieczeni, bo musieliśmy. Emocje alternatywne wyznaczały rytm naszego kibicowskiego życia. Zakodowaliśmy sobie bardzo dokładnie szereg dziwnych teorii – że Czesi to prawie jak Polacy, a Duńczycy są fajni, bo Peter Schmeichel ma polskie korzenie. Roger Milla był nad Wisłą tak lubiany za wyczyny Kamerunu podczas MŚ Italia ’90, że nawet dziś jego imieniem kumple zwracają się do Sebka Mili. Chorwaci w 1998 zostali naszą ulubioną drużyną, a cztery lata wcześniej wszyscy byliśmy Bułgarami. Umiejętność ta może się przydać i w 2022. Tym, którzy mundialu w Katarze postanowili nie bojkotować, ale nie są aż takimi optymistami życiowymi, żeby wierzyć w wygrane mecze Polski.
Obejrzałem serial „Tajemnice FIFA”, który w sumie żadnych wielkich tajemnic nie odsłania, bo co to za sekret, że Blatter i jego kumple od dekad śmiali się kibicom prosto w twarz, a przelewy pomiędzy kontami bankowymi krążyły jak piłka w najlepszym wydaniu tiki-taki. Kiedy wiesz, że mundial został zwyczajnie kupiony, to generalnie jesteś mocno podtruty, już zanim przystępujesz do konsumpcji. Kupiono zresztą nie tylko mistrzostwa świata, ale także kibiców-przebierańców, opinie fanów w mediach społecznościowych, a tym normalnym zabrano możliwość picia browaru na stadionie (spora oszczędność, taki plus, ale biedacy raczej nie polecieli do Kataru).
Wyjścia są dwa. Pierwsze: bojkotujesz, co wcale nie jest mało popularnym trendem, osobiście znam trzech takich, co zapowiedzieli, że nie obejrzą żadnego meczu, choć mniemam, że z Polską się złamią, jak ja z piwem i winem, których miałem nie pić przez cały listopad. Drugie: nie bojkotujesz i tutaj akurat przyznam, że jestem w uprzywilejowanej sytuacji, no bo przecież muszę oglądać, obowiązek zawodowy i co pan poradzisz.
Przyznam wam się po całości, że to pierwszy z dziesięciu mundiali, jakie miałem okazję świadomie oglądać, z którym moja relacja jest tak oziębła, ale wiem też, że rzeczy się zmieniają, gdy człowiek po prostu włączy mecz. No bo dla nas, oglądających namiętnie mecze, one są zawsze najważniejsze. Piszę to jako ktoś, kto studia przed pierwszym gwizdkiem i po ostatnim gwizdku właściwie już nie ogląda, szukam w ten sposób wolnych minut w życiu codziennym, tak jak szukamy ciągle wolnych gigabajtów w swoich komórkach czy miejsca na kolejne szmaty w szafach.
Obejrzę, a co ja tutaj będę ściemniał. Najprawdopodobniej nawet wszystkie mecze, cieszę się zresztą na to, że w grudniu po południu przyjmę sobie jakiś meczyk, kiedy ciemno, zimno i ponuro na dworze, na dodatek wierzę, że poziom turnieju będzie wysoki. Zawsze bowiem piłkarze wchodzili w mundial po wyczerpujących sezonach, a teraz są w idealnym momencie rozgrywek ligowych – złapali rytm, silniki mocno rozgrzane. Mistrzostwa świata stały się zmartwieniem dla trenerów klubowych, nie na odwrót. Wcześniej to selekcjonerzy ubolewali nad tym, jak wyrównać treningi, czy wszyscy wybrańcy wskoczą do pierwszego meczu na odpowiedni poziom, czy te cylindry popracują z taką samą parą. A teraz myk, pyk, trochę zajęć taktycznych, trochę wideo, parę treningów i jazda.
W polską jazdę jakoś szczególnie nie wierzę. Naprawdę, niczego absolutnie nie obiecuję sobie po naszych, życzę im jak najlepiej, ale obawiam się, że to może nie pomóc. Cztery lata temu sytuacja była zupełnie inna, bo w głowach mieliśmy jeszcze zakodowane obrazy z EURO 2016 i naprawdę komuś mogło przejść przez myśl, że jedziemy do Rosji jako czarny koń. Kiedy buduje się nadzieje w piłce na poziomie reprezentacji, to często pobrzmiewają zdania w stylu: „Ta drużyna jest doświadczona i zgrana, to zaprocentuje”. A potem, kiedy ta doświadczona i zgrana ekipa odpada w fatalnym stylu, jak my z poprzednich mistrzostw świata, to się mówi: „Za stara, przydałaby się młoda krew”. Dzisiaj mamy zespół zupełnie inny, już nawet nie w porównaniu do ekipy Adama Nawałki, ale także Paulo Sousy, o Jerzym Brzęczku nikt nawet nie chce pamiętać, choć zasług za awans nie można mu odebrać. Sousa okazał się blagierem, nie mam żadnej satysfakcji z tego, że przewidziałem to zaraz po zakontraktowaniu obieżyświata z amerykańskim uśmiechem. Jedno jest pewne, jak się spojrzy na ostatnich sześć, siedem lat kadry: polskiemu kibicowi nie dogodzisz defensywką Czesława Michniewicza, ale też nie kupisz go radosną twórczością a la Sousa. Możesz go przekonać jedynie wynikiem. Jak Nawałka we Francji.
Ja w niego nie wierzę, choć oczywiście bardzo chciałbym się mylić, a na wszelki wypadek już się ubezpieczam i szukam sobie planu B. W końcu jestem z pokolenia skazanego na bohaterów nieoczywistych. Być może z tego właśnie powodu nie wydało mi się wcale skrajnie idiotycznym pomysłem, gdy na jakimś kolegium tabloidu, w którym pracowałem przed laty, szefostwo umówiło się, a następnie oznajmiło nam z szerokim uśmiechem, że „teraz kibicujemy Czechom” i faktycznie w gazecie nasi południowi sąsiedzi byli drużyną, o której pisało się jak o Polsce.
Oczywiście, że była to żebranina futbolowa najniższego sortu, ale dla polskiego kibica w sumie chleb powszedni, przez długie lata.
Dlatego uważam, że powinniśmy się cieszyć z samych awansów, z samych udziałów, tak jakbyśmy chcieli innym powiedzieć: „A bijcie się o wyniki, my tu dla idei sportu!”. Lepsze na pewno to, zdecydowanie, niż bycie skazanym na trzymanie kciuków za sympatycznego zbója Aleksandara Mitrovicia i jego Serbię, albo ekscytowanie się Urugwajem. Można też pójść na łatwiznę i od razu kibicować wielkim, podpiąć się pod sukces jakiejś Argentyny czy Brazylii, jeszcze zanim on nadejdzie.
Znam to, już to przerabiałem, z Rogerem Millą właśnie, ale i z Diego Maradoną, z Duńczykami na EURO’92, ze wspomnianymi Czechami, z zakochiwaniem się w grze Hagiego i Stoiczkowa, a potem Sukera. Czekam aż maszyna ruszy i jestem gotowy na każdą porażkę.
PRZEMYSŁAW RUDZKI (CANAL+)
WIĘCEJ O MISTRZOSTWACH ŚWIATA W KATARZE: