Reklama

Kilka chwil wielkości. Legendy jednego mundialu

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

19 listopada 2022, 14:22 • 16 min czytania 7 komentarzy

Niektórzy z nich zrobili poważną karierę na niwie klubowej i nie byli klasycznymi piłkarskimi meteorami. Inni dosłownie mieli tylko swoje pięć minut sławy. Łączy ich jedno: większość kibiców kojarzy ich przede wszystkim z konkretnego mundialu. To na nim pokazali się przed całym globem i dali się zapamiętać. 

Kilka chwil wielkości. Legendy jednego mundialu

Prawie każde mistrzostwa świata kreują takich zawodników i zapewne nie inaczej będzie podczas turnieju rozgrywanego w Katarze.

Poniżej kilka charakterystycznych dla tego tematu postaci (skupiliśmy się na ostatnich 40 latach).

Legendy jednego mundialu [RANKING]

Salvatore „Toto” Schillaci

Chyba najbardziej modelowy przykład historii, o której mówimy. Schillaci zdobył dla reprezentacji Włoch siedem bramek, z czego aż sześć dotyczy MŚ 1990, podczas których został królem strzelców.

Reklama

„Jego wspinaczka na szczyt kariery jest tak stroma, że aż kręci się w głowie. Kto ma lęk wysokości, niech lepiej usiądzie. W ciągu zaledwie dziewięciu miesięcy napastnik przebywa drogę z Serie B do drugiego miejsca w plebiscycie Złotej Piłki, ustępując tylko mistrzowi świata Lotharowi Matthaeusowi. Od mało znanego piłkarza Messiny do gwiazdy rocka, która za pięć miliardów lirów nakręci spot reklamowy dla Adidasa” – pisał o nim Gianluca Di Marzio w swojej książce „Grand Hotel Calciomercato. Kulisy transferów piłkarskich”.

Schillaci od 18. do 25. roku życia grał sobie spokojnie w Messinie i być może zakładał, że spędzi w tym klubie całą karierę. Na własne życzenie doprowadził do przełomu. W sezonie 1988/89 strzelił 23 gole w trzydziestu pięciu meczach drugiej ligi, co świetnie wykorzystał jego agent Antonio Caliendo. Nakręcił on zainteresowanie ze strony Juventusu, a potem za pośrednictwem samego piłkarza urobił prezydenta Messiny, który początkowo nawet nie chciał słyszeć o transferze. Rzutem na taśmę, trzy minuty przed końcem mercato, Schillaci stał się zawodnikiem „Bianconerich” i zaczął spełniać marzenia.

W swoim debiutanckim sezonie w Serie A sięgnął po snajperskie berło, do czego wystarczyło mu 15 goli w trzydziestu meczach. Do tego dołożył dwie bramki w Pucharze Włoch i cztery w Pucharze UEFA, w którym Juventus triumfował po zwycięskim dwumeczu z Fiorentiną (3:1, 0:0). Po drodze Schillaci dwa razy trafił do siatki Górnika Zabrze. „Stara Dama” wygrała najpierw 1:0, a potem 4:2.

Selekcjoner Azeglio Vicini nie pozostał ślepy na taką formę napastnika Juve. W marcu 1990 dał mu zadebiutować w meczu ze Szwajcarią, a potem zabrał na mundial, który Włosi rozgrywali na swojej ziemi. Nowy snajper gospodarzy turnieju w pierwszych dwóch spotkaniach wchodził z ławki i od razu pokonał bramkarza Austriaków. Uratował wtedy drużynę Italii od dużego rozczarowania, jakim byłby brak zwycięstwa na inaugurację. Ledwie cztery minuty po wejściu otrzymał idealne dośrodkowanie od Gianluki Viallego i mocnym uderzeniem głową zapewnił wygraną. Co ciekawe, w Juventusie żadnego ligowego gola nie strzelił tą częścią ciała…

Na zakończenie rywalizacji w fazie grupowej wyszedł w podstawowym składzie na Czechosłowację, strzelił gola i od tej pory już nie schodził z boiska, znajdując drogę do siatki w każdym meczu do końca turnieju.

  • w 1/8 finału dał prowadzenie z Urugwajem (2:0) po fantastycznej zespołowej akcji zapoczątkowanej dalekim wybiciem Waltera Zengi;
  • w ciężkim ćwierćfinale z Irlandczykami wykorzystał fatalną interwencję Pata Bonnera, który najpierw źle odbił dość prosty, zdawałoby się, strzał, a potem jeszcze na dodatek upadł poza światłem bramki, czym otworzył drogę do siatki napastnikowi;
  • w półfinale z Argentyną dobił strzał Viallego, ale rywale potem wyrównali i ostatecznie wygrali po rzutach karnych;
  • w meczu o trzecie miejsce w końcówce pewnie wykonał rzut karny na wagę zwycięstwa 2:1 nad Anglią, a wcześniej zaliczył asystę przy golu Roberto Baggio, z którym zaraz po turnieju zaczął dzielić szatnię Juve.

Reklama

Włochy oszalały na punkcie swojego nowego napastnika, ale on wszystko, co najlepsze, już pokazał. Przez następne dwa sezony w Juventusie strzelił łącznie 11 ligowych goli i odszedł do Interu, w którym w ciągu półtora roku również zdobył 11 bramek w Serie A. Wiosną 1994 reprezentował już barwy Jubilo Iwata, stając się pierwszym Włochem występującym w Japonii. Miewał znakomite okresy, ale z powodu nawracających problemów z dyskiem coraz trudniej mu się grało, aż wreszcie w 1999 roku zawiesił buty na kołku. Nie związał swojej przyszłości z zawodowym futbolem w innej roli, ale za to założył w Palermo szkółkę piłkarską. Brał też udział w kilku serialach i reality show.

Oleg Salenko

Niecodzienny był już sam przebieg jego reprezentacyjnej kariery. W barwach ZSRR był mistrzem Europy U-18. Po upadku Związku Radzieckiego rozegrał jeden mecz w kadrze Ukrainy, by potem zacząć reprezentować Rosję. Pojechał z nią na mundial do USA i reszta jest historią.

Salenko na zawsze zapisał się złotymi zgłoskami w dziejach futbolu, strzelając pięć goli w wygranym 6:1 meczu z Kamerunem. Nikt inny nie trafił pięć razy w jednym spotkaniu mistrzostw świata. – Pomogło mi to, że graliśmy właśnie z Kamerunem. To była wtedy dobra drużyna, ale zespoły z Afryki w dość szalony sposób podchodziły wówczas do kwestii taktycznych – mówił po latach

Jego drużynie niewiele to wszystko dało, bo wcześniej przegrała ze Szwecją (Salenko zdobył bramkę z rzutu karnego) i Brazylią, więc już po fazie grupowej wracała do domu. Salence na pocieszenie pozostał tytuł króla strzelców turnieju wespół z Christo Stoiczkowem.

Sześć lat później podpisał on kontrakt z Pogonią Szczecin, ale to już był wrak piłkarza wyniszczonego przez alkohol i kontuzje. W barwach „Portowców” rozegrał jeden mecz i dał sobie spokój z kopaniem.

 – Znałem go jeszcze z Dinama, zaczynał tam, gdy grałem w Szachtarze. Mówię – dobra, nie jestem piwoszem, ale wypiję do towarzystwa. Oleg lubił jednak trunkowo wchodzić w górę. Po piwie winko, potem whisky, potem wódka. Ja zdrowie mam, więc wytrzymałem bez problemu, ale nie miałem z takiej posiadówki przyjemności. Oleg wziął potem jakąś Ukrainkę z burdelu, zapłacił za dwa tygodnie z góry i ona mieszkała z nimopowiadał w rozmowie z Weszło Siergiej Szypowski, który był w tym czasie w Pogoni.

