Nikt nie przewidziałby, że w Rio de Janeiro to ona zdobędzie złoto. Nawet sama Monica. Nie było ku temu żadnych przesłanek. A jednak zagrała tam turniej życia, pokonując trzy mistrzynie wielkoszlemowe. Była najlepsza. Stała się dumą całego Portoryko. Na jej cześć zorganizowano potem wielką paradę. A ją przygniótł własny sukces. Choć mogła z niego skorzystać w ważniejszym celu – by pomóc się podnieść ojczyźnie.
Niestety, jej samej się to nie udało. Po dwóch latach walki z kontuzjami Portorykanka wystąpiła w turnieju WTA 1000 w Madrycie. Jej powrót był jednak krótki. 13 czerwca ogłosiła, że kończy karierę.
Spis treści
Nabierając pewności
Miała niecałe 23 lata. W rankingu WTA zajmowała miejsce w czwartej dziesiątce, więc w turnieju olimpijskim nie była rozstawiona. Na pierwszy rzut oka jej drabinka wyglądała tak, że mogła myśleć o drugiej, może trzeciej rundzie, gdyby wcześniej grała naprawdę dobrze. Dalej nie miała prawa dojść. Teoretycznie. W rzeczywistości jednak przekroczyła wszelkie oczekiwania.
– Moje doświadczenia z pierwszych igrzysk były wspaniałe. Zdobycie złotego medalu było surrealistyczne, ale bycie częścią całego tego doświadczenia, największej celebracji sportu na świecie, dalej sprawia, że mam gęsią skórkę. Wspaniale być tego świadkiem – wspominała Puig po latach. Dla niej tak naprawdę już sam wyjazd na igrzyska był czymś wspaniałym. Cieszył ją na tyle, że kilka dni przed lotem do Brazylii nazwała swojego nowego psa Rio.
Psiak, jak się okazało, przyniósł jej szczęście.
Dwie pierwsze rundy przeszła bez straty seta. To jeszcze nikogo nie dziwiło. W kolejnym meczu miała się jednak zatrzymać. Na jej drodze – zgodnie z przewidywaniami – stanęła ówczesna mistrzyni French Open, Garbiñe Muguruza. Hiszpanka była zdecydowaną faworytką. Nie tylko do zwycięstwa z Puig – do zdobycia medalu, nawet złotego. Wtedy jednak przegrała 1:6 1:6. Portorykanka po prostu ją rozbiła. – Z każdym meczem stawałam się lepsza i lepsza. Byłam szybsza, miałam więcej mocy. Coraz bardziej w siebie wierzyłam – mówiła Puig.
Ten z Muguruzą był kluczowy. To było przełamanie, najcenniejsza wygrana w jej karierze. Nigdy wcześniej nie pokonała rywalki notowanej tak wysoko w rankingu. Nigdy wcześniej nie była w półfinale tak ważnej imprezy. Na koncie przed igrzyskami w Rio miała tylko jeden wygrany turniej i to niskiej rangi. Jej kariera nie rozwijała się tak szybko i harmonijnie, jak ona sama by tego chciała, choć akurat w miesiącach poprzedzających wyjazd do Brazylii zaliczała jej najlepsze chwile.
Szkoła przegrała z tenisem
Urodziła się w San Juan, stolicy Portoryko. Nie może jednak pamiętać swojego dzieciństwa w tym mieście. Miała rok, gdy jej rodzina – jak całe miliony rodaków – wyprowadziła się do Stanów Zjednoczonych. W tym przypadku mówimy o Miami. Co jednak ważne, Monica Puig zawsze powtarzała, że choć wychowała się w USA i perfekcyjnie mówi po angielsku, to jest Portorykanką.
– Jestem dumna z reprezentowania Portoryko. Grałam dla kraju w Pucharze Federacji, co było niesamowite. Tenis nie jest wielkim sportem w naszym kraju. Są nimi „trzy B” – baseball, basketball [koszykówka] i boks. Ale tenis się rozwija. Gram dużo, pojawiam się w gazetach, widzę, że więcej ludzi gra w tenisa. Jestem rozpoznawana na ulicach – mówiła Puig jeszcze przed igrzyskami. Nie wiedziała wtedy, że za jakiś czas wybuchnie na jej punkcie prawdziwe szaleństwo.
Nie mogła się też tego spodziewać lata wcześniej, gdy była sześciolatką, a jej mama – która w przeszłości trenowała tenis w San Juan, gdzie jednak możliwości rozwoju były znacznie mniejsze niż w Miami – wręczyła jej rakietę i obie poszły na kort. To matka była jej pierwszą trenerką i czuwała nad rozwojem córki. Ta polubiła tenis, oglądała mecze Jennifer Capriati czy sióstr Williams i chciała grać jak one. Więc trenowała. Coraz więcej i więcej, jeździła na turnieje, rozwijała się, choć… do 14. roku życia i tak chciała być weterynarką albo lekarką. Potem się to zmieniło i wkrótce większość czasu spędzała na korcie. Sport szybko zaczął kolidować ze szkołą.
Gdy Monica zaczęła odnosić sukcesy w młodzieżowych imprezach, trzeba było się zastanowić, co zrobić z jej edukacją. Coraz częściej opuszczała lekcje, bo wyjeżdżała na kilka dni, by wziąć udział w jakimś turnieju. W piątej klasie rodzice zdecydowali, że Monica będzie się uczyć w domu.
– Nauczycielki porozmawiały z moimi rodzicami i zapytały czy tenis to coś, w czym mogę odnieść sukces i z tego żyć. Powiedziały, że jeśli tak jest, to muszę dać z siebie wszystko, bo może to być jedyna taka szansa i jeśli nie skorzystam, to zawsze pozostanie pytanie: „co gdyby?”. Ta rozmowa pomogła mi dojść do miejsca, gdzie jestem dziś – wspominała Puig.
Miała 16 lat, gdy przeszła na profesjonalne granie. Wkrótce zaliczyła też olimpijski debiut – na Światowych Igrzyskach Młodzieży w Singapurze w 2010 roku. Tam jednak – co było pewnym zawodem – odpadła już w drugiej rundzie. W następnym roku, ostatnim, w którym mogła startować wśród juniorów, doszła do finałów Australian i French Open dziewcząt. Przegrała oba. Radziła więc sobie nieźle, ale nie imponowała jak niektóre jej koleżanki.
Z bardzo dobrej strony pokazała się za to w 2013 roku, gdy przebiła się do pierwszej setki rankingu, dochodząc do trzeciej rundy French Open, a potem poprawiając ten wynik na Wimbledonie, gdzie dotarła aż do czwartego meczu. Problem w tym, że do dziś to jej rekordowe osiągnięcie w turnieju wielkoszlemowym. W kolejnym sezonie za to zdobyła swój jedyny tytuł przed igrzyskami w Rio, wygrywając imprezę w Strasbourgu. Poza tym jej wyniki były przeciętne, ale w 2015 i 2016 roku stała się na tyle regularna, że weszła do najlepszej „40” rankingu i mogła pojechać na igrzyska.
Złota dziewczyna
Gdy w Rio doszła do półfinału, już to było sensacją. Portorykanka potwierdziła wówczas to, o czym pisano już lata wcześniej – że Monica Puig energię w zagraniach na korcie ma wielką, gra bardzo agresywnie i gdy jest w formie, może ograć właściwie każdą rywalkę. Muguruza była pierwszą z wielkich. Pierwszą mistrzynią wielkoszlemową na drodze Puig. Drugą okazała się Petra Kvitova. To już był mecz o medal, zwycięstwo oznaczało co najmniej srebro.
A w historii Portoryko już to jest sukcesem wyjątkowym. Choć z tego kraju pochodzi Gigi Fernandez, która w tenisowym deblu zdobyła dwa złota, to zapisano je na konto USA, bo właśnie Stany reprezentowała na igrzyskach (co nie dziwi, Portoryko to w końcu terytorium należące do USA). Gdyby występowała wówczas w barwach ojczyzny, byłaby pierwszą Portorykanką z mistrzostwem olimpijskim, choć miałaby znacznie większy problem ze znalezieniem partnerki na poziomie i, w konsekwencji, z samym zdobyciem złota. Od 1948 roku – gdy kraj ten zadebiutował na igrzyskach – do rozpoczęcia igrzysk w Rio licząc, Portorykanie mogli cieszyć się z ośmiu medali: dwóch srebrnych i sześciu brązowych.
Nikt nigdy nie zdobył dla nich złota. A już tym bardziej w tenisie. Jeśli tamtejsi sportowcy przywozili z igrzysk medale, to byli to głównie reprezentanci sztuk walki. Srebra to na przykład zasługa Luisa Ortiza w boksie w 1984 roku i Jaimego Espinala w zapasach na igrzyskach w Londynie dziesięć lat temu. Monica Puig stała przed szansą przejścia do historii i dobrze o tym wiedziała. Musiała tylko (i aż) pokonać Petrę Kvitovą. A potem opcjonalnie wygrać w finale.
– Gdyby się udało, byłoby to coś nieprawdopodobnego. W igrzyskach nie chodzi o mnie, a o Portoryko, wiem, jak bardzo oni tego chcą. Po pierwszym meczu mój team posadził mnie i powiedział: „Jeśli chcesz to wygrać, musisz stanąć wobec wyzwania i wszystkim pokazać, że na to zasługujesz”. To zmieniło moją perspektywę – mówiła Monica przed półfinałem.
A w nim – po raz pierwszy w turnieju w trzech setach – znów wygrała. Druga mistrzyni wielkoszlemowa została odprawiona. Została trzecia. W finale naprzeciw Puig stanęła Angelique Kerber. To ona oczywiście była faworytką. Niemal wszyscy spodziewali się, że piękna historia Portorykanki zostanie zakończona właśnie w finale. Srebro i tak byłoby dla niej przecież niesamowitym przeżyciem. Portorykańczycy chcieli jednak złota i pokazywali to – grupy kibiców Moniki były obecne na stadionie i żywiołowo ją dopingowały.
„Si se puede!” krzyczeli. Znaczy to po prostu: „Tak, możemy!”. Monica mówiła potem, że to właśnie te okrzyki ją zainspirowały. Od pierwszej piłki grała świetny mecz. Atakowała, przejmowała inicjatywę, grała mocno, nie dawała Niemce ani chwili na odpoczynek. Zyskała przełamanie na koniec pierwszej partii. W przerwie przed drugą Kerber odwiedzili masażyści, bo ta miała problem z plecami. Widać ich czary podziałały, bo to Angelique wygrała drugiego seta. W trzecim jednak królowała już tylko jedna osoba.
Monica grała wtedy tenis swojego życia. Prowadziła już 5:1 i dopiero wtedy dopadły ją nerwy. Kerber miała w konsekwencji szanse na przełamanie, które pozwoliłoby jej odrobić część strat. Puig nie chciała jednak do tego dopuścić. Obie na zmianę bombardowały się świetnymi zagraniami. Aż Angelique wyrzuciła jedno z zagrań. Gem, set i mecz – Monica była mistrzynią olimpijską, a z trybun podziwiała to choćby Sara Rosario Velez, prezydent Portorykańskiego Komitetu Olimpijskiego. Ona też za nic nie chciała przegapić tak ważnej, historycznej dla jej kraju chwili.
Kerber przyznawała, że tego meczu nie przegrała – to Monica ją pokonała, była lepsza i grała fenomenalnie, jakby nie czuła presji. A co mówiła sama Portorykanka?
– To najpiękniejszy moment mojego życia. Tak bardzo tego chciałam… Walczyłam, włożyłam w to swoje serce i duszę. Wiem, że mój kraj bardzo to docenia, chciałam im to dać. Wyspa dała mi tyle wsparcia i miłości w ciągu mojej kariery. Chciałam to wygrać dla niej. Osiągnęłam coś historycznego i to dało mi złoto. Zawsze wierzyłam, że mogę tego dokonać.
Faktycznie, coś historycznego osiągnęła zdecydowanie. Nie tylko dla Portoryko. Stała się bowiem pierwszą od powrotu tenisa na igrzyska – czyli 1988 roku – kobietą, która wygrała złoto, nie będąc rozstawioną w turnieju. Statystycznie rzecz biorąc, to nie powinno się wydarzyć. Ale sport to nie tylko statystyka. – Nigdy nie zapomnę tej chwili. Wszystkie lata ciężkiej pracy, poświęcenia, bólu zebrały się w tym jednym momencie radości – mówiła.
