Pierwszy kontakt z motoparalotniarstwem miał w wieku trzech lat. Zaczęło się od puszczania latawców. Później szlifował umiejętności i projektował własne konstrukcje. Zdarzało mu się nawet polecieć motoparalotnią do… szkoły. Poznajcie Wojtka Bógdała – trzykrotnego mistrza świata i dwukrotnego mistrza Europy w motoparalotniarstwie. Człowieka, który sporą część życia spędził z głową w chmurach, lecz na co dzień bardzo twardo stąpa po ziemi.
PASJA ODZIEDZICZONA PO TACIE
Kiedy znani sportowcy są pytani o swoje początki w danej dyscyplinie, ich odpowiedzi z reguły brzmią dość typowo. Weźmy na przykład piłkarzy. Niezależnie od sytuacji materialnej, większość całymi dniami uganiała się z kolegami za okrągłym balonem. Następnie jeździli na zawody, być może później dostali się do szkoły sportowej, i tak skończyli, uprawiając wymarzony zawód z dzieciństwa. Koszykarze, siatkarze czy piłkarze ręczni zapewne przechodzili podobną drogę. Od najmłodszych lat grali w „swoją” grę.
Wiele sportów indywidualnych też posiada niski próg wejścia. Biegacze? Ten sport można uprawiać tak naprawdę od przedszkola. Jedyne czego potrzebujemy, to buty. Kolarze? Rower w dzisiejszych czasach nie jest wydatkiem, który rujnuje budżety. W dalszym etapie kariery dobrze zapowiadającego się juniora, do udźwignięcia jest również zakup porządnej szosówki.
Ale w jaki sposób rozpocząć swoją przygodę z motoparalotniarstwem? Rzadko który rodzic mógłby mieć coś przeciwko temu, że jego pociecha gra w piłkę. Ale niewielu zdecydowałoby się przymocować dziecku silnik do pleców i wysłać w niebo na wielkim spadochronie. Choć w fachowej terminologii, ten element nazywany jest skrzydłem.
Na szczęście Wojciech Bógdał miał w domu kogoś, kto mógł zarazić go pasją do latania już od najmłodszych lat. A był to jego ojciec Dariusz, który zajmował się fotografią lotniczą.
– Mój tata zaczął latać, kiedy miałem trzy lata. Przyglądałem się temu, jak on to robi. Razem jeździliśmy na różne zloty. To był czas, kiedy nabywałem umiejętności, ale przede wszystkim wiedzę teoretyczną – mówi nam Bógdał.
Dzieciak od razu połknął bakcyla na przemierzanie podniebnych przestworzy, ale oczywiście nie było tak, że natychmiast się w nich znalazł.
– Tata dawał mi swoje skrzydło do latania, żebym trenował nim na ziemi. Jest taka specjalna technika, kiedy skrzydło można odczepić od sprzętu. Kiedy je odpowiednio chwycimy, to jesteśmy w stanie postawić go nad głową. Sztuka polega na tym, by jak najdłużej utrzymać je w takiej pozycji w powietrzu.
Malec posiadał również własny kajt o powierzchni dwóch metrów kwadratowych. Sąsiedzi, spoglądając na chłopca puszczającego latawiec, nie domyślali się pewnie, że właśnie obserwują trening przyszłego mistrza świata i Europy. Choć oczywiście, pomiędzy tymi etapami upłynęło sporo czasu.
To całe lata spędzone na doskonaleniu techniki. Najpierw na ziemi, a później – wreszcie – w powietrzu. To pierwsze projekty i składanie własnych motoparalotni. Tej sztuki – jakżeby inaczej – uczył go ojciec, który sam, jako fotograf, musiał modyfikować konstrukcje. Na przykład w ten sposób, by żadna z rurek ramy pojazdu nie wchodziła w kadr.
– Przy dobrych wiatrach, jeżeli chodzi o samą konstrukcję, zdarzało się, że kiedy wszedłem rano do warsztatu, potrafiłem około północy mieć wszystko powyginane i pospawane. Nic, tylko przykręcić silnik i lecieć – mówi Wojciech, który z czasem sam zaczął poszerzać swoją wiedzę z zakresu konstrukcji pojazdów.
– Studiowałem mechanikę i budowę maszyn na Politechnice Warszawskiej. Nawet tematem mojej pracy inżynierskiej był projekt konstrukcji wózka motoparalotniowego z wykorzystaniem modelowania 3D i analizy MES. Nie jest to wózek, którym obecnie latam, ale nie różnił się bardzo od obecnego. Na tamtym zdobyłem pierwszy tytuł mistrza świata.
Dla młodego, zafascynowanego lataniem chłopaka, motoparalotnia była idealnym wyborem. To sprzęt stosunkowo prosty w obsłudze, relatywnie tani oraz pozwalający wystartować praktycznie z każdego miejsca.
– Do startu potrzeba kilka-kilkanaście metrów. W przypadku motoparalotni nie ma ograniczenia miejsca startu, które ogranicza paralotnie – one mogą startować ze zboczy lub za wyciągarką. Jedyne, co trzeba sprawdzać, to strefy – czy w danym miejscu w ogóle można latać. Jeżeli na przykład będziemy chcieli się rozłożyć nieopodal lotniska w Modlinie i nad nami będą latały boeingi, to nie jest najlepszy pomysł – mówi Bógdał, po czym dodaje: – Uwielbiam motoparalotnię za możliwość pojechania ze sprzętem, gdzie tylko chce, wyciągnięcia go z bagażnika i latania. Przyjemność z lotu jest większa, gdyż nie mamy przed sobą żadnej szyby, nie siedzimy w kabinie.
A latał w przeróżne miejsca. Zdarzało mu się nawet pokonywać w ten sposób drogę do… szkoły: – Po wylądowaniu złożyłem skrzydło i schowałem je do plecaka. Więc jeżeli wszystko dobrze się spakuje, to mieści się do plecaka. Nawet z podręcznikami – śmieje się Wojtek. Kiedy pytamy go, jak zareagowali nauczyciele, odpowiada: – Nie byli zaskoczeni. A ja przynajmniej wróciłem szybko do domu.
CZYM W OGÓLE JEST MOTOPARALOTNIA?
Zaczęliśmy od przedstawienia głównego bohatera tej opowieści. Ale być może powinniśmy zmienić kolejność i na wstępie zapoznać was z główną bohaterką. Motoparalotnia. Czym w ogóle jest ten sprzęt? Jak się go obsługuje? Z jakich elementów się składa?
Przede wszystkim, motoparalotnia to pojazd mechaniczny. Jak sama nazwa wskazuje, od tradycyjnej paralotni różni się tym, że posiada motor. To właśnie zamontowany silnik, pozwala motoparalotniarzom startować na płaskich powierzchniach oraz unosić się nawet wtedy, kiedy nie ma ku temu warunków wietrznych.
Kiedy sport motoparalotniowy znajdował się w powijakach, konstrukcje te dzieliły ze sobą wiele elementów z paralotniami. Na przykład skrzydło. Dopiero później rozwój technologii, oraz większe zapoznanie się z tematem sprawiły, że producenci zaczęli produkować elementy wyposażenia wyłącznie pod paralotnie z napędem motorowym.
Wojtek pokazał nam dwa typy pojazdów. Większy to trajka dwuosobowa, którą można nazwać turystyczno-rekreacyjną. Posiada miejsca dla pilota i pasażera, dziewiętnastolitrowy zbiornik paliwa, który pozwala przebywać w powietrzu około półtorej godziny, oraz silnik o mocy 65 koni mechanicznych.
– Masa sprzętu wynosi sto kilogramów. Dodając do tego wagę pilota i pasażera, moc jest naprawdę dobra do tego, żeby wznieść się wyżej – mówi Bógdał.
Jednak nas bardziej interesuje sprzęt, którym zawodnik lata zawodniczo/sportowo. Jest naprawdę niewielkich rozmiarów – wyglądem przypomina krzesło, z doczepionym na oparciu silnikiem. Jest około trzy razy lżejszy od dwuosobowej wersji. Dwucylindrowy silnik o pojemności 220 centymetrów sześciennych napędza trzyłopatowe śmigło, wykonane z włókna węglowego. Motor generuje 40 koni mechanicznych mocy, a odpala się go za pomocą… szarpaczki. Zupełnie jak kosiarkę spalinową. To praktyczne – do rozruchu nie potrzeba żadnego akumulatora, przez co sprzęt jest lżejszy i mniej awaryjny.
W prawej ręce pilot trzyma manetkę gazu. Poza tym, musi operować linkami, za pomocą których steruje skrzydłem. Niewielki, trzylitrowy zbiornik paliwa, pozwala na maksymalnie 25 minut lotu, ale zwykle trzeba lądować po kwadransie. W końcu Wojciech startuje w wyścigach slalomowych. Ich zasady są proste: wystartuj, zrób przelot, wyląduj. Wszystko w jak najszybszym czasie.
Bógdał: – Ten sprzęt jest przystosowany wyłącznie do latania slalomowego. Można nim latać naprawdę szybko – około 85 kilometrów na godzinę.
Aby bawić się w ten sport, trzeba dbać o dobrą formę fizyczną, jednak nie wymaga on jakiś specjalnych predyspozycji. Choć mniejsze i lżejsze osoby mają w nim nieco łatwiej. Bardzo ważny jest refleks.
– Pilot powinien być jak najlżejszy. Nie ukrywam, że z każdym rokiem jest mi coraz trudniej. Nie mam już szesnastu lat, przybywa mi masy ciała – śmieje się Wojtek.
Poza przelotami slalomowymi, mamy też inne rodzaje konkurencji motoparalotniowych. To na przykład latanie nawigacyjne oraz loty ekonomiczne. Ten rodzaj lotów wymaga innego sprzętu niż ten używany do wyścigów. Do lotów nawigacyjnych potrzebny jest duży zbiornik paliwa – taki, jak w motoparalotni dwuosobowej. Jeden przelot trwa około dwóch godzin. Z kolei do konkurencji ekonomicznych potrzebny jest specjalny system z rurką wyskalowaną co dziesięć mililitrów. Pilot może w ten sposób sprawdzać swoje spalanie.
– Trzeba tak rozplanować sobie zużycie paliwa, by móc dolecieć do miejsca startu nawet na wyłączonym silniku. Co ważne – trzeba wystartować i wylądować w tym samym miejscu – mówi Bógdał.
CZY MOTOPARALOTNIARSTWO JEST BEZPIECZNE?
Gdybyśmy określili motoparalotniarstwo jako sport, w którym śmiałkowie wznoszą się w powietrze na konstrukcjach, które w większości są samoróbkami, a w dodatku ku przestworzom pcha ich silnik od wielkiej kosiarki, taki opis nie mijałby się z prawdą. Trudno zatem nie zachodzić w głowę, czy ten sport jest w ogóle bezpieczny.
Na to pytanie Bógdał odpowiada bez zawahania: – Ten sport jest bardzo bezpieczny. Oczywiście, wypadki się zdarzają. Jednak z reguły są one z winy pilota. Bardzo rzadko dochodzi do awarii sprzętu. Od dziesięciu lat wiele się zmieniło pod względem jego jakości. Patrząc na motoparalotnie, którymi latał jeszcze mój ojciec, powiem szczerze, że ja bałbym się do nich wsiąść. Dzisiaj mamy np. w Polsce kilka firm produkujących profesjonalny sprzęt na światowym poziomie.
Ale nie znaczy to, że każdy lot Wojtka przebiegał tak, jak pilot sobie to zaplanował. On również miał w powietrzu przygody, które zapamięta: – Można by je długo wymieniać. Kiedyś w czasie lotu urwało mi się śmigło. Innym razem oderwało się całe mocowanie silnika. Zdarzyło się, że zabrakło mi paliwa, czy też że skrzydło nad głową mi się złożyło w czasie lotu. Ale w tym przypadku akurat byłem świadomy tego, że tak może się wydarzyć. Zatem kiedy ktoś powiada odpowiednie umiejętności, to jest w stanie napełnić ponownie skrzydło i lecieć dalej.
Zaraz po tym, jak Bógdał opowiada przykłady niebezpiecznych sytuacji, sam dochodzi do wniosku, że na jego przykładzie nie należy oceniać bezpieczeństwa motoparalotniarstwa jako takiego.
– Moje latanie na wyczynowym poziomie wymaga przekraczania pewnych barier. Ja muszę iść do przodu w rozwoju, eksperymentować, robić coś, czego inni jeszcze nie próbowali. Oceniam czy coś jest dobre po sytuacjach, które się wydarzą – mówi nam zawodnik.
Co zatem jest najniebezpieczniejsze w motoparalotniarstwie? Okazuje się, że jest to… rutyna. Owszem, doświadczenie jest ważne w tym sporcie. Jednak czasami zbytnia pewność siebie nie popłaca. Piloci zapominają o niektórych kwestiach, co kończy się wypadkami. To dotyczy chociażby sprawdzenia maszyny przed startem.
Bógdał: – Ważne jest to, by poukładać sobie tak zwaną checklistę. Po którymś z kolei wykonaniu, robi się ją niemalże bez zastanowienia, z automatu. Za każdym razem jest ten sam schemat. Najgorsze są momenty, kiedy ktoś przyjdzie i zacznie mnie zagadywać, albo zadzwoni telefon i muszę go odebrać. Wtedy wybijam się ze schematu. Czasami wracam po takiej rozmowie i kiedy zaczynam kontynuować przygotowanie, to łapię się na tym, że nie sprawdziłem jakiejś rzeczy, pominąłem pewien etap. Stąd przed lotem lubię się wyciszyć i daję sobie kilka minut na dokładne sprawdzenie całego sprzętu, czy wszystko jest w porządku.
DRIFT Z PRZYGOŃSKIM, LĄDOWANIE NA SAMOLOCIE
Jedną z największych zalet motoparalotniarstwa jest jego widowiskowość. Ludzie przebywający w powietrzu, na stosunkowo niskiej wysokości, wzbudzają ciekawość gapiów będących na ziemi. Zapewne wielu z was, spędzając czas na świeżym powietrzu, zobaczywszy na niebie paralotnię (lub motoparalotnię), choć przez chwilę skupiało na niej swój wzrok. Zwłaszcza, jeżeli pilot posiadał umiejętności, by przelot był czymś więcej, niż statycznym przemieszczaniem się z punktu A do punktu B. Bógdał, trzykrotny mistrz świata i dwukrotny mistrz Europy, zdecydowanie zalicza się do tego grona.
Dzięki temu pilot miał okazję zrealizować kilka szalonych projektów we współpracy z innymi sportowcami. Takich jak 100na100 – inicjatywa, z którą do Wojtka zwrócił się Jakub Przygoński, kierowca rajdowy oraz kilkukrotny mistrz Polski w driftingu.
– To był projekt na setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Byłem na zawodach w Egipcie, kiedy Kuba zadzwonił do mnie i powiedział, że jest taki pomysł, żeby on podriftował na torze, a ja leciałbym nad nim. Kuba założył specjalne opony do palenia gumy, które wydzielały czerwony dym, z mojej motoparalotni wydobywał się biały, i tak stworzyliśmy biało-czerwoną flagę – wspomina Bógdał.
Ale chyba najbardziej szalonym pomysłem, jaki udało mu się zrealizować, było lądowanie na skrzydle… lecącego samolotu, za którego sterem siedział Kamil Skorupski.
– Był to model samolotu z tej samej firmy, który sam obecnie posiadam – Carbon Cub. Zanim podjąłem tę próbę, dokładnie obejrzałem, na czym mogę stanąć. Warto dodać, że skrzydła samolotu w większości są pokryte płótnem. Na początku miałem obawy, czy nie zrobię dziury, kiedy na tym stanę. Ale to co robiłem, nie do końca było stawaniem na samolocie całą swoją masą, tylko dotykaniem go w locie – tłumaczy Bógdał.
Na pytanie, dlaczego podejmuje się tak szalonych projektów, odpowiada krótko: – To chęć przekraczania własnych barier. I wbrew pozorom, nie jest to takie niebezpieczne.
Wojtek to człowiek, który nie raz bujał w obłokach. Jednak w jego przypadku, ten termin należy traktować bardzo dosłownie: – Latając motoparalotnią, dotykałem chmur. One mają swój smak. To fajne, orzeźwiające uczucie. Latałem po ich obrzeżach. Czuć wtedy dużą wilgotność, krople osadzają się na twarzy, to niespotykana rześkość i czystość powietrza.
Jednak prywatnie, Bógdałowi daleko do człowieka, który chodzi z głową w chmurach. A wręcz przeciwnie – Wojtek stąpa twardo po ziemi. I dlatego za niedługo pożegna się z motoparalotniarstwem w wymiarze sportowym.
CZAS NA SAMOLOT
Napisaliśmy, że motoparalotniarstwo to bardzo efektowny sport. A zwłaszcza slalom – odmiana, w której specjalizuje się Wojciech. Niestety, jest to dyscyplina, która nie potrafi przebić się do świadomości kibica. Chociażby poprzez relację z najważniejszych imprez. Dalej zależność jest prosta – sport nie jest obecny w mediach, więc nie ma kibiców. Nie ma kibiców, więc trudno o sponsorów. Mało która firma zdecyduje się na promocję w sporcie, który dociera do małej grupy ludzi.
– Oczywiście, sukcesy są ważne. Ale jeżeli sport nie jest medialny, to jego jego rozwój jest powolny. Organizowane są transmisje na żywo w internecie i cieszą się one coraz większym zainteresowaniem, ale niestety potrzebne jest większe wsparcie w rozwój tego bardzo widowiskowego sportu – mówi Bógdał.
W porównaniu do większości zawodników, dzięki wsparciu Grupy ORLEN Wojtek i tak znajduje się w dobrej sytuacji. Pilot praktycznie od początków swojej kariery jest związany z Płockiem. Tam mieszka, jest członkiem tamtejszego Aeroklubu Ziemi Mazowieckiej, a w 2018 roku został wybrany sportowcem piętnastolecia tego miasta. Jedną ze strategii marketingowych Grupy ORLEN jest wspieranie lokalnych zawodników. Mistrz świata, w dodatku związany z miejscowością tak ważną dla polskiego koncernu paliwowego, zdawał się być naturalnym wyborem do sponsoringu. I tak w 2018 roku dołączył do ORLEN Teamu.
– W 2017 roku brałem udział w The World Games we Wrocławiu. Organizatorzy ustawili trybuny dla widowni, nasze zmagania oglądało kilka tysięcy ludzi. To był super klimat. W tym samym roku Czesi organizowali mistrzostwa Europy. Wydawałoby się, że to poważna impreza. Tymczasem zmagania odbywały się w szczerym polu, do którego trzeba było chwilę jechać po nieutwardzonej drodze. I tak oglądała nas grupka kilkudziesięciu kibiców. Nie postarano się o żadną transmisję radiową lub telewizyjną. Dopiero w trakcie zawodów, któryś z obecnych kibiców ustawił telefon i to była nasza transmisja na żywo – wspomina Bógdał.
Nie zrozumcie tego źle. Nikt nie snuje nierealnych wizji, by nagle motoparalotniarstwo konkurowało pod względem popularności z piłką nożną. Ale też nie jest tak, że niszowy sport jest skazany na swoją dolę. Wokół danej dyscypliny można stworzyć fajną, prężnie działającą społeczność kibicowską. Wystarczy tylko mieć na siebie pomysł. Najlepszym przykładem takiego sportu w Polsce jest drift, czyli specjalność kolegi Bógdała – Jakuba Przygońskiego. Kiedyś te zawody były kojarzone z upalaniem kapcia gdzieś pod parkingiem supermarketu. Dziś w Polsce, a także i w Europie prężnie działa Drift Masters Grand Prix. Zawody są rozgrywane na torach, a nawet stadionach. Przychodzi na nie liczne grono osób, a całość jest transmitowana z komentarzem przez internet lub w telewizji. To wszystko doprowadziło do profesjonalizacji samych ekip, które tam startują.
W motoparalotniarstwie podobnych inicjatyw po prostu brakuje. I sam Bógdał, jako pilot motoparalotni raczej nie doczeka już czasów, w których jego wyczyny regularnie na żywo obserwować będą tysiące kibiców.
– W motoparalotni osiągnąłem już wystarczająco dużo i jestem zadowolony z tego, do jakiego poziomu doszedłem. Ale latanie wciąż mi się podoba, nie chcę go zostawiać. Jest we mnie potrzeba wewnętrznego rozwoju. Chcę spróbować czegoś innego, rozwijać się w innej dziedzinie. Stąd pomysł na latanie samolotami.
Bógdał wciąż planuje latać na motoparalotni, ale wyłącznie rekreacyjnie. Jeżeli chodzi o loty sportowe, być może również zobaczymy Wojtka w powietrzu. Z tą różnicą, że teraz coraz częściej będzie znajdował się w kabinie. Przymierza się do startów w zawodach samolotowych, ale jak mówi – podchodzi do tego bardzo spokojnie. Bógdał posiada licencje na większość typów maszyn latających, ale sam dobrze wie, że latanie rekreacyjne i wyczynowe to dwie zupełnie różne formy pilotażu. Do opanowania tego drugiego potrzeba czasu. Zatem jak widać, można wciąż mieć głowę w chmurach i zarazem twardo stąpać po ziemi.
SZYMON SZCZEPANIK
Zdjęcie główne – Pupek & Kozikowski Paramotor Team Poland
Fot. w artykule – FB/Wojtek Bógdał
Czytaj także: