Marcelo rozegrał ostatni mecz w barwach Realu Madryt. Brazylijczyk ustępuje miejsca nowym. W ten sposób świat posuwa się naprzód. Dokonania zapadają w pamięć, pamięć daje nieśmiertelność, ale prędzej czy później przeminie wielkość każdego, nawet największego z największych. Prawda?
– Emocje są ogromne. To był mój ostatni mecz w Realu – przyznał Marcelo po końcowym gwizdku finału Ligi Mistrzów. Każdy się tego spodziewał, ale mimo wszystko tę chwilę należy traktować jako koniec pewnej ery. Pięknej, bo pełnej motywów, anegdot i historii, na podstawie których powinno się stworzyć serial. A wszystko zaczęło się niewinnie.
Marcelo żegna się z Realem Madryt
Zastąpić legendę
Do szesnastego roku życia nie wiedział, czym jest Liga Mistrzów. Gdy FC Porto grało w finale z AS Monaco, zapytał kolegów, co to diabła jest? Czym jest Liga Mistrzów? Nie dziwne, że został szybko wyjaśniony przez swoich przyjaciół. Dwa lata później zdał sobie sprawę, że wielka piłka, którą wówczas śledził na ekranie, jest na wyciągnięcie ręki.
Pewnego dnia dostał telefon i został zapytany, czy chciałby zagrać w Realu Madryt. Odpowiedział, że tak i w zamian otrzymał odpowiedź, że w takim razie przygotowują dla niego bilet do Madrytu. Spodziewał się, że przyjeżdża tylko na niezobowiązującą rozmowę. Ku jego zdziwieniu na biurku leżały już dokumenty sygnowane herbem Realu Madryt. Szybko je podpisał i otrzymał eskortę panów w garniturach, którzy zaprowadzili go na murawę stadionu. Tego samego dnia odbyła się jeszcze konferencja, a rodzina lewego obrońcy została postawiona przed faktem dokonanym. W zależności od konfiguracji zobaczyła wnuka, syna, brata już w barwach madryckiego klubu.
Nie bez powodów znalazł się w Madrycie już w wieku 18 lat. Trafił na Estadio Santiago Bernabeu już po dymisji Florentino Pereza, który zawiódł się na piłkarzach. W tamtym czasie z klubu wypychano Ronaldo, a Roberto Carlos bronił swojego przyjaciela, co oznaczało, że zaraz zrobi się wakat na pozycji lewego obrońcy.
Marcelo miał jeszcze okazję przez chwilę przebywać w szatni ze swoim idolem, ale wiedział, na co się pisze. Zdawał sobie sprawę, że już za jakiś czas będzie musiał stać się piłkarzem pierwszego składu.
Nie miał łatwego startu w Realu Madryt, bo jak tu wejść w buty Roberto Carlosa. Musiał z miejsca pokazać, że nie jest tylko imitacją starszego rodaka, ani zwykłym dawcą nadziei na lepsze jutro. Bo przecież Carlos był ulubieńcem tłumów i plakaty z nim zdobiły ściany nad łóżkami wielu młodych chłopaków. Piłkarzem, który swoją grą zbudował pomnik i zrewolucjonizował pozycję lewego obrońcy.
Kto śledził karierę Roberto Carlosa, ten pamięta, że wyznawał zasadę – najlepszą obroną jest atak. Wcielał ją w życie z uporem maniaka i każdy, absolutnie każdy kojarzył go właśnie z takiego stylu. W obronie był przeciętny, ale nie miało to żadnego znaczenia. Atuty zakładały klapki na oczy każdemu miłośnikowi futbolu.
Jego strzały były wyjątkowe, potężne i na granicy ludzkich możliwości. Był jedyny w swoim rodzaju. Wyjątkowy, ponadczasowy i kultowy. Już samo doskoczenie do tak wysoko ustawionej poprzeczki byłoby dla każdego nie lada osiągnięciem.
Dogonił i przegonił
Najlepsze jest to, że ostatecznie Marcelo stał się lepszy od swojego protoplasty. Nie sprawił, że ludzie zapomnieli o Roberto Carlosie, ale nie wspominali z takim rozrzewnieniem, że jego czas w Realu dobiegł końca. Kibice Barcelony zapewne jeszcze kilka lat temu liczyli, że równie gładko przyjdzie im zastąpienie Daniego Alvesa, ale ostatecznie Dani Alves stał się następcą samego siebie, co w dłuższej perspektywie z góry spisane jest na porażkę.
Marcelo zawdzięcza swoje zasługi również upartości i postawieniu wszystkiego na jedną kartę. Swego czasu Real Madryt chciał go wypożyczyć, ale stanowczo odmówił. Bał się, że jeśli odejdzie choćby na chwilę, to już nie wróci. Okazało się, że miał rację, bo już w swoim pierwszym pełnym sezonie grał regularnie. Daleko mu były do pierwszoplanowej postaci, ale ile można wymagać od nastolatka, który jest kilka miesięcy po przeprowadzce.
W kolejnych latach budował swoją pozycję, musiał walczyć o skład, aż w końcu stał się niekwestionowanym członkiem podstawowego składu. Dużo mówiło się o trio BBC, ale Marcelo również zasługiwał na poklask. Był swego rodzaju fenomenem, który na papierze grał lewej obronie, ale w praktyce dublował pozycję skrzydłowego lub środkowych pomocników. Prawdziwy samograj. Takiemu zawodnikowi pozostaje dać piłkę i czekać, aż coś zmajstruje. A robił to wyśmienicie.
Nie wypada wszystkich zasług Marcelo zrzucać na karb goli i asyst – choć trochę tego miał (38 bramek i 103 asysty). Brazylijczyk oferował znacznie więcej. Genialna swoboda z piłką pozwalała mu rozwijać skrzydła fantazji. Mnogość kompilacji z jego najlepszymi zagraniami może przyprawić o ból głowy.
Gdy był obdarzony zaufanie i otrzymywał odpowiednią asekurację, którą zapewniali mu partnerzy z zespołu, był właściwie nie do zatrzymania. W swoich najlepszych latach dał się poznać jako wyrazisty piłkarz, który zrywa ze stereotypowym podejściem do bocznych obrońców jako nieudanych skrzydłowych, którzy tylko poprzez zmianę miejsca na boisku mogli zaistnieć.
Tytuły i emocje
Można by rozkładać na czynniki pierwsze każdy z sezonów Marcelo na Estadio Santiago Bernabeu, ale czy to coś wniesie? W świecie przesytu statystykami, gdy już niedługo będzie wyliczać się piłkarzom, ile zrobili krótkich kroków, a ile długich, nie ma to sensu. Darujmy to sobie tym razem.
Zdobył 25 tytułów z Realem Madryt, dostarczył wielu pięknych wrażeń i to się liczy. A przecież nie zawsze wszystko szło zgodnie z jego planem. W sezonie 12/13 złamał nogę. Rok później kilka tygodni przed finałem Ligi Mistrzów doznał kontuzji, która wybiła go z rytmu i w meczu o najcenniejsze trofeum na Starym Kontynencie wszedł tylko z ławki.
Wspominał ten dzień w taki sposób, że nie chciał dać sobie zepsuć dnia. Czuł, że wejdzie z ławki i był pewny, że da z siebie wszystko. Niewiele z tego finału pamięta — poza golem Sergio Ramosa w trzeciej minucie doliczonego czasu gry. W pierwszych relacjach wspominał, że zapomniał o swoim trafieniu z dogrywki… Bywa i tak.
PARTNEREM PUBLIKACJI O LIDZE MISTRZÓW JEST KFC. SPRAWDŹ OFERTĘ TUTAJ
Po odejściu Ikera Casillasa do FC Porto awansował w hierarchii kapitanów. Czuł, że jego pozycja w klubie rośnie i rośnie. Brał na siebie naprawdę dużo. Chciał sprawić, że dzieciaki będą chciały zapuszczać włosy wzorem jego fryzury i grać w podobny sposób, jak on sam. Z pewnością niejeden dzieciak chciał i chce grać jak on za najlepszych czasów.
Nigdy nie zapomni ostatnich godzin przed meczem z Liverpoolem w 2018. Zaczął go paraliżować strach, a płuca nie dostawały odpowiedniej ilości tlenu. Choć wygrał już trzy razy Ligę Mistrzów (2014, 2016 i 2017), chciał wygrać po raz trzeci z rzędu, ale emocje nie pozwalały mu zachować spokoju i trzeźwego myślenia. Gdy już przebywał na boisku, nieco się uspokoił. Część stresu odeszła do krainy zapomnienia. Ale gdy poszedł po piłkę, która znajdowała się za linią boczną, rozkleił się jak dziecko.
Przypomniał sobie drogę chłopca z biednej rodziny, która nie miała pieniędzy, by odwozić go na treningi. Jego dziadek postanowił sprzedać samochód, dzięki czemu otrzymał pieniądze, które potem wydawał na wspólne przejazdy autobusami z ośmioletnim Marcelo. Wszystko po to, by kiedyś ten dzieciak reprezentował kraj.
– Przyjaciele śmiali się, że jest bankrutem, a on odpowiadał jednym ze swoich słynnych powiedzonek. Wywracał swoje kieszenie i mówił: Cholera, patrzcie na mnie. Nie mam ani grosza, ale jestem szczęśliwy jak skur**syn – tak relacjonował potem tę historię Marcelo w liście, który napisał do kibiców Realu Madryt pod koniec 2019 roku.
Potężna bessa
Wielkości Marcelo chyba nie trzeba nikomu udowadniać. Swego czasu był najlepszym lewym obrońcą na świecie. Kto wie, czy nie należy go umieścić w trójce najlepszych piłkarzy na tej pozycji w całej historii.
Jednak ostatnie lata nie sprzyjają ocenie tego zawodnika. Notowania Brazylijczyka przeżyły krach. Zjazd Marcelo w ostatnich latach był spektakularny, jaskrawy i drastyczny. Trochę tak, jakby w jednym sezonie skoczek narciarski zdobył kryształową kulę, a w następnym miałby problem z utrzymaniem się na nartach. Nie przesadzamy.
Pojedynczymi dobrymi zagraniami próbował stworzyć zaporę, która miała odeprzeć krytykę pod jego adresem. Ale ta zapora nie była szczególnie szczelna. Ba, z czasem stała się tylko bezużyteczną dekoracją. Liczne urazy, brak w przygotowaniu fizycznym, błędne decyzje na boisku. To wszystko przewijało się w kontekście tego zawodnika. Nawet temat nadwagi, który był już w przeszłości wyciągany przez Bernda Schustera wracał na wokandę.
Jeśli któregoś piłkarza Realu w ostatnich latach sponiewierał czas, to właśnie Marcelo. Gdyby w ostatnich dwóch sezonach zlecić kibicom Realu Madryt wytypowanie TOP3 piłkarzy (wzorem głosowania na zwycięzcę Złotej Piłki), którzy mają odejść, to Marcelo miałby szansę na wygranie takiego plebiscytu. W ofensywie wciąż potrafi wiele, ale częstotliwość przebłysków brutalnie się zmniejszyła. O kwestiach obronnych już nawet nie wspominamy – z szacunku dla osiągnięć z przeszłości.
Pożegnanie
Po tegorocznym finale nie mogło zabraknąć wypowiedzi Brazylijczyka:
– Nie jestem żadną legendą. Jestem człowiekiem, który cieszy się chwilą. Dzisiaj miałem szczęście być kapitanem Realu i podnieść puchar. Miałem szczęście grać przez tyle lat w Realu Madryt, ale nie czuję się legendą.
Ciężko wyczuć, czy wspiął się na wyżyny skromności, czy pokusił się o celowy zabieg wymuszający zaprzeczenie jego słowom. Tak czy owak, nie można się z nim zgodzić. Jest klubową legendą i to bez dwóch zdań. Ponad piętnaście lat na Estadio Santiago Bernabeu. Mnóstwo trofeów, w tym pięć triumfów w Lidze Mistrzów. A nie był przecież wieloletnim drugim bramkarzem, który dopisuje sobie trofea za obecność duchem i pełnienie roli klubowego wodzireja. Sam Roberto Carlos już wielokrotnie przyznawał, że Marcelo był dużo lepszym piłkarzem od niego – a to oczymś świadczy.
Już teraz każdy lewy obrońca Królewskich jest porównywany do Marcelo z czasów świetności. Na swój sposób z porównaniami już od dwóch sezonów zderza się Ferland Mendy. Znacznie lepszy w obronie, ale w ataku dość przeciętny. W porównaniu do Brazylijczyka wręcz pokraczny na połowie przeciwnika. Ba, sam Marcelo cierpiał na zestawieniu obecnej dyspozycji, z formą sprzed wielu lat. Taka jest cena wejścia na szczyty i wybicia się ponad przeciętność.
I nie da się ukryć, że znalezienie kogoś podobnego może zabrać Florentino Perezowi trochę czasu. Marcelo wybudował sobie pomnik piłkarski, który w ostatnich latach próbował przykryć plandeką. Dopiero teraz, gdy odchodzi następuje oficjalne odsłonięcie.
WIĘCEJ O LIDZE HISZPAŃSKIEJ:
- Luis Suarez i jego kartoteka wspomnień z Atletico
- Aubameyang robi swoje. Miał strzelać i strzela
- Czy Rodrygo na dobre wyjdzie przed szereg?
- Dlaczego Sevilla nie sprostała trudom sezonu?
- Dylemat Solera. Odejść? Pozostać?
- Enes Unal. Piłkarz długo dojrzewający
- Inspirująca historia włoskiego self-made mana na hiszpańskiej ziemi
Fot. Newspix.pl