Bieg na 100 metrów to tradycyjnie konkurencja, która na lekkoatletycznych zawodach przyciąga największą widownię. Nie inaczej miało być w Eugene – szczególnie że już eliminacje zapowiadały spore emocje. Wielu sprinterów wyglądało na świetnie przygotowanych, szczególnie główny faworyt – Fred Kerley – który od niechcenia zanotował 9.79. Rosły Amerykanin najlepszy okazał się też w finale i zdobył złoty medal MŚ. Inna sprawa, że… poziom trochę rozczarował.
Kerley w końcu wcale nie przebił swojego wyniku z eliminacji. Ba, był wolniejszy o siedem setnych. Do wygrania finałowej rywalizacji w biegu na 100 metrów wystarczył mu czas 9.86. Na metę wbiegł tuż przed Marvinem Bracym (przez długi czas wydawało się, że to on idzie po złoto), a także Trayvonem Brommelem, którzy finiszowali z 9.88. Tak więc – podium było w pełni amerykańskie.
Po tej trójce mieliśmy już spadek poziomu. 21-letni Jamajczyk Oblique Seville to kolejny i ostatni sprinter, który poradził sobie z granicą 10 sekund (zaliczył 9.97). Reszta stawki nie może o sobie tego powiedzieć. Co tylko pokazuje, że nie był to specjalnie szybki bieg, zwłaszcza jak na finał wielkiej imprezy.
Z dużej chmury mały deszcz?
Wspomnieliśmy o eliminacjach, bo te faktycznie zrobiły na nas wrażenie. Ale już w półfinałach sprinterzy aż tak nie poszaleli. Zresztą na tym etapie z rywalizacją pożegnało się paru dużych nazwisk. Kontuzja wykluczyła ze startu mistrza olimpijskiego z Tokio, czyli Lamonta Marcella Jacobsa. Młodszym rywalom nie sprostali natomiast Yohan Blake oraz Andre De Grasse, czyli – po zakończeniu kariery przez Usaina Bolta – chyba najsłynniejsi aktywni sprinterzy na świecie. Warto też wspomnieć o słabszym występie Kenijczyka Ferdinanda Omanyali (10.14), który przed MŚ miał trzeci czas sezonu (on do Eugene przyleciał jednak tuż przed zawodami, przez problemy z wizą, więc ma się czym usprawiedliwić).
Koniec końców, po tytuł najszybszego człowieka globu sięgnął ten, który miał to zrobić. 26-letni Fred Kerley przez lata specjalizował się w biegu na 400 metrów, ale ostatnio przestawił się na setkę. Uznał, że to jego dystans. I w tym sezonie aż dziewięciokrotnie osiągał wynik lepszy od 10 sekund. Ustanowił również nową życiówkę (9.76), która plasuje go na szóstym miejscu w historycznej tabeli, ex-aequo z jego kolegami z reprezentacji, których również zobaczyliśmy w Eugene (Christianem Colemanem oraz Brommelem).
Dzisiaj zatem Kerley dopiął swego, nawet jeśli jego finałowy czas rewelacyjny nie był. Co ciekawe – to już trzecie mistrzostwa świata z rzędu, w których na setkę najlepszy okazuje się Amerykanin. Bo w 2017 roku złoto zgarnął Justin Gatlin, a w 2019 roku Coleman.
Przez wiele lat mieliśmy zatem dominację jamajską, a teraz – podobnie jak na początku XXI wieku – najszybsi są Amerykanie (nawet jeśli w Tokio tego nie potwierdzili). Choć trzeba przyznać, że to, co dzisiaj pokazali Kerley, Bracy czy Brommel raczej szybko wypadnie nam z pamięci.
Fot. Newspix.pl