Do pewnego momentu Salenko robił całkiem niezłą karierę. Miał dobre momenty w Dynamie Kijów, Logrones, Valencii i tureckim Istanbulsporze. W tym ostatnim klubie przeszedł jednak nieudaną operację kolana. Wykonujący ją lekarz uszkodził mu jeden z nerwów, przez co Salenko już nigdy nie odzyskał pełnej sprawności w nodze, a to w jego fachu stanowiło spory problem…

Roger Milla

Strzelił ponad 50 goli we francuskiej ekstraklasie, rozegrał ponad 100 meczów w reprezentacji Kamerunu, ale i tak dla wszystkich jest przede wszystkim „tym” Rogerem Millą z 1990 roku. Miał już wtedy 38 lat, zakończył karierę w drużynie narodowej i zapewne obejrzałby ten turniej w telewizji, gdyby nie telefon od samego prezydenta kraju. Namawiał go, żeby pomógł „Nieposkromionym Lwom” we Włoszech i piłkarz uległ tej presji.

Po stokroć musiał potem dziękować prezydentowi, bo przeżył najpiękniejszą przygodę w swoim boiskowym życiu. Odkurzony piłkarski dziadek stał się największą gwiazdą rewelacji Italia ’90. Kamerun jako pierwszy przedstawiciel Afryki dotarł aż do ćwierćfinału mundialu, w którym po dramatycznym boju odpadł z Anglią. Zawodnicy z Czarnego Lądu do 83. minuty prowadzili 2:1 (Milla wywalczył rzut karny przy pierwszym golu i asystował przy drugim), ale w końcówce dwa zabójcze ciosy wyprowadził Gary Lineker.

Milla w fazie grupowej zdobywał po dwie bramki z Rumunią i Kolumbią. Świat obiegały obrazki tańczącego przy chorągiewce 38-latka. Była to jedna z pierwszych charakterystycznych cieszynek w futbolu.

To niesamowite, ale będąc już zawodnikiem ligi kameruńskiej, pojechał on także na mundial do USA! Mało tego, w przegranym 1:6 spotkaniu z Rosją (wtedy dzień konia miał Salenko) zdobył honorową bramkę, śrubując swój własny rekord najstarszego strzelca na mistrzostwach świata. Miał wtedy 42 lata i 39 dni. Nawet przy obecnej długowieczności piłkarzy trudno wyobrazić sobie szybkie pobicie tego osiągnięcia.

Fabio Grosso

Jeszcze jako 24-latek występował w czwartej lidze włoskiej. Pięć lat później, w 2006 roku, został mistrzem świata ze Squadra Azzurra, wydatnie się do tego przyczyniając. Był wtedy jeszcze piłkarzem Palermo, więc ktoś, kto nie śledził uważnie Serie A, raczej go nie kojarzył. To trochę tak, jakby dziś w reprezentacji Polski powołanie otrzymał Jakub Bartkowski i wyrósł na odkrycie MŚ.

Dopiero podczas turnieju w Niemczech Grosso zaprezentował się przed naprawdę szeroką publicznością. Okazał się jednym z objawień. Poza meczem z USA w drugiej kolejce fazy grupowej miał abonament na lewej stronie obrony. Chwila, którą zapamięta na zawsze, to końcówka półfinałowej dogrywki z Niemcami. W zamieszaniu po rzucie rożnym uderzył idealnie w dalszy róg. Pięknie asystował mu Andrea Pirlo. – Miałem nadzieję, że dostanę piłkę. Widziałem, że Andrea jest przy futbolówce, więc moje szanse wzrosły. On czasami nie patrzył na zawodnika, do którego chciał skierować piłkę, ale i tak wiedział, w którym momencie wykonać podanie. Czułem, że mnie znajdzie. I dokonał tego. Przymierzyłem po długim słupku, nawet nie patrząc w bramkę. Wyobraziłem ją sobie. Na szczęście wyobraźnia mnie nie zawiodła – opowiadał po latach

W finale, który będzie zapamiętany przede wszystkim ze względu na wykluczenie Zinedine’a Zidane’a w ostatnim meczu w karierze, Włosi wygrali z Francją po rzutach karnych.

Grosso w nagrodę za udany turniej przeszedł do Interu, z którym wywalczył mistrzostwo. Grał sporo, ale kluczowym zawodnikiem nie był i po roku odszedł do Lyonu. Tam jego wpływ na zespół był trochę większy, również we Francji zdobył tytuł, a po dwóch owocnych latach wrócił do Serie A i jeszcze trzy sezony spędził w Juventusie, z czego ostatni rok to już tylko dwa występy na początku rozgrywek.

Dziś Grosso jest trenerem drugoligowego Frosinone. Jeden z jego podopiecznych to Przemysław Szymiński.

Ahn Jung-hwan

Został bohaterem narodowym w Korei Południowej, strzelając zwycięskiego gola z Włochami w 1/8 finału MŚ 2002, które Koreańczycy organizowali do spółki z Japonią.

Wcześniej Ahn Jung-hwan trafił także do siatki USA w fazie grupowej. Przepychani przez sędziów współgospodarze imprezy później wyeliminowali jeszcze Hiszpanię i dotarli aż do półfinału, w którym musieli uznać wyższość Niemców. Z kolei w meczu o trzecie miejsce lepsza okazała się Turcja (2:3).

Wynik osiągnięty przez drużynę Guusa Hiddinka i tak był sensacją. Ahn za swoją bramkę z dogrywki zapłacił… wywaleniem z Perugii dzień po meczu. Występował w niej od dwóch sezonów na zasadzie wypożyczenia z Busan i zdążył strzelić pięć goli w Serie A. – Nie mam zamiaru płacić pensji komuś, kto zrujnował włoski futbol – wypalił ekscentryczny właściciel klubu Luciano Gauci, który lubował się w oryginalnych kierunkach transferowych i swego czasu zakontraktował nawet syna dyktatora Libii Mu’ammara al-Kaddafiego.

W Italii Koreańczykowi grożono śmiercią, a jego samochód został spalony. Gauci po ochłonięciu zmienił zdanie i chciał wykupić Ahna, ale ten odrzucił ofertę trzyletniego kontraktu i nie stawił się na przedsezonowych treningach. – Nie będę już dyskutował o moim transferze do Perugii, która zaatakowała mnie, zamiast pogratulować mi gola na mundialu – skwitował sam zainteresowany. Mimo że w Busan twierdzili, iż nie dostali żadnego przelewu, Perugia przekonywała, że jest właścicielem jego karty zawodniczej. Powstał konflikt, który rozstrzygnął się dopiero poprzez FIFA, a wcześniej zamknął piłkarzowi wiele drzwi. Kluby rezygnowały ze starań o niego, nie wiedząc do końca, jaki jest jego status. Werdykt FIFA okazał się niekorzystny dla Ahna: musiał zapłacić Włochom 3,8 mln dolarów rekompensaty. Nie miał takich pieniędzy, gdyż większość dotychczasowych zarobków przeznaczył na spłatę długów swojej matki.

Aby spłacić własny, niespodziewany dług podpisał trzyletni kontrakt z japońską agencją rozrywkową PM. Granie w piłkę musiał łączyć z graniem w reklamach i występowaniem w programach rozrywkowych. Najpierw spędził rok w Shimizu S-pulse, a dwa następne Yokohama F. Marinos. W międzyczasie otrzymywał oferty z najlepszych lig Europy (Chelsea, Lazio, Valencia, Atletico, Schalke, Blackburn), ale będąc uwiązanym umową z PM, nie mógł się nigdzie ruszyć. Agencję tę interesowało trzymanie go na japońskim rynku.

Z Yokohamą Ahn wywalczył mistrzostwo i w 2005 roku wreszcie ponownie zawitał do Europy. Wtedy oczywiście nikt się już o niego nie zabijał. Trafił do FC Metz, dla którego strzelił dwa gole w Ligue 1. Drużyna grała fatalnie i po jednej rundzie Koreańczyk przeszedł do Duisburga. Tam historia się powtórzyła: ledwie dwie ligowe bramki i słaba postawa zespołu, zakończona spadkiem. To był koniec europejskiej przygody.

Ahn pojechał na dwa kolejne mundiale. W 2006 roku strzelił zwycięskiego gola z Togo na inaugurację, ale on i koledzy ostatecznie nie wyszli z grupy. Na MŚ 2010 we wszystkich czterech spotkaniach nie podniósł się z ławki.

Klubowo pograł jeszcze w Korei i Chinach, a w styczniu 2012 ogłosił zakończenie kariery. Dziś jest współwłaścicielem agencji Matched Project tworzącej formaty internetowe.

Ilhan Mansiz

Podczas MŚ 2002 jego fryzura z kokiem stała się równie rozpoznawalna i charakterystyczna co ogolonego na łyso Hasana Sasa.

To była krótka, ale efektowna kariera. Mansiz latem 2001 przeszedł z Samsunsporu do Besiktasu i zdobywając 21 bramek, wespół z Arifem Erdemem został królem strzelców tureckiej ekstraklasy. W trakcie sezonu zadebiutował w narodowej kadrze. Ostatecznie dostał powołanie na mundial w Korei Południowej i Japonii. Jechał na niego, mając sześć reprezentacyjnych występów i jednego gola.

Przez prawie cały turniej wchodził z ławki. Tak było w fazie grupowej, 1/8 finału i ćwierćfinale z Senegalem, w którym po raz pierwszy zapisał się w historii futbolu w swoim kraju. Mansiz w 67. minucie wszedł za Hakana Sukura. Doszło do dogrywki. Zaraz na jej początku po zagraniu Umita Davali uprzedził obrońcę i posłał piłkę do siatki. Obowiązywała wtedy zasada złotego gola, więc spotkanie się zakończyło. Tureccy kibice oszaleli. Ich drużyna weszła do półfinału mundialu. Szok.

Na tym etapie lepsza, choć minimalnie, okazała się Brazylia. Mansiz ponownie musiał się zadowolić rolą dublera, ale zachwycił obserwatorów kapitalnym zwodem w pojedynku z Roberto Carlosem. Słynny obrońca musiał ratować się bezpardonowym faulem przy linii bocznej.

Dopiero w meczu o trzecie miejsce z Koreą Południową Mansiz wreszcie dostał szansę od początku. Świetnie ją wykorzystał, zapewniając sobie na zawsze miejsce wśród narodowych bohaterów. Już w 11. sekundzie (!) wyłuskał piłkę od kapitana rywali Honga Myung-bo, z czego skorzystał Sukur, zostając autorem najszybciej zdobytej bramki w dziejach mistrzostw świata. Gospodarze szybko wyrównali po rzucie wolnym, ale jeszcze przerwą Mansiz dwukrotnie trafiał do siatki po akcjach z Sukurem. Koreańczycy odpowiedzieli już tylko golem kontaktowym.

Wydawało się, że przed 27-letnim Turkiem świat stanął otworem, ale później było już wyłącznie gorzej. Szybko zaczęły męczyć go kontuzje, co doprowadziło do rozstania z Besiktasem półtora roku po mundialu i przejścia do japońskiego Vissel Kobe. Tam rozegrał raptem trzy mecze, oczywiście z powodu problemów zdrowotnych. Totalnym niewypałem okazał się transfer do Herthy, w której nawet nie zadebiutował. Mansiz dał sobie jeszcze jedną szansę, sezon 2005/06 rozpoczął w Ankaragucu i dopóki był zdrowy, w ośmiu spotkaniach strzelił cztery gole. Błyskawicznie się jednak posypał. Wrócił po miesiącu, zagrał raz i kolano na dobre odmówiło posłuszeństwa. W 2006 roku, w wieku zaledwie trzydziestu jeden lat, zakończył karierę, mimo że kusiło go Los Angeles Galaxy.

Po MŚ Mansiz jeszcze tylko dwa razy wpisał się na listę strzelców w reprezentacji – w tym w swoim ostatnim występie, czyli rewanżu z Łotwą w sensacyjnie przegranym barażowym dwumeczu o Euro 2004.

Jego dalsze losy są co najmniej nietypowe. W 2007 roku wziął udział w tureckim odpowiedniku „Gwiazdy Tańczą Na Lodzie”, ucząc się od zera jazdy na łyżwach. Jego partnerką (a później dziewczyna) została Słowaczka Olga Bestandigova. Para wygrała program i zaczęła startować w profesjonalnych zawodach. Ambicją tej dwójki było dostanie się na Zimowe Igrzyska Olimpijskie w 2014 roku, ale w będącym jednocześnie kwalifikacją olimpijską Nebelhorn Trohpy zajęła ostatnie miejsce i igrzyska obejrzała w telewizji. Mansiz jeszcze przez chwilę bez powodzenia bawił się w łyżwiarstwo. W lipcu 2018 wrócił do piłki, wraz z Gutim dołączając w Besiktasie do sztabu szkoleniowego Senola Gunesa (to on prowadził Turków w Korei i Japonii). Po paru miesiącach jednak odszedł, tłumacząc się poważnymi problemami z plecami.

Papa Bouba Diop

Potężne chłopisko, mierzące 196 cm wzrostu. Anglicy nazywali go „Szafą”. Ikoniczna postać dla mundialu sprzed dwudziestu lat. Senegalczycy byli jedną z jego sensacji, a Bouba Diop należał do ich czołowych zawodników. To po jego golu w meczu otwarcia sensacyjnie przegrali obrońcy tytułu Francuzi. Diop trafił do siatki, gdy już siedział na murawie po nieporadnym zachowaniu defensywy Trójkolorowych.

To zwycięstwo okazało się dla Senegalczyków kluczowe w kontekście wyjścia z grupy. Później remisowali z Danią i Urugwajem, z którym do przerwy prowadzili 3:0. Bouba Diop dwukrotnie skorzystał z podań Henriego Camary i wydawało się, że jest po wszystkim. Urugwajczycy po zmianie stron w niesamowity sposób odwrócili losy rywalizacji, doprowadzając do wyrównania. W końcówce niewiele zabrakło, by Alvaro Recoba i spółka zadali decydujący cios dający im awans, ale najpierw po złym wyjściu Tony’ego Sylvy piłkę wybił jeden z obrońców, a następnie fatalnie spudłował Morales.

Senegal później przekonał się w obie strony o działaniu zasady złotego gola. Tak wygrał w 1/8 finału ze Szwecją i tak odpadł w ćwierćfinale z Turcją po golu wspomnianego wyżej Mansiza.

Bouba Diop zrobił całkiem niezłą karierę klubową. Już pół roku przed mundialem trafił do RC Lens, w którym pograł przez następne dwa lata (dzielił tam szatnię z Jackiem Bąkiem), a następnie przez sześć kolejnych sezonów występował w Premier League dla Fulham i Portsmouth. Paul Scholes określił go jako jednego z najbardziej nieprzyjemnych rywali do grania. Inni porównywali go do Patricka Vieiry. Po krótkiej przygodzie w AEK-u Ateny Diop pokopał jeszcze w Championship w barwach West Hamu i Birmingham. U „The Blues” poprzestał na dwóch meczach i jednym golu, po czym zawiesił buty na kołku z powodu coraz bardziej kruchego zdrowia.

Karierę reprezentacyjną rosły pomocnik zakończył Pucharem Narodów Afryki 2008. Selekcjonerem Senegalczyków był wówczas nasz Henryk Kasperczak, ale jego drużynie nie udało się nawet wyjść z grupy.

Niestety Diopa już na tym świecie nie ma. Zmarł w listopadzie 2020 po długiej chorobie. Oficjalnie nigdy nie podano, co dokładnie mu dolegało. Nieoficjalnie dziennikarze ESPN dowiedzieli się, że  miał zdiagnozowane stwardnienie zanikowe boczne.

Laszlo Kiss

Legenda to może za dużo powiedziane, ale do dziś ma miejsce w mundialowej historii ze względu na swój wyczyn z 1982 roku.

Węgrzy rywalizację w fazie grupowej rozpoczynali od konfrontacji z Salwadorem. Od początku szło im jak po maśle. Gdy Kiss 10 minut po przerwie pojawił się na murawie, prowadzili już 5:0, a potem dołożyli drugie tyle goli. Ich napastnik jako jedyny zawodnik w dziejach MŚ ustrzelił hat-tricka po wejściu z ławki. Był to też najszybszy mundialowy hat-trick, Kiss potrzebował na niego zaledwie siedmiu minut. Szczególnie zaimponował przy drugim golu, gdy pięknie przelobował bezradnego bramkarza rywali.

Po efektownym 10:1 węgierscy piłkarze nie poszli za ciosem. Z Kissem w pierwszym składzie przegrali 1:4 z Argentyną i zremisowali z Belgią, przez co pojechali do domu od razu po fazie grupowej.

Laszlo Kiss po mundialu rozegrał jeszcze tylko sześć meczów w reprezentacji. Ten etap kariery zamknął w trzydziestu trzech spotkaniach i jedenastu bramkach. Na niwie klubowej dużej kariery nie zrobił. Prawie całe życie grał na Węgrzech. Z Vasasem Budapeszt zdołał sięgnąć po Puchar Węgier i zapomniany Puchar Nitropa. Jedyny epizod zagraniczny dotyczył dwóch lat spędzonych w drugiej lidze francuskiej w barwach Montpellier. Później Kiss pracował jako trener i… najbardziej wyróżnił się w piłce kobiecej. Był nawet selekcjonerem węgierskiej reprezentacji pań.

James Rodriguez

Mundial w Brazylii w ciągu paru tygodni wywindował jego status w światowej piłce o wiele poziomów. Przed tą imprezą był zawodnikiem bardzo dobrym, za którego Monaco rok wcześniej zapłaciło FC Porto aż 45 mln euro, ale w globalnej świadomości aż tak mocno nie istniał. Aż tu nagle podczas MŚ 2014 zrobił furorę. W pięciu meczach rozegranych przez Kolumbijczyków zdobył sześć bramek, dołożył dwie asysty i został królem strzelców imprezy. Szczególnie zaimponował fantastycznym trafieniem z Urugwajem w 1/8 finału:

Nagle postać Rodrigueza zaczął kojarzyć każdy przeciętny kibic. Stało się jasne, że Monaco jest już dla niego za małe. Po Kolumbijczyka sięgnął Real Madryt, płacąc aż 75 baniek. Pierwszy sezon w jego wykonaniu był naprawdę obiecujący: 13 goli i 13 asyst w samej tylko La Liga. Potem jednak jego rola zaczęła maleć. Coraz częściej dawały o sobie znać kontuzje. Liczbami ciągle się bronił, ale grał znacznie mniej, niż oczekiwał. Podobnie działo się podczas wypożyczenia do Bayernu: dobry start i potem zjazd. Trofeów przybywało, lecz pierwsze skrzypce grali inni.

Rodriguez po dwóch latach w Monachium wrócił do Realu, ale tylko po to, żeby ostatecznie potwierdzić, iż pewien etap się zakończył. W pierwszym sezonie po covidzie odszedł do Evertonu, gdzie świetnie zaczął i… znów do głosu doszły sprawy zdrowotne. Po czysto zarobkowym wyjeździe do Kataru bohater Kolumbii ponownie stawił się w Europie i od dwóch miesięcy jest piłkarzem Olympiakosu.

Zdaniem wielu jego przykład pokazuje, że nawet największe kluby potrafią ulec złudzeniu czyjejś wielkości w oparciu o kilka niezwykle udanych tygodni na dużym turnieju i słono przepłacić na transferowym rynku. Inna sprawa, że akurat Rodriguez czysto piłkarsko sprawdził się i w Realu, i w Bayernie. Gdyby nie kontuzje, być może nadal byłby na szczycie piłki klubowej.

WIĘCEJ O MISTRZOSTWACH ŚWIATA:

Fot. Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Trela: „Geopolityka sportu”. Zmarnowany potencjał na sportową książkę roku

Michał Trela
0
Trela: „Geopolityka sportu”. Zmarnowany potencjał na sportową książkę roku

Piłka nożna

Hiszpania

Nowe fakty o Marcelo. „Miał problemy praktycznie z każdym”

Patryk Stec
8
Nowe fakty o Marcelo. „Miał problemy praktycznie z każdym”

Komentarze

7 komentarzy

Loading...