Poza naprawdę nielicznymi wyjątkami, czyli poza osobami, które wyjątkowo zabryzgały sobie kartotekę w ten czy inny sposób, śmierć nadaje klasy. Nikt nie pisze, że żegnamy piosenkarza, którego i tak nikt nie słuchał, więc w sumie co za różnica, że już nie będzie rzępolił. Zawsze żegnamy kogoś wielkiego, niepodrabianego, w przypadku totalnych artystycznych wykolejeńców – niezrozumianego. To kwestia kultury i obyczajów. Natomiast czasami drażni przesada, w jaką popadamy w wypadku sportowców. Czy naprawdę w dobrym tonie jest się oszukiwać, a w złym tonie przemycać prawdę? I jak daleko jesteśmy w stanie zapędzić się w miłym kłamstwie?
Napisał na Twitterze redaktor Radosław Nawrot, którego bardzo szanuję: „Jedna z dróg stojących przed Igorem Sypniewskim prowadziła do piłkarskiego genialności”. Wzniosłe słowa, brakuje tylko uszczegółowienia, gdzie zaczyna się ta piłkarska genialność, a gdzie kończy się po prostu solidna gra w piłkę, bo i tej drogi Sypniewski nie wybrał. Wpis Radka to tylko przykład, na który natrafiłem, ale wiem, że cały internet zalały peany na temat potencjału, jakim dysponował ów zawodnik i tego, gdzie mógł grać, gdyby…
GDYBY!
Problem w tym, że cała kariera Sypniewskiego to jedno wielkie „gdyby”, tak wielkie, że aż groteskowe. Gdyby całe to wielkie „gdyby” złożyć w jedno potężne „na pewno”, to Ryan Giggs ze swoją lewą nogą byłby ledwie ciekawostką. „Gdyby” ma to do siebie, że można je nadmuchiwać bez końca, bo jest nieweryfikowalne. W zasadzie można byłoby takie „gdyby” postawić przy dowolnym niemowlaku i rozpisać mu świetlaną przyszłość, zahaczającą i o Nobla, i o Złotą Piłkę, a może – co się jeszcze nie zdarzyło, ale kto wie – jedno i drugie.
– Gdyby mój syn chodził na treningi, to pobiłby rekord transferowy ekstraklasy, taką ma smykałkę.
– A dlaczego nie chodzi?
– Bo woli Playstation.
– A tamten dlaczego nie zrobił kariery?
– Bo wolał wódę.
Śmieszne, a to w sumie to samo. Ot, inny etap.
„Gdyby” bywa gargantuiczne, a szczególnych rozmiarów „gdyby” stawiamy przy pijakach. Nie słyszałem jeszcze o pijaku, o którym ktoś mówi z rezerwą: – No, gdyby nie alkohol, to może i utrzymałby się przez pięć sezonów w ekstraklasie, bo miał zadatki na solidnego przeciętniaka… Pijacy zawsze są stworzeni do wielkich rzeczy, które z jakichś przyczyn im umykają. Pijak, gdyby nie pił, pokonałby wszystkich, no ale że pił, to nikogo. Pamiętam Igora Sypniewskiego, poznałem go, taki miły, zagubiony facet. Strzelił nawet pięć goli w ekstraklasie, czyli mniej niż Szymon Włodarczyk w tym sezonie (który to sezon jest w połowie, a sam Szymon na starcie kariery). Strzelił też trochę goli w Szwecji, ale nie za dużo, no i w Grecji, ale też nie za dużo. Ach, zagrał też dwa razy w reprezentacji Polski, czyli tyle razy co Mateusz Zachara, ale gola nie strzelił (też jak Zachara). Nie chodzi mi o to, by deprecjonować Igora, bo i po co, fakty mówią za siebie, ale by gdzieś znaleźć prawdziwą skalę. Skalę, która nie obraża zdrowego rozsądku.
