A jednak! Choć zaczynali w to wątpić nawet najbardziej renomowani naukowcy i specjaliści od kolarstwa, to w końu okazało się, że Tadej Pogacar potrafi się zmęczyć. Słoweniec niespodziewanie przeżył na dzisiejszym etapie Tour de France kryzys i stracił żółtą koszulkę lidera. Ta wpadła w ręce jego najgroźniejszego rywala – Jonasa Vingegaarda – który zanotował dziś fantastyczne zwycięstwo. Przede wszystkim jednak zyskał nad Tadejem ponad dwie minuty w klasyfikacji generalnej! I to strata, którą może być bardzo trudno odrobić. Choć nie jest to niemożliwe. Zwłaszcza w wykonaniu Pogacara.
Wreszcie góry
Nie był to może pierwszy etap z wymagającymi podjazdami, ale to dziś zaczęły się na Tour de France góry z prawdziwego zdarzenia. Kolarzy czekał w końcu trudny sprawdzian i pewnym było, że jeśli ktoś marzy o zwycięstwie w klasyfikacji generalnej, to właśnie 13 lipca musi pokazać się z jak najlepszej strony. Zawodników czekały przede wszystkim dwa wymagające podjazdy – pod Col du Galibier (liczący sobie 17,6 km, o średnim nachyleniu 6,8%) i pod Col du Granon (14,4 km, 9%). Liczył się zwłaszcza ten drugi, powracający na trasę Tour de France po 36 latach. Niezwykle trudny i przeprowadzający mocną selekcję.
Tym większą, że to tam kolarze finiszowali.
Oczywiście, w kolejnych dniach peleton czeka jeszcze sporo gór, ale to właśnie Col du Granon miało stać się dla faworytów pierwszym poważnym testem. Pokazać, kto przyjechał na Tour w najlepszej formie. Kto ile ma w nogach. I czy najmocniejsi na papierze, potwierdzą to również na trasie. Faworyci byli dziś zresztą standardowi. Przede wszystkim Tadej Pogacar, lider wyścigu, zdawało się, że piekielnie mocny. Za nim Jonas Vingegaard, prowadzony przez niesamowitą ekipę Jumbo-Vismy, w której jednym z kluczowych pomocników stał się po swoich kraksach Primoz Roglic, przed wyścigiem typowany na głównego rywala Pogacara.
Kto poza tą dwójką? INEOS liczyło na swoich zawodników, choć Geraint Thomas i Adam Yates to niekoniecznie specjaliści od wysokich gór, ale potrafią w nich pojechać znakomicie, o ile tylko “noga podaje”, jak to mówią kolarze. Francuzi z pewnością z nadziejami zerkali na Romaina Bardet czy Davida Gaudu, Kolumbijczycy z kolei mogli trzymać kciuki za Nairo Quintanę. Poza tym wymienić można by jeszcze Enrica Masa czy Aleksandra Własowa. Opcjonalnie kolarzy, którzy w generalce znajdowali się daleko za liderami, o ile ci puściliby do przodu ucieczkę i nie starali się jej złapać. Ale to był mało prawdopodobny scenariusz.
I, jak się okazało, nie spełnił się.
Walka zaczęła się szybko
Długo nic nie zapowiadało, że dzisiejszy etap Tour de France zakończy się sensacją. Na początku od peletonu oderwała się grupa 18 kolarzy. Wspominamy o niej głównie dlatego, że jechał tam Maciej Bodnar, a z czasem dołączył też Kamil Gradek. Uciekinierzy szybko jednak zaczęli się wykruszać, gdy przyszły bardziej wymagające podjazdy. Kiedy dojechali pod Col du Galibier, z przodu została ich tylko czwórka. I nie było w niej ani jednego z Polaków. Odważnie zaatakował wówczas – a do mety pozostało jeszcze kilkadziesiąt dobrych kilometrów – Warren Barguil, rozbudzając nadzieje Francuzów na triumf ich rodaka.
I choć na 50 kilometrów przed metą miał jakieś sześć minut przewagi nad resztą kolarzy, to jednak szybko okazało się, że raczej samotnie do niej nie dojedzie.
Daleko za jego plecami faworyci zaczęli bowiem swoją własną rozgrywkę. Już gdy podjeżdżali pod Galibier, nasiliły się ataki. Naciskała zwłaszcza piekielnie mocna ekipa Jumbo-Visma. Jako pierwszy do przodu ruszył Primoz Roglic, któremu odgryzł się sam Tadej Pogacar. Zaskoczył tym wielu z rywali, kilku odpadło i zostało za grupą lidera wyścigu. Z nim pozostali między innymi Romain Bardet, Nairo Quintana, ale też spora grupka kolarzy Jumbo. Pogacar, żeby ich zgubić, ataków spróbował jeszcze dwukrotnie. Misja się powiodła… ale tylko połowicznie. Wprawdzie Słoweniec odjechał od większości rywali, ale stracił sporo sił, a i tak został przy nim Jonas Vingegaard, a z czasem dogoniło ich kilku innych kolarzy.
Pogacar był zresztą – oceniając to z perspektywy czasu – być może nadaktywny. Gdy tylko którykolwiek z jego rywali decydował się na atak, to on sam ruszał za nimi i nie tylko kasował akcję innych kolarzy, ale i poprawiał, odrywając większość kolarzy. Tyle że Vingegaard wciąż był przy nim, a w dodatku nie tracił tyle sił co Słoweniec. To wszystko – przypomnijmy – działo się na podjeździe pod Galibier, dobrych 50 kilometrów przed metą. A na zjeździe sytuacja i tak się unormowała, bo faworyci zjechali się w jedną grupkę i spokojnie czekali na Col du Granon.
Tam Pogacar okazał się już za słaby.
A co on, już nie Robocop?
Kiedy Tadej Pogacar wygrywał Tour de France w 2020 roku, zachwycił wszystkich niesamowitą czasówką, na której odsadził Primoza Roglicia, zdecydowanego faworyta tamtego wyścigu. W 2021 młodszy ze Słoweńców był już absolutnie najlepszy od samego początku. Ale za jego plecami – pod nieobecność Roglicia, który z powodu kraksy szybko się wycofał – zameldował się w generalce niewiele starszy Jonas Vingegaard. I to już była zapowiedź tego, co może czekać nas w tym roku. Choć Jumbo-Visma na tegoroczny Tour w teorii jechała z dwójką liderów, ale tym ważniejszym miał być Roglic. Tyle że Słoweniec znów leżał, znów się pokiereszował.
Więc to Jonas został głównodowodzącym misji “Tour de France 2022” w holenderskiej ekipie.
Faworytem wyścigu pozostawał jednak Pogacar, który swoją moc już w tym roku zaprezentował, wygrywając wcześniej dwa etapy. Gdy przejął żółtą koszulkę, można było pomyśleć, że nie straci jej aż do samego końca Touru. Tym bardziej, że jego pomocnicy też byli w znakomitej dyspozycji. Przede wszystkim Rafał Majka, który i dziś pod Col du Granon znakomicie podciągnął całą grupę, urywając wielu ze słabszych kolarzy.
Zostało ich po tym tylko dziewięciu, z przodu jechał za to Barguil, który jednak tracił swoją przewagę i coraz bardziej oczywistym stawało się, że nie dojedzie do mety jako zwycięzca. Zresztą nie pomagał mu w tym nawet… kolega z drużyny, czyli Nairo Quintana. Ten bowiem jechał w drugiej grupie i sam momentami ciągnął ją do góry, przyspieszając tempo. W końcu zaatakował. Główni faworyci wyścigu jeszcze to zignorowali. Podobnie gdy mocniej na pedały depnął Bardet. Ale kiedy do przodu wyrwał Vingegaard, to i Majka musiał pociągnąć resztę zawodników. Polak ruszył więc do przodu, ale zatrzymał go Pogacar. Słoweniec przeżywał bowiem prawdziwy kryzys.
Kto wie, może Jonas Vingegaard to dostrzegł i dlatego zaatakował?
Jeśli tak, to wybrał naprawdę idealny moment. Pogacar zupełnie nie był w stanie odpowiedzieć nie tylko na atak Duńczyka, ale nawet utrzymać się na kole słabszych od Vingegaarda rywali – choćby Gerainta Thomasa. I tracił coraz więcej. Początkowo wydawało się, że przyjedzie minutę za plecami największego rywala. Potem, że dwie. Ostatecznie miał niemal trzy minuty straty, a Vingegaard nie tylko zyskał żółtą koszulkę, ale też wygrał cały etap. Samotnie, w wielkim stylu. W takim, jakiego oczekiwano tu po… Pogacarze.
https://twitter.com/LeTour/status/1547238168138657793
Po dzisiejszym ataku Jonas Vingegaard ma w klasyfikacji generalnej 2 minuty i 16 sekund przewagi nad drugim Bardetem. Pogacar jest sześć sekund za Francuzem, potem blisko są też Thomas i Quintana. Dwie minuty to jednak ogromna zaliczka.
To jeszcze nie koniec
Ogromna, ale niekoniecznie decydująca. Tadej Pogacar na mecie powiedział co prawda, że nie ma pojęcia skąd ten kryzys (pogratulował też świetnej taktyki rywalom), ale w kolejnych dniach da z siebie wszystko. Już jutro zresztą – w narodowe święto Francji – kolarzy czeka podjazd pod słynne L’Alpe d’Huez, gdzie najlepsi znów powalczą. Jeśli Tadej odzyska typową dla siebie formę, to powinien być w stanie oprzeć się nawet potędze Jumbo-Vismy. A przecież na koniec wyścigu ma jednego asa w rękawie – długą i trudną, bo liczącą nieco ponad 40 kilometrów, czasówkę.
A co potrafi zrobić na takim etapie pokazał już w 2020 roku. Więc zdecydowanie trzeba się z nim zgodzić – to jeszcze nie koniec.
Fot. Newspix