Reklama

Verstappen jest królem. Czy zostanie też legendą?

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

11 października 2022, 10:41 • 11 min czytania 16 komentarzy

Nie może dziwić, że Max Verstappen został mistrzem świata po raz drugi z rzędu. Jeśli wydawało się, że tytuł może zdobyć Charles Leclerc, to tylko na początku sezonu. Potem Holender kompletnie odjechał reszcie stawki, zaliczając jeden z lepszych sezonów ostatnich lat. Był niedościgniony. I z drugim tytułem w garści śmiało może rozpocząć misję z jasno określonym celem: „Zostać legendą”.

Verstappen jest królem. Czy zostanie też legendą?

Teraz schody

Max wszystko robi szybko. Od zawsze. W Formule 1 debiutował w końcu jeszcze przed osiemnastymi urodzinami, nie mając nawet prawa jazdy i przeskakując F2, które normalnie stanowi przystanek dla każdego kierowcy na drodze do F1. Holender jednak nie musiał tam występować, bo jego talent był tak duży, że ekipa Toro Rosso zdecydowała się dać mu szansę. Został tym samym najmłodszym uczestnikiem Grand Prix Formuły 1. A wcześniej najmłodszym gościem, który wziął udział w oficjalnym treningu.

Nigdy nie zwracałem uwagi na swój wiek, może przez to, że od zawsze jeździłem w kategoriach, w których byłem najmłodszy. Zawsze rywalizowałem z zawodnikami starszymi o dwa-trzy lata, a nawet więcej. W moim ostatnim roku w kartingu miałem 16 lat, a niektórzy rywale byli po trzydziestce – wspominał

Orlen baner

Reklama

Gdy w zeszłym roku zostawał mistrzem świata, miał 24 lata i 73 dni. Tylko trzech innych mistrzów w historii było od niego młodszych. Fernando Alonso (24 lata i 57 dni), Lewis Hamilton (23 lata i 300 dni) oraz Sebastian Vettel (23 lata i 133 dni). Ale już podwójnym mistrzem jest w takiej klasyfikacji drugim z kolei – młodszy był tylko Vettel, który w dniu obrony tytuły miał 24 lata. Max przez to, że tegoroczne mistrzostwo zdobył na kilka tygodni przed końcem sezonu, wyprzedził za to Fernando Alonso.

Swoją drogą przywołana trójka kierowców to trzy zupełnie inne przypadki. Alonso w swojej wielkiej karierze zatrzymał się na dwóch tytułach. Vettel zgarnął aż cztery – wszystkie jeden po drugim. I to absolutny rekord, jeśli chodzi o wygrywanie kolejnych mistrzostw od razu po debiutanckim. Hamilton za to choć pierwszy raz został mistrzem jako młodzieniaszek, na kolejny tytuł czekał sześć lat. A ostatecznie zgarnął ich siedem, wyrównując rekord Michaela Schumachera.

Niemca zresztą też warto przywołać. On tak jak Verstappen zaczął od dwóch tytułów mistrzowskich z rzędu. Gdy jednak zdobywał drugi, miał na karku dobrze ponad 26 lat. Trzeci zgarnął już po trzydziestce. Max ma więc cholernie dużo czasu na to, by pobić wszystkie rekordy Niemca. Choć przykład Vettela pokazuje, że niekoniecznie musi oznaczać to, że tego dokona. Bo młodszy z Niemców był do tego przez wielu predestynowany. A potem skończyło się na czterech mistrzostwach. To też wynik wybitny, choć można było oczekiwać więcej.

Zresztą spójrzmy na historię, bo ta powie nam przede wszystkim jedno – że trudno wygrać trzy tytuły mistrzowskie (lub więcej) z rzędu. Dokonali tego:

  • Juan Manuel Fangio – cztery (1954-1957);
  • Michael Schumacher – pięć (2000-2005);
  • Sebastian Vettel – cztery (2010-2013);
  • Lewis Hamilton – cztery (2017-2020).

Nie ma oczywiście przypadku w tym, że w XXI wieku stało się to łatwiejsze – po prostu jeszcze istotniejsze, niż wcześniej, stały się osiągi samochodu i jego możliwości. Jednak tytuł zawsze można stracić, co pokazał choćby Lewis Hamilton w 2016 roku, gdy pokonał go Nico Rosberg, zespołowy kolega. Co jednak istotne dla Verstappena, to fakt, że tylko Vettel swoje trzecie (i czwarte) mistrzostwo zdobył od razu po pierwszych dwóch, bez żadnych przerw.

Reklama

Reszta nie była w stanie tego zrobić. Ba, w ogóle obrona debiutanckiego tytułu – nie mówiąc już o tym, by zgarnąć więcej niż dwa z rzędu – to sprawa niesamowicie trudna i trzeba mieć w sobie naprawdę wielkie pokłady talentu, by tego dokonać. W historii F1 zrobili to:

  • Alberto Ascari (1952-1953);
  • Jack Brabham (1959-1960);
  • Alain Prost (1985-1986);
  • Michael Schumacher (1994-1995);
  • Mika Hakkinen (1998-1999);
  • Fernando Alonso (2005-2006);
  • Sebastian Vettel (2010-11, oraz dalej: 2012-2013);
  • Max Verstappen (2021-2022).

Ośmiu gości na 34 mistrzów, jakich dotychczas widziała Formuła 1. Niewielu. A przypadki kilku z nich pokazują, jak trudno jest utrzymać się na szczycie na więcej niż dwa sezony. Prost po swoich dwóch mistrzostwach dostał gorszy bolid i znakomitych rywali, przede wszystkim w osobie Nelsona Piqueta. Mika Hakkinen, choć w 2000 roku nadal jeździł świetnie, w żadnym razie nie był w stanie zagrozić wracającemu na najwyższy stopień podium Michaelowi Schumacherowi. Fernando Alonso postanowił przesiąść się za kierownicę McLarena (co samo w sobie było dobrym ruchem), ale tam szybko pokłócił się z szefostwem.

I tak dalej, i tak dalej. Przed Maxem więc w teorii niezwykle trudne zadanie. W praktyce jednak może okazać się stosunkowo łatwe.

Brak rywali?

Rywalizacja w tym roku pokazała, że Red Bull na ten moment zdaje się być poza zasięgiem reszty stawki. Zresztą wystarczy spojrzeć na klasyfikację generalną kierowców w chwili obecnej – a więc na cztery wyścigi przed końcem sezonu – by zobaczyć, że nie chodzi tylko o Maxa Verstappena, ale i o to, że Sergio Perez, drugi kierowca austriackiej ekipy, walczy z Charlesem Leclerkiem o wicemistrzostwo.

A przecież Leclerc miał się faktycznie bić z bolidem Red Bulla. Ale tym, w którym siedzi Verstappen, o tytuł mistrza.

Oczywiście, na to że Charles z tej rywalizacji wypadł tak szybko – mimo świetnego początku – składa się wiele czynników. Ferrari wielokrotnie utrudniało sobie rywalizację własnymi decyzjami, zwłaszcza tymi dotyczącymi słynnej już „grande strategii”. Sam Monakijczyk też nie wytrzymywał presji i popełniał błędy. Inna sprawa, że jego forma jest… całkiem równa. Na 18 przejechanych wyścigów wypada tak:

  • nie ukończył 3 (Max – 2);
  • najniższe miejsce w ukończonych to 6. (Max – 7.);
  • wygrał 3 (Max – 12);
  • na podium stał 9 razy (Max – 14).

Jeśli chodzi o regularność w walce o podia – nie jest źle. Wyraźnie widać jednak przewagę Verstappena w zwycięstwach, co jasno pokazuje, że Holender wyrasta ponad resztę stawki, w tym najgroźniejszych rywali – czy to Leclerca, czy jeżdżącego w drugim Red Bullu Sergio Pereza. O ile w zeszłym sezonie, ostatnim przed zmianami technologicznymi, Verstappen do ostatniego okrążenia ścigał się z Hamiltonem, o tyle w tym wygrał na cztery wyścigi przed końcem. To trzeci najszybciej zdobyty tytuł w historii. I najszybszy od Vettela w 2011 roku, który też triumfował na cztery Grand Prix przed końcem sezonu.

Choć Sebastian wiedział przynajmniej od razu, że jest mistrzem. A Max znów nie mógł wygrać w kompletnie normalnych okolicznościach (kierowcy nie przejechali całego planowanego dystansu wyścigu, mówiono, że dostaną więc „obciętą” o połowę liczbę punktów, ostatecznie jednak – zgodnie z nowymi przepisami – otrzymali całość, dzięki czemu Verstappen został mistrzem już teraz).

Mimo tego ten sezon Holendra jest absolutnie wybitny i w pełni pokazuje, jak dobrym bolidem dysponuje Red Bull, ale też jak wielki talent ma Verstappen. Całkiem możliwe, że pobije on rekord zdobytych punktów, wynoszący aktualnie 413 (Hamilton 2019), na koncie ma ich już bowiem 366. Trudniej będzie o rekord największej przewagi nad wicemistrzem, który ustanowił Vettel w 2013 roku – 155 punktów. Max ma jej w tej chwili 113. To jednak i tak różnica kolosalna.

Idźmy dalej – jeśli wygra jeszcze choć dwa wyścigi, będzie samodzielnym liderem w liczbie wygranych Grand Prix w ciągu jednego sezonu. Aktualnie współrekordzistami są Michael Schumacher (2004, trzeba tu zauważyć, że Grand Prix w kalendarzu było wówczas znacznie mniej) oraz Sebastian Vettel (2013) z 13 wygranymi.

To wszystko pokazuje nam, że po okresie dominacji Lewisa Hamiltona, która wielu już nudziła, może przyjść kolejny taki, tyle że tym razem w wykonaniu Maxa Verstappena. Ci, którzy za nim nie przepadają, mogli się łudzić, że coś zmieni kara dla Red Bulla w związku z przekroczeniem budżetu, ale to było ponoć „niezbyt okazałe”, a to oznacza najpewniej, że wyrok FIA w tej sprawie nie powinien być przesadnie dotkliwy.

I Red Bull dalej będzie mógł odjeżdżać reszcie stawki.

Pomarańczowa fala

Żeby stać się legendą, trzeba mieć oddanych fanów. Max Verstappen na swoich z pewnością nie może narzekać – przynajmniej, gdy mowa o tym, co są gotowi dla niego zrobić. Bo że czasem przesadzą, choćby odpalając race, to inna sprawa. Pomarańczowa fala, jaka zalała tory F1 od momentu, gdy Max zaczął w niej jeździć – a zwłaszcza kiedy zaczął walczyć o podia i wygrane – przypomina tsunami. Jest po prostu ogromna.

Przy okazji tegorocznego Grand Prix Holandii na stronie Red Bulla pojawił się nawet artykuł z cytatami niektórych z fanów Verstappena.

Kibicuję Verstappenom od niemal trzech dekad. Zacząłem oglądać F1, gdy jeździł tam Jos [ojciec Maxa – przyp. Red]. Byłem członkiem jego fanklubu i co wyścig otrzymywałem newsletter z oficjalnej strony. W pewnym momencie przyszła w nim informacja, że urodził się Max. Zacząłem go oglądać, gdy trafił do F3. Dla mnie i dla wielu fanów on jest najlepszym, co Holandia i Belgia [Max ma sporo związków i z tym krajem – przyp. Red.] „wyprodukowały” – mówił jeden z nich, oczywiście z Holandii.

Holendrzy zwariowali na punkcie Maxa bardzo szybko. Już w 2016 został w ich kraju wybrany Sportowcem Roku (męskim, bo stosuje się tam podział według płci), a przecież wtedy zajął „tylko” piąte miejsce w klasyfikacji generalnej F1. Mimo tego wyprzedził między innymi kilku medalistów olimpijskich (w tym złotych) czy na przykład zdobywającego kolejne klubowe laury w niemieckiej Bundeslidze Arjena Robbena.

To jednak nie tak, że fanów Max ma tylko w Holandii. Owszem, tam stał się swego rodzaju fenomenem socjologicznym, jak u nas niegdyś Adam Małysz, i jego poczynania śledzi właściwie cały kraj. Jednak w przytoczonym tekście na stronie Red Bulla jako kibice Verstappena wypowiadali się też choćby Australijczyk, Szkot, a nawet… Anglik, mimo że przecież w poprzednim sezonie Max pokonał Lewisa Hamiltona w absolutnie dramatycznych okolicznościach.

Zwycięstwo Maxa Verstappena w ubiegłorocznym Grand Prix Abu Zabi oglądało w Holandii średnio niemal pięć milionów osób (a w końcówce liczby były jeszcze wyższe), co przekładało się na… 87 procent ogółem oglądających w tym czasie telewizję Holendrów. Gdyby wziąć pod uwagę całą populację kraju, byłoby to niemal 30%. Max stał się bohaterem całej ojczyzny.

Spójrzmy szerzej. Jego konto na Instagramie śledzi 9.4 miliona osób. Dla porównania – uwielbianego przez kibiców Fernando Alonso obserwuje dokładnie połowa z tego. Bliski Maxa jest Charles Leclerc (8.9 mln), ale trzeba tu brać pod uwagę, że fanów Ferrari jest najpewniej więcej, niż jakiegokolwiek innego zespołu. Kimi Raikkonen ma za to 2.8 mln obserwujących (choć należy dodać, że dość rzadko wrzuca zdjęcia), a Nico Rosberg, inny były mistrz, ledwie 1.9 mln.

Z Maxem wygrywa, oczywiście, Lewis Hamilton i jego 30.1 mln obserwujących. Ale biorąc pod uwagę osiągnięcia Brytyjczyka i jego o wiele większy rodzimy rynek, to i tak nie jest to przewaga tak duża, jak można by się spodziewać. Verstappen już teraz jest marką samą w sobie. To on przewodzi stawce Formuły 1. On jest w tej chwili jej największą gwiazdą, bo do rozpoznawalności dodaje też wyniki. On jeździ najlepiej, najszybciej i najefektowniej.

Dlatego ma coraz więcej fanów. A będzie ich tylko przybywać.

Tworzy się legenda

Status legendy zyskać niełatwo. Świadczy o tym choćby to, że wiele osób nie jest skłonnych uważać za taką Lewisa Hamiltona, choć ten przebił w wielu statystykach dokonania Michaela Schumachera, a w tej najważniejszej – zdobytych tytułów mistrzowskich – zrównał się z wielkim Niemcem. Do bycia legendą dla wielu trzeba mieć nie tylko sukcesy, ale i coś jeszcze – wielkie umiejętności, które cię wyróżniają.

Max na pewno je ma. Ma też jaja.

Od samego początku przygody z Formułą 1, a więc jeszcze jako nastolatek, jeździł agresywnie, czasem wręcz niebezpiecznie, ocierając się o złamanie przepisów, a bywało, że po prostu je łamiąc. Niektórzy rywale narzekali, inni mówili, że to część gry. A fani? Fani właśnie to chcieli widzieć. Spora część była znudzona Formułą 1, w której coraz mniej było bezpośredniej walki, wyprzedzania, agresywnej jazdy. Max Verstappen ją gwarantował.

Czy czuję, że opinie na temat mojej jazdy były niesprawiedliwe? Tak. Nie robię niczego nielegalnego. Kiedy jesteś nowy w stawce, wszyscy próbują się do ciebie dobrać. Jeśli jesteś szybki i dobry, jest wokół ciebie więcej szumu. A gdy pokonujesz już uznanych gości, oni tego nie lubią. To normalne. Jestem sobą, po prostu. Mówię, co myślę. Gdy ktoś atakuje mnie nie mając racji, mówię mu to – twierdził w rozmowie z dziennikarzami kilka lat temu. I zapowiadał, że stylu jazdy nie zmieni.

No i faktycznie, nie zmienił. Jedynie z kolejnymi sezonami nabrał doświadczenia, ogłady. Lepiej potrafił wyczuć moment na zaatakowanie, rzadziej porywał się z motyką na słońce. Choć dalej zdarzało się, że prowokował wypadki, albo na tyle dobierał się do skóry innym kierowcom, że ci potrącali jego. Oba te stwierdzenia okazały się zresztą prawdziwe, gdy w zeszłym roku przez większość sezonu walczył z Hamiltonem.

Ba, nawet w tym sezonie zdarzało się, że Max atakował rywali w taki sposób i znajdował luki, w które nikt inny by się nie wcisnął. Jasne, miał też wyścigi, gdy niezagrożony od początku do końca mknął do mety, ale wiele punktów dopisał sobie do ogólnego dorobku wyłącznie dlatego, że nie bał się podjąć ryzyka. A to się ceni. Jeździł zresztą na tyle dobrze, że doceniało się nawet jego występy w tych Grand Prix, których akurat nie wygrywał – jak w Austrii czy Monako. A nawet niedawno w Singapurze, gdzie dojechał siódmy, ale po wielu przygodach.

Oczywiście, Holender ma bolid, który na pewno jest najszybszy w stawce. Ale Ferrari pokazało, że gdyby się postarało, mogłoby mu regularnie zagrażać. Zresztą kilkukrotnie to zrobiło, ale zwycięsko z takich starć i tak zwykle wychodził Max Verstappen. Bo jest w tej chwili po prostu najlepszy, a jego talentowi nie dorównuje w obecnej stawce F1 nikt, kto liczy się w walce o tytuł (bo ogółem w szranki mógłby stawać zapewne Fernando Alonso).

Dlatego można przypuszczać, że Max za rok znów będzie mistrzem. A jeśli nie wtedy, to za dwa lata. Ten człowiek naprawdę jest w stanie pobić wszelkie rekordy. Czy to te Schumachera, czy Hamiltona, czy tych kilka Vettela, które jeszcze pozostały aktualne. A że do wielkich osiągnięć, które już ma na koncie oraz tych, które niemal na pewno dorzuci w najbliższych latach, dokłada też ogromny talent, efektowną jazdę i ochotę do podejmowania ryzyka, to wniosek jest jeden.

Ten gość musi zostać legendą.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. YouTube

Czytaj więcej o innych sportach:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Formuła 1

Formuła 1

„Wyłaź z tego samochodu, no wyłaź!”. 30 lat temu F1 straciła Ayrtona Sennę

redakcja
2
„Wyłaź z tego samochodu, no wyłaź!”. 30 lat temu F1 straciła Ayrtona Sennę

Komentarze

16 komentarzy

Loading...