Punkt w czterech pierwszych kolejkach. Tyle zdobyła Wisła w swoim… najlepszym sezonie w ekstraklasie. W rozgrywkach 2004/05 Nafciarze zajęli czwarte miejsce, mimo naprawdę kiepskiego startu. Niezły wynik, tym bardziej że rozgrywano wówczas zaledwie 26 serii. Teraz płocczanie wystartowali zupełnie inaczej – trzy mecze, dziewięć oczek, dziesięć strzelonych goli. Zgodnie z logiką ekstraklasy może to oczywiście oznaczać, że ostatecznie ledwie obronią się przed spadkiem. Ale może też być tak, że jednak pójdą za ciosem i poprawią swój wynik sprzed ponad 17 lat. Skoro Piast Gliwice trzy lata temu zdobył mistrzostwo Polski, dlaczego mająca w swoim składzie kilka fajnych indywidualności Wisła nie miałaby stanąć na przykład na trzecim stopniu podium?
Pavol Stano od miesięcy podkreśla, że chciałby aby płocczanie grali atrakcyjną dla oka piłkę. Taką, która sprawi, że będzie ich dopingowała cała Polska. Gdy pierwszy raz przeczytałem te słowa, tylko się uśmiechnąłem pod nosem i pomyślałem: no tak, kolejny trener, który wygłasza tę do bólu oklepaną formułkę, pewnie nic konkretnego za nią nie pójdzie, tak jak to bywa w 9 przypadkach na 10.
Na szczęście dla Wisły Słowak okazał się tym dziesiątym. Bo jego Wisła rzeczywiście gra ładnie. Ofensywnie. Odważnie. Płynnie. Z pomysłem. Gra w taki sposób, że przeciętny ligowy kibic może po prostu włączać jej mecze dla przyjemności i nie rozważać po godzinie wydłubania sobie oczu tępym przedmiotem.
Gdy oglądam Nafciarzy w akcji i czytam rozmowy z nimi, dochodzę do wniosku, że na taki stan rzeczy składają się trzy sprawy:
a) Konkretna praca na zajęciach
b) Zdrowe indywidualności
c) Atmosferka w szatni
Zatrzymajmy się przy podpunkcie a, oddając głos Olkowi Pawlakowi, z którym niedawno rozmawiał Maciej Wąsowski: W klubie jestem od 13 lat i muszę przyznać, że takiej intensywności zajęć jak u trenera Stano nie miałem nigdy. Nawet nie chodzi o okres przygotowawczy. My cały czas trenujemy bardzo, ale to bardzo ciężko. Nie ma żadnej taryfy ulgowej w tygodniu albo kilka dni przed meczem. Trener tłumaczy nam, że tak to wygląda w najlepszych klubach na zachodzie Europy.
Niby nic odkrywczego, prawda?A jednak kiedy przypominam sobie tych wszystkich piłkarzy dziwiących się po transferze zagranicznym, jak bardzo zapierdala się w klubie X, odnoszę wrażenie, że Stano wprowadził trochę inne standardy niż w większości klubów ekstraklasy, co daje efekty. Oczywiście przy braku indywidualności nawet benedyktyńska robota mogłaby nie zapewnić Wiśle lidera ligi po trzech kolejkach. Na szczęście trener ma ich w składzie kilka.
Rafała Wolskiego pamiętam jeszcze z czasów Legii Warszawa, gdy w sezonie 2011/12 po prostu bawił się w naszej lidze. Był pięknym dwudziestoletnim, który czerpał z gry równie dużą przyjemność, co kibice i dziennikarze z patrzenia na jego popisy. Wtedy widziałem w nim szefa drugiej linii reprezentacji na lata, dziś – gościa, który przy dobrych wiatrach mógłby do niej wrócić.
Wiem, że wielu z was podchodzi do jego formy sceptycznie zakładając, iż zaraz złapie kolejną poważną kontuzję. Ja wolę patrzeć na sprawę optymistycznie i przypominać sobie przykład Adama Wiśniewskiego. To były skrzydłowy piłkarzy ręcznych Wisły, który zrywał trzy razy z rzędu (!) więzadła w jednym kolanie. Stracił kilka lat kariery, po czym wrócił i… przez kilka ładnych sezonów błyszczał w klubie i reprezentacji. Życzę Rafałowi, by poszedł tą drogą.
A Wiśle, by Davo okazał się drugim Carlitosem.
Kiedy kibice klubu usłyszeli, że ten sprowadza Hiszpana z imprezowej Ibizy, mogli się obawiać, że bardziej niż na boisku wyróżni się na przykład… tańcząc na płockiej plaży podczas festiwalu Audioriver. To o tyle uzasadnione niepokoje, że w ostatnich latach w lipcu za każdym razem do naszej ligi trafiło więcej szrotowych piłkarzy niż mieliśmy w tym miesiącu słonecznych dni. Na szczęście dla płocczan chłop wyważył drzwi do ekstraklasy już w pierwszym meczu. I chociaż przeciwko Lechowi nieco przygasł, nie zdziwię się jak za chwilę zapakuje Miedzi ze dwie bramki.
Być może padną po podaniach Mateusza Szwocha i Dominika Furmana, czyli kolejnych zawodników, których odpowiednia forma jest gwarantem ciągnięcia Wisły w górę. Obaj często mnie irytują, bo kiedy im nie idzie, to nie idzie spektakularnie. Mam wrażenie, że dla jednego i drugiego przy złym dniu wyzwaniem jest celne podanie do stojącego kilka metrów obok partnera. Natomiast kiedy są zdrowi i w sztosie – o, wtedy trzeba na nich uważać, niejeden ekstraklasowy pomocnik podpisałby się pod tymi słowami. Na razie tak się dzieje, chociaż szybkie zejście Matiego w meczu z Lechem może zaburzyć płynność drugiej linii…
Jeszcze słówko o atmosferze. Pamiętam Wisłę z rozgrywek 2004/05. W szatni nie brakowało charyzmatycznych postaci, takich jak Darkowie: Gęsior i Romuzga czy Patryk Rachwał. Starzy wprowadzali do drużyny młodzież, czyli Sławka Peszkę i Adriana Mierzejewskiego. Gdzieś pomiędzy nimi byli chociażby Marcin Wasilewski czy Irek Jeleń, pokazujący już wtedy swój snajperski potencjał. Na boisku to wszystko wyglądało ładnie, poza nim – raczej bez szału, może dlatego, że zespół trenował sympatyczny acz pozbawiony werwy Mirosław Jabłoński? Dziś mam wrażenie, że drużyna jest ze sobą bardziej scementowana niż wtedy. A kiedy przychodzisz do pracy z uśmiechem na ustach, to od razu lepiej ją wykonujesz, prawda?
W tym wszystkim ważne jest jeszcze jedno: wczoraj w Poznaniu w pierwszym składzie wyszło… trzech płocczan: Bartek Gradecki, Pawlak i Łukasz Sekulski. Dwóch pierwszych jest wychowankami Wisły, trzeci zaczynał w płockim Stoczniowcu, ale i tak zapewne ma Nafciarzy w sercu, w końcu bardzo szybko stał się ich częścią. Jestem przekonany, że obecność tubylców w zespole nie raz i nie dwa pomoże Wiśle, szczególnie w trudnych momentach (a tych na pewno nie zabraknie, w końcu to ekstraklasa), w których lokalni piłkarze będą mogli przypomnieć przyjezdnym, jak ważne dla kibiców jest to, żeby wrócić na poziom z początku sezonu.
KAMIL GAPIŃSKI
Fot. 400mm.pl