Czy Igor Sypniewski umiał grać w piłkę? Jakoś tak umiał, ale nie nadzwyczajnie. Historię futbolu napisali wielcy pijacy, czy to na świecie – jak George Best, czy to w Polsce – jak Ernest Pohl. Ale z jakiegoś powodu Sypniewski jej nie napisał, nawet nie nabazgrał jednego rozdziału. Można teraz wymyślić jakieś dziwaczne „gdyby” i stworzyć teorię, że mógłby napisać, ale to naprawdę bez sensu. Ani z niego Best, ani Pohl, ani Gascoigne czy Adriano, w porywach Dawid Janczyk. Koniec końców Sypniewski był rozczarowującym zawodnikiem, który kilka razy błysnął i po tych błyskach obiecywano sobie sporo, ale nic nie zostało dowiezione. Były takich setki, ale że tamci nie pili, to po prostu mówiło się: no, meteoryt, przeleciał i zniknął, za dużo sobie obiecywaliśmy, wcale nie był taki dobry. Ale jeśli ktoś pił to ohoho, tylko alkohol go wyhamował, na pewno by się nie zatrzymał.
Ha, Dawid Jarka po strzeleniu czterech goli Polonii Bytom powinien był się rozpić, to wtedy byłby legendą, a nie meteorytem.
Jest wielu zawodników, którzy z pełnym profesjonalizmem podchodzą do każdego treningu, ale brakuje im – nazwijmy to – luzu w nogach. No i są tacy z luzem w nogach, ale i sianem w głowie. Do wielkiej kariery wskazane są i głowa, i nogi. A jednak z jakiegoś powodu nie słychać westchnień: – Och, szkoda, że jest taki słaby technicznie, bo głowę ma na wielki sport… Nie wpadłem na nikogo, kto by powiedział: – Michał Kopczyński ma tak super mental, że gdyby nie brak talentu, grałby w Realu.
Celowo przesadzam, bo przejadła mi się gloryfikacja pijaństwa (ho, kto to mówi!), zwłaszcza gdy dochodzi do rozmiarów tak absurdalnych, jak w przypadku Sypniewskiego, którego dobre mecze przez całe życie można policzyć na palcach jednej ręki. Piotr Piotrowicz, którego obserwuję na Twitterze i który zarzuca nas informacjami o szwedzkim futbolu, napisał dzisiaj, że gdyby nie przepisy (no tak!), to w reprezentacji Szwecji byłby atak Ibrahimović – Sypniewski. Załóżmy, że miałoby się do wydarzyć w 2003 roku, bo to jedyny w miarę udany rok „Sypka” w Szwecji, ale jest pewien problem: taki atak mógłby mieć miejsce, gdyby nigdy nie urodził się Henrik Larsson (44 gole we wszystkich rozgrywkach w sezonie 2002/03 dla Celtiku) i pewnie z ośmiu innych napastników. W tamtym 2003 roku Sypniewski zdobył swoje rekordowe 10 goli dla Halmstadt. Jego klub zajął marne dziewiąte miejsce (na czternaście), a on sam w klasyfikacji strzelców oglądał plecy nie tylko Niklasa Skooga (22 gole, napastnik, 9 meczów w reprezentacji Szwecji), ale też plecy pomocników „Trzech Koron”, takich jak Kim Kallstrom czy Kennedy Bakircioglu, no i kilku innych, zupełnie anonimowych zawodników.
Ale gdy umiera człowiek, rodzą się legendy. „Szwecja nigdy nie zapomni o Sypniewskim” – to też dzisiaj przeczytałem. Szwecja przypomniała sobie dzisiaj, że istniał, a jutro będzie miała inne tematy. Przepraszam za dosadność. Wielu uzna, że za cały ten tekst powinienem przeprosić.
Niemniej ja myślę, że warto być uczciwym nie tylko wobec żywych, ale wobec zmarłych też. Wystarczająco długo żyli w świecie urojeń.