Prędzej czy później w życiu każdego z nas zdarza się przynajmniej jeden taki moment, kiedy na ułamki sekund zatrzymuje się czas. Choć to wrażenie tylko iluzoryczne, jedno potwierdza na pewno. To sygnał, że w danej chwili z większym zainteresowaniem zaczyna przyglądać się nam śmierć. Wówczas mięśnie paraliżuje strach, a serce zamarza. Kły zgrozy potrafią zatopić się w każdej części ciała, czasami nigdy z nich nie wychodząc. Nie każdy ma szczęście czy wystarczająco silną wolę, żeby wyrwać się z tego ucisku. Nie każdy też przeżywa ów moment w ten sam sposób. U jednych kończy się już na kolejnym mrugnięciu okiem, u drugich zostawia poważne piętno.
Gdy jednak dalej oddychasz, takie rozważania tracą znaczenie. Liczy się tylko to, że nie jesteś martwy. Wracasz do porządku dziennego. Wygrałeś. Oszukałeś śmierć.
W historii sportu wiele postaci mogło poczuć tę ulgę. Zresztą, jedyną w swoim rodzaju, której nie da się zapomnieć. Ci ludzie przeżywali chwilę, która mogła być ich ostatnią. Zamiast tego, albo dopiero zaczęli odnosić sukcesy, albo kontynuowali passę. Nie zwycięstw, bo ta nie jest przecież najważniejsza. Chodzi o passę życia, która w przypadku wielu znanych sportowców mogła zostać przerwana w przeróżnych okolicznościach. Od fazy płodowej, przez kąpiel w szambie, po wypadek samochodowy czy katastrofę lotniczą.
Szczęście nienarodzonych
Świat nie poznałby Cristiano Ronaldo, gdyby pewien lekarz zgodził się na aborcję. Jego matka, Dolores Aveiro, przyznała w swojej autobiografii, że próbowała usunąć ciążę. Nie chciała czwartego dziecka. Miała dość życia, któremu niedaleko było do piekła za sprawą męża-alkoholika. Dolores była zmęczona wychowywaniem trójki potomstwa w warunkach niedopuszczalnych. Rodzina żyła w biedzie, a Cristiano był niechcianą niespodzianką. Wszystko wskazywało na to, że nawet nie przyjdzie mu zaznać życia. Że umrze, zanim w ogóle zacznie żyć.
– Poszłam do lekarza i poprosiłam o aborcję. Usłyszałam jednak stanowcze “nie”. Lekarz stwierdził, że mam dopiero 30 lat, jestem w bardzo dobrej formie fizycznej i nie ma żadnego powodu, aby usuwać tę ciążę. Odesłał mnie do domu i powiedział, że jeszcze zobaczę, ile to dziecko przyniesie radości domowi – napisała w autobiografii Dolores Aveiro, która po tej odmowie szukała innych sposobów na pozbycie się ciąży. Brała nawet leki na poronienie, ale bez oczekiwanego skutku. W końcu się poddała, zdając sobie sprawę, że tego chce Bóg. Czyli narodzin Cristiano Ronaldo.
Przed podobną grozą stanęło także nienarodzone dziecko Angeli Silvy, mamy Thiago Silvy. Po wielu latach, kiedy brazylijski obrońca był już dorosły, Angela wyznała, że chciała dokonać aborcji: – Nie czułam się gotowa, aby samotnie wychowywać kolejne, trzecie dziecko. Rodzina Silvów żyła w slumsach Rio de Janeiro. Nie miała żadnych perspektyw, co miało nie zmienić się w przypadku Thiago. Ale ojciec jego matki zabronił usunięcia ciąży.
Thiago Silva został uratowany przez swojego dziadka. Jest kolejnym przykładem na to, że można ujść z życiem przy całkowitej nieświadomości i w wyjątkowo specyficznym momencie, będąc jeszcze w łonie matki. Nie mając prawa do popełnienia błędów, poczucia strachu czy czynów prowadzących do śmierci, jednak już z opieką losu, który akurat do Brazylijczyka się uśmiechnął.
Woda straszy
Uśmiechać mogli się także ci, którzy w odpowiednim momencie otrzymali realną pomoc od swoich bliskich. Tak jak Diego Maradona, który śmierć potrafił oszukać kilka razy. Gdyby ująć to w poetycki sposób, zaciągnął dług, który w końcu spłacił. Ale nie zaczął się on w chwili, gdy Argentyńczyk zakochał się w narkotycznych snach. To było później. Najpierw legenda futbolu mogła umrzeć jak przedstawiciel najniższej warstwy społecznej z najgorszych zakamarków świata. Nie zjedzony przez szczury czy zabity przez chłód, a wchłonięty przez fekalia.
Maradona jako dzieciak mieszkał w ruderze, która z domem miała coś wspólnego tylko z racji sentymentu. Kawałki blachy, kartonu, cegieł, brak bieżącej wody i prądu, a wokół kanały z szambem. Do jednego z nich wpadł, kiedy przechadzał się w ciemnościach po slumsach. Gdyby nie stryj, Diego Maradona dosłownie utopiłby się w gównie. Choć dla wielu ta historia może brzmieć tragikomicznie, ten ratunek pozwolił urodzić się legendzie.
Zbiorników wodnych, niekoniecznie z fekaliami, dobrze wspominać nie mogą także polscy piłkarze – Tomasz Łapiński i Jerzy Dudek. Ten pierwszy w dzieciństwie utopiłby się w beczce z wodą, gdyby nie interwencja mamy. Drugi zaś, swego czasu fan łowienia raków w stawach, omal nie skończył tragicznie w wodnych odmętach. Wpadł do stawu i nie mógł z niego wyjść. Przez chwilę walczył o życie, ale miał szczęście. Dużo szczęścia. Pomogli mu koledzy, którzy zareagowali, zanim było za późno.
Los czuwał również nad Samuelem Eto’o, który również miał niemiłe spotkanie z wodą. Nie zyskał blizny na ciele, ale w psychice już tak. Odkąd omal nie utonął jako młody chłopiec, ma wstręt do wody. Różne wieści głoszą, że podobno nadal nie potrafi pływać.
Ludzie z blizną
Skoro mowa o bliznach, nie można wspomnieć o człowieku, dla którego była ona swego rodzaju symbolem oszukania śmierci. Przeżył wypadek samochodowy w wieku dwóch lat, choć z logicznego punktu widzenia miał na to niewielkie szanse. Wypadł przez szybę, potem nałożono mu prawie 100 szwów. Bardzo wcześnie dostał drugą okazją od losu, ale jej nie zmarnował. Dzisiaj Franck Ribery jest określany jedną z legend Bayernu Monachium i francuskiej piłki.
Cało z wypadku wyszedł również Waldemar Baszanowski będący już w kwiecie wieku. Uważano go za jednego z najlepszych sztangistów na świecie. W Polsce był określany legendą i ogółem czołówką wśród polskich sportowców w XX wieku. Jedną walkę, poza zawodami, wygrał. Niestety śmierć pokonała żonę Baszanowskiego, która zginęła na miejscu. Kilka miesięcy po tym wydarzeniu czterokrotny olimpijczyk zdobył kolejny tytuł mistrza świata i Europy.
Choć doskonale zna niebezpieczny żywioł wodny, zabić mogła ją prędkość. I nieszczęście, a właściwie to próba ucieczki przed nim. Otylia Jędrzejczak potrafiła uchylić się przed gilotyną (tirem z naprzeciwka), kiedy ratowała się w trakcie manewru wyprzedzania na drodze. Zdołała przeżyć, uderzając w drzewo. Ale, tak jak Baszanowski, zabrała na tamten świat inne istnienie z fotelu pasażera. Swojego brata, Szymona. Ona oszukała śmierć, on nie.
Szaleństwo potrafi zabrać do grobu
Niejednokrotnie w najnowszej historii ludzkości słyszymy o szkolnych masakrach. O tym, że jakiś szaleniec z bronią w ręku pojawia się wśród uczniów i zaczyna makabryczny rytuał. Strzela, sieje panikę, zabija. Andy Murray, kilka lat temu jeden z najlepszych tenisistów na świecie, przeżył coś podobnego. Jakimś cudem uniknął śmierci, widząc wokół padające na ziemie trupy. Miał 9 lat, schował się pod ławkę i nie dał się dopaść. Albo po prostu miał szczęście, którego zabrakło szesnastu innym uczniom.
Aleksandr Popov, sławny rosyjski pływak i wielokrotny medalista olimpijski, miał zdecydowanie bardziej dotkliwe spotkanie ze śmiercią. Żyje, ma się dobrze, ale na sali operacyjnej kilkadziesiąt lat temu nie można było powiedzieć tego samego. Ciężkie rany, jakie zadał mu przypadkowy napastnik, miały zakończyć jego żywot. Pokiereszowany żołądek, przebita nerka i płuco. Generalnie kilka mocnych pchnięć nożem. Nie z ręki zabójcy, a zwyczajnego sprzedawcy arbuzów, który wpadł w furię, gdy Popov zarzucił mu sprzedawanie zepsutych owoców.
Furia przemawiała również przez kibiców Dynama Bukareszt, którzy pewnego dnia poważnie uszkodzili Pawła Golańskiego. Wtedy zawodnika Steauy będącego ofiarą. Choć finalnie skąpanego we krwi, to jednak mającego los po swojej stronie. Oto bowiem rzucającemu kawałkiem płyty chodnikowej brakowało zaledwie kilku centymetrów, żeby zabić. 14-krotny reprezentant Polski siedział w autokarze, nie miał czasu na reakcję. Chwilowy koszmar szczęśliwie skończył się jedynie na krwiaku i szwach. To był najniższy wymiar “kary”. Swego rodzaju koszt szaleństwa, jakie opętało jednego z rumuńskich fanów.
Śmierć czyha w powietrzu
Jeśli nie na morzu i lądzie, to w powietrzu. Tam też można zakpić z kostuchy. Bycie pasażerem samolotu to niewątpliwie luksus, mowa w końcu o nieocenionym środku transportu, ale z drugiej strony – w niezwykle skrajnych przypadkach to część krajobrazu głośnej i bezradnej śmierci. Bezradnej, bo swoje życie oddajemy tak naprawdę w ręce pilota. Wierzymy, że dzięki niemu między chmurami jesteśmy bezpieczni. Kiedy jednak dzieje się coś złego, a z kokpitu pada hasło “lądowanie awaryjne”, pozostaje jedynie wierzyć, że to konkretne lądowanie nie będzie ostatnim.
Uli Hoeness wie, jak smakuje to uczucie. Kiedyś jego prywatny samolot doszczętnie się rozbił, ale on sam przeżył. Jeszcze w powietrzu wymieniał się przerażonym spojrzeniem z kilkoma innymi pasażerami, natomiast już na ziemi kilka tygodni później musiał wymieniać się kondolencjami na ich pogrzebie. Tylko on wyszedł cało z tej katastrofy, chociaż określenie “cało”… Cóż, jest tutaj nader eufemistyczne. Niemiecki działacz piłkarski miał złamane ramię, uszkodzone kończyny dolne, połamane żebra i doznał urazu głowy. – Tamtego dnia musiałem mieć przy sobie sto tysięcy aniołów stróżów – mówił po latach Hoeness. Może też powtarzać każdemu, kto podważa prawdziwość słów “szczęście w nieszczęściu”, Glück im Unglück. Pod tym względem mało kto może mu dorównać.
Również w Polsce znany sportowiec omal nie zapisał przy swoim nazwisku wyroku śmierci w powietrzu. Dla ścisłości niech będzie, że już w kontakcie z podłożem, lecz problemy Tomasza Golloba, jego ojca i dwóch innych towarzyszy zaczęły się znacznie wcześniej, oczywiście wyżej. Ojciec Golloba próbował wylądować na krótkim pasie startowym, co skończyło się fiaskiem. Zamiast na rutynowym obowiązku, skończyło się na prologu do wielkiej katastrofy. Awionetka zahaczyła o drzewa i runęła na ziemię w taki sposób, że… wszyscy przeżyli. Ranni, ale żywi. To jest w tym wszystkim najważniejsze.
Czytaj więcej o innej stronie dziennikarstwa:
- Poeta sportu. Olimpijski triumf Kazimierza Wierzyńskiego
- Futbolowe namiętności Ryszarda Kapuścińskiego
- Cena prawdy – opowieści o zaginionych i martwych dziennikarzach
Fot. Newspix