Przez kolejne tygodnie wszędzie zabierała ze sobą medal, nie chciała się z nim rozstawać. Dziś jest w domu jej rodziców, bo ona „ma tendencję do gubienia rzeczy, a jej mama wręcz przeciwnie”. Czasem Monica nadal musi się upewnić, że to nie był sen. Bo przez lata miała takie, w których osiągała sukcesy, a potem budziła się i czuła rozczarowanie. Tym razem sen był rzeczywistością. Na tyle piękną, że gdy stała na podium, nie była nawet w stanie śpiewać portorykańskiego hymnu. Płakała łzami radości i wzruszenia. – Wiedziałam, że gdybym nie wygrała, bolałoby mnie to przez lata. Wierzyłam, że to się nie stanie. Podniosłam poziom swojej gry – opowiadała.
A jej ojczyzna słuchała.
Duma Portoryko
Gdy Monica świętowała, jej kraj też. Złoto olimpijskie choć na chwilę pomogło zapomnieć o jego wielkich problemach. W tamtym okresie lokalne gazety niemal bez przerwy informowały, że Portoryko nie było w stanie spłacić nawet części z 72 miliardów dolarów długu wobec USA, jego sytuacja ekonomiczna była wręcz dramatyczna. Podobnie demograficzna – populacja kraju zmniejszała się, bo wiele młodych osób ruszało szukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych, gdzie dziś mieszka już więcej Portorykańczyków, niż w samym Portoryko.
To wszystko mieszkańcy wyspy widzieli. Widzieli też jednak Monicę, która grała dla ich kraju, z ich flagą. A przecież od dzieciństwa mieszkała w USA, mogła wybrać Stany. Nie zrobiła tego jednak i za to ją kochali. Gdy trwał finał, właściwie nikogo nie było na ulicach, wszyscy siedzieli w domu. Policja podała później, że przez tych kilka godzin spadły nawet statystyki przestępczości. Kiedy Puig wygrała ulice się zapełniły, wszyscy wybiegli z domów. Rozpoczęło się święto.
Kilka dni po mistrzostwie olimpijskim wpadła do kraju. Na jej cześć zorganizowano wielką paradę. – Obwożono mnie po San Juan w otwartym autobusie, ludzie byli ustawieni wzdłuż ulic. To było niesamowite! Zgromadziły się tam tysiące osób, świętowałam na dużym podium z muzyką i spikerami. Na twarzach ludzi widziałam, ile to dla nich znaczyło. Nie mogłam nie płakać. Czułam się tak dumna – wspominała Monica. O tym, że jej medal był jednym z najwspanialszych wydarzeń w dziejach wyspy mówili wszyscy, nawet prezydent.
Monica Puig podniosła Portoryko. Sprawiła, że „kraj mógł powstać z kolan”, jak to ujmowali sami jej rodacy. Ona miała jedynie nadzieję, że tenis stanie się bardziej popularny w jej ojczyźnie. I to się wydarzyło, nagle całe zgraje dzieciaków przychodziły na korty. To też jej zasługa.
Radość, oczywiście, w końcu wygasła, problemy znów uderzyły w wyspę. Niektóre dosłownie. Monica jednak zawsze była gotowa do pomocy. Choćby w samym 2016 roku, gdy wyspa zmagała się ze spadkiem zysków z turystyki – a te są dla niej bardzo ważne – z powodu obaw przed wirusem Zika, Puig zaangażowała się w kampanię mającą przekonać ludzi, że warto odwiedzić jej ojczyznę. Prawdziwe wyzwanie dla niej i kraju przyszło jednak w 2017 roku.
W wyspę uderzył wówczas huragan Maria i spowodował szkody wyceniane na 140 milionów dolarów. Dla kraju, którego ekonomia i tak miała mnóstwo problemów był to dramat, powszechnie uznawano, że to „najgorsza tragedia naszych czasów, jaka przydarzyła się wyspie”. Puig zapoczątkowała wtedy kampanię online, mającą na celu zbiórkę środków na dary dla mieszkańców wyspy. Potem zjawiła się w Portoryko z… Marią Szarapową. Przekazały ludziom kupioną insulinę, benzynę i inne przedmioty, łącznie warte kilkaset tysięcy dolarów.
– Złoto igrzysk dało mi platformę do wypowiedzi. A to pozwoliło mi pomóc Portoryko w najtrudniejszych czasach. Świat usłyszał o naszych problemach i przyszedł krajowi z pomocą. Uderzyło w nas wiele różnych rzeczy [na początku 2020 roku również trzęsienie ziemi – przyp. red.], ale pozostajemy pozytywni, staramy się przejść przez te trudności – mówiła.
Rodacy doceniali jej pomoc, ona doceniała z kolei pomoc Szarapowej i innych tenisistów oraz każdego, kto wsparł Portoryko. W kraju zjawiła się niedługo po huraganie, widziała zniszczenia. Czuła, że musi pomóc. I zrobiła to.
Mało kto jednak wiedział, że sama była wtedy w podobnym stanie.
W poszukiwaniu lepszych czasów
Miała nadzieję, że olimpijski sukces ją napędzi i będzie zmierzać wyłącznie w górę. Nie wyszło. Choć zdjęcia z wygranego finału do dziś wiszą w jej apartamencie w Miami jako inspiracja, to potem nie wygrała już niczego. Żadnego, choćby małego, turnieju. Nie udźwignęła rozmiarów tamtego zwycięstwa, sama to przyznawała.
– Nigdy nie sądziłam, że mogę być czyjąś idolką, a nagle podbiegały do mnie dzieci i mówiły, że kiedy dorosną, chcą być jak ja. Zastanawiałam się: „Naprawdę?”. […] Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, jak wiele mnie to wszystko wtedy kosztowało. Nie byłam na coś takiego gotowa. Potrzebowałam czasu, by dojść do siebie. Nie tygodni czy miesięcy, a lat. Ten proces wciąż trwa – mówiła po kilku sezonach od zdobycia złota.
Po igrzyskach nie wychodziły jej kolejne turnieje. Spadała w rankingu. Rok 2016 kończyła na 32. miejscu, cztery lata później była już poza setką. Kilkukrotnie zmieniała w tym czasie trenerów, próbowała nawet ponownej współpracy z jednym z jej starych szkoleniowców. Nic nie dawało oczekiwanych rezultatów. Do tego męczyły ją kontuzje. Jedna – ramienia – zabrała jej kilka miesięcy z początku tego sezonu, przez które spadła w rankingu jeszcze niżej. Wszystko się nakręcało.
– Ten okres był trudny. Nałożono na mnie wiele odpowiedzialności. Wygranie igrzysk to był szok, zabrakło mi przygotowania do tego. Nie wiedziałam, jak żonglować tą odpowiedzialnością, jak znosić presję. Musiałam nauczyć się cierpliwości, zaadaptować się do wszystkiego, co do mnie przychodziło, być świadomą, że traktuje się mnie jak przykład, zarówno na korcie, jak i poza nim – wspominała.
Ta świadomość przychodziła powoli. Musiała się z nią oswoić. Gdy to zrobiła i wydawało się, że będzie lepiej – zaczęły mnożyć się urazy. O tym wszystkim pisała długie posty w social mediach. Zwracała się do fanów, tłumaczyła, skąd gorsza forma, spadki w rankingu, porażki w kolejnych meczach. To były szczere wpisy, w których niczego nie ukrywała. W końcu przyszedł ten finalny – w którym poinformowała, że w wieku 28 lat kończy karierę.
Wiele rzeczy poszło w niej nie tak, jakby tego chciała. Ale jedna wyszła idealnie.
– Zawsze będę mistrzynią olimpijską. Tego medalu nikt mi nie zabierze – jak mówi sama Monica.
***
Przez ostatnie dwa lata Moniki Puig nie było na światowych kortach. Po Roland Garros 2020 poddała się operacji barku, ale potem jeszcze dwukrotnie lądowała na stole. Publiczności się jednak pokazywała – choćby jako ekspertka stacji ESPN podczas ubiegłorocznych WTA Finals. Mówiła, że chciała pozostać związana z tenisem, bo kocha ten sport. W tym roku spróbowała udowodnić to na korcie – ogłosiła bowiem, że wróci do gry w turnieju w Madrycie, gdzie otrzymała dziką kartę.
Powrót Puig nie okazał się jednak triumfalny. 13 czerwca oznajmiła, że kończy karierę. