Pamiętacie słynną wypowiedź Dariusza Mioduskiego o tym, że mniejsze kluby powinny oddawać najlepszych zawodników tym większym na promocyjnych warunkach, by polska piłka czerpała z tego wspólną korzyść? Ma ona już kilka lat, zestarzała się średnio, nigdy zresztą nie miała wielkich notowań, ale – abstrahując już od jej komiczności – była pewnym aktem desperacji. Desperacji wywołanej wewnętrznym rynkiem transferowym w Ekstraklasie, który istnieje tylko teoretycznie. Takie przykłady jak Bartosz Nowak pokazują, że czasem warto jednak sypnąć groszem i wziąć „towar”, który jest pewny i sprawdzony. Pomocnik Rakowa po raz trzeci melduje się w jedenastce kozaków. Oto zbiór najlepszych i najgorszych piłkarzy 9. kolejki Ekstraklasy.
Kozacy. Warto stawiać na zaprawionych w bojach
Polskie kluby bardzo rzadko przeprowadzają między sobą transfery gotówkowe. Przepływ piłkarzy oczywiście istnieje – w zdecydowanej większości dotyczy on jednak zawodników, którzy są do wzięcia za darmo z racji wygasających kontraktów. Gdy trzeba wyłożyć pieniądze za kogoś, kto teoretycznie nie ma prawa się nie sprawdzić, pojawia się szereg niespodziewanych wątpliwości. A że za drogo. A że za stary. A że w lidze czeskiej czy szwedzkiej na pewno można znaleźć równie dobrą i dużo tańszą opcję. A może nawet na niej zarobić.
Faktem jest, że wewnętrze transfery młodych zawodników z realnym potencjałem transferowym są absolutną rzadkością. I trudno się temu dziwić, bo każdy zdaje sobie sprawę z renomy, jaką cieszą się polscy piłkarze. Kluby wolą w takich przypadkach poczekać na to, aż zgłoszą się bogatsze kluby z Włoch, Stanów czy innej Turcji. Takie przykłady jak Bartosz Slisz to absolutne wyjątki. Inaczej jest z doświadczonymi zawodnikami, którzy nie są już tak rozchwytywani. Wiele polskich klubów przeraża sama myśl, że można wyłożyć około 400 tysięcy euro za 29-letniego zawodnika, zwłaszcza takiego, który w perspektywie kilku miesięcy może być dostępny za darmo. Co chwilę pojawia się jakiś Kądzior, Bohar czy Jimenez, którym niby ktoś się interesuje, ale nie na tyle, by doprowadzić transfer do końca. A potem okazuje się, że naprawdę nie trzeba było wiele, by sfinalizować operację, która w teorii nie ma prawa się nie zwrócić. Może nie zyskiem z kolejnego transferu, ale jakością na tu i teraz.
Latem mieliśmy do czynienia z zaledwie trzema transferami gotówkowymi pomiędzy klubami Ekstraklasy, za które zapłacono więcej niż 100 tysięcy euro. Wszystkie przeprowadził Raków. Są to…
- Bartosz Nowak (z Górnika Zabrze za 400 tysięcy euro)
- Fabian Piasecki (ze Śląska Wrocław za 200 tysięcy euro)
- Xavier Dziekoński (do Rakowa Częstochowa z Jagiellonii Białystok za 150 tysięcy euro)
Poza tym? Szymon Włodarczyk do Górnika za symboliczną kwotę (typowa furtka, która otworzyła się w wyniku niedopełnienia przez poprzedniego pracodawcę ustalonych limitów kontraktowych), Dariusz Pawłowski do Radomiaka za „grosze”, Mateusz Kochalski do Stali za sto tysięcy euro (nie zaistniał w Legii, przesiedział sezon na ławce w Radomiaku, w Stali też nie gra), Maciej Żurawski do Warty i Juliusz Letniowski do Widzewa (w obu przypadkach nie są znane kwoty odstępnego). W skali całej ligi wygląda to… dosyć nieekskluzywnie. Bilans byłby oczywiście nieco inny, gdybyśmy doliczyli spadkowiczów (Śpiączka, Szota, Grzybek, Poletanović) lub beniaminków (Makuch). Ale to i tak ruchy, które nie potrafią rozgrzać kibiców.
Czy Raków żałuje? Raczej nie. Dziekoński to melodia przyszłości. Piasecki się spłaca (trzy gole, dwie asysty – po jednym konkrecie z Legią Warszawa, lecz do jedenastki kozaków się nie załapał). No i Bartosz Nowak, czyli piłkarz, który idealnie wkomponował się w system Marka Papszuna, stając się od razu gwiazdą zespołu, co jest o tyle istotne, że nowi piłkarze często wymagają najpierw przejścia półrocznego „okresu przygotowawczego” do pierwszego składu. Sam piłkarz opowiadał nam, że przywiązał dużą wagę do tego, co może czekać go u nowego szkoleniowca. Odnalazł się idealnie. Cztery gole, dwie asysty, 268 minut. W meczu ze stołecznymi – prawdziwe wejście smoka okraszone dwoma trafieniami w ostatnim kwadransie. Nikt w Częstochowie narzeka, że wyłożył na stół konkretne pieniądze nie czekając na to, aż ofensywny pomocnik wypełni swój kontrakt z Górnikiem Zabrze. I oby ten przykład inspirował inne czołowe kluby, że jednak warto.
Na uwagę zasługuje nie tylko odważne sięganie po ligowych rywali, ale i zatrzymywanie w klubie tych, którzy już stanowią o jego obliczu. Pod względem sportowym budowanie Jagiellonii na Jesusie Imazie było oczywiste. W końcu mówimy o niekwestionowanej gwieździe tego klubu. Względy finansowe przepowiadały jednak pewne ryzyko. W końcu 31-letni Hiszpan po zerwaniu więzadeł żądał rekordowego w skali białostockiego klubu kontraktu, w dodatku trzyletniego. W pewnym momencie negocjacje zawisły w powietrzu. Mówiło się, że blisko pozyskania Imaza była nawet Lechia Gdańsk. Jaga zagrała jednak grubo i spełniła wymagania swojego zawodnika, który jest jednym z niewielu regularnych elementów w tej niezwykle chimerycznej drużynie. Jego gol przewrotką był idealną puentą do tego – nie bójmy się mocnych słów – wpierdolu, jaki zespół z Podlasia urządził Stali Mielec. Imaz wsadził też gola po dobitce własnego strzału, który obronił Mrozek. Był zresztą blisko hat-tricka, ale wypożyczony z Lecha bramkarz dwoił się i troił, czego pewnym dowodem jest fakt, że nawet mimo czterech straconych goli nie obniżyliśmy jego noty poniżej wyjściowej.
A i inny z piłkarzy, którego udało zatrzymać się na dłużej w Białymstoku, choć rzecz jasna w innej formie, błysnął w tym spotkaniu. Mowa oczywiście o Marcu Gualu, który przedłużył latem swoje wypożyczenie i w weekend sieknął dwie bramki Stali Mielec. Mógł mieć na koncie także i trzecią – tym razem na drodze stanął nie Mrozek, a Getinger, który wybił piłkę z linii. Jeśli o bohaterach kolejki mowa, warto podkreślić także, że to zdecydowanie tydzień Ishaka i Skórasia. Pierwszy? Dwa gole z Villarrealem i asysta, przy której to Szwedowi należy się większość bramkowych zasług. Z Pogonią – gol i asysta. Drugi? Goli i asysta z Villarrealem. Przeciwko „Portowcom” – gol i masa dobrych akcji na skrzydle. No i creme de la creme – powołanie do reprezentacji Polski.
Z ręką na sercu – kto by się spodziewał?
Badziewiacy. Trzy absurdalne występy
W klasyfikacji badziewiaków chcemy wyróżnić trzy typowe odklejki. Pierwsza jest autorstwa Barry’ego Douglasa, dumnego posiadacza podpaski kapitana za 9. kolejkę. To przez tego piłkarza Lech ostatecznie nie wygrał meczu z Pogonią. Zawodnicy „Kolejorza” skakali we dwóch do pojedynku z Bartkowskim w samej końcówce meczu. Wystarczyło dobrze się ustawić i zaasekurować, zagrożenia wielkiego przecież nie było. Co zrobił Szkot? Zaatakował rywala łokciem, przez co wyleciał z boiska w konsekwencji dwóch żółtych kartek. No i spowodował karnego, po którym „Portowcy” wyrównali na 2:2. Zachowanie kompletnie bez sensu, niegodne nawet juniora.
Żeby zasług nie było mało – to Douglas głęboko maczał palce w pierwszym trafieniu dla Pogoni, gdy Almqvist uciekł mu z taką łatwością, jakby lewy obrońca Lecha biegał z odważnikami na kostkach. W dodatku zmarnował także patelnię z pięciu metrów. Z której strony nie spojrzeć, tam beznadziejny występ. Powrót Douglasa do Lecha – o czym wiadomo nie od dziś – nie jest zbyt efektowny. Pół biedy, jeśli oznacza to brak powtarzalnej wrzutki czy równie regularnego uderzenia z dystansu jak w poprzednich latach. Niektóre błędy w defensywie też od biedy można mu wybaczyć – w końcu gra w destrukcji nigdy nie była atutem Szkota. Ale tyle baboli w jednym meczu? To aż nie przystoi.
Wysokich lotów kabaret odwalił także Dusan Kuciak, który tylko ze znanych sobie powodów przewrócił w polu karnym Johna Yeboaha. Czy Niemiec stanowił zagrożenie? Czy Kuciak powinien się w na nim skupiać? Czy w ogóle był adresatem podania? Trzy razy nie. Z niczego zrobił się absurdalny karny dla Śląska. Mimo że jedenastka została obroniona przez słowackiego bramkarza, niesmak pozostał, bo nowy kapitan zespołu nie ma prawa być pierwszym zapalnikiem. Tym bardziej że kilka chwil później Kuciak popełnił kolejnego klopsa, mijając się z piłką przy wyjściu do dośrodkowania, po którym padł gol Poprawy.
Zestaw odklejeńców uzupełnia Mario Maloca, który po prostu kopnął sobie rywala. Ot tak, bez większego powodu. Ani nie chciał odebrać piłki, ani nie spóźnił się z interwencją, ani nie walczył o cokolwiek. No wziął i kopnął. Serdecznie gratulujemy. Do poważnych problemów z nogami doszły równie duże z myśleniem.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Bartosz Nowak: – Wcale nie tak łatwo było mi odejść z Górnika [WYWIAD]
- Grał tak, że pytali „Na czym on jedzie?!”. Tak Łęgowski dorósł do kadry
- Dla tej dziesiątki powoli nadchodzi czas ostatecznej weryfikacji
Fot. newspix.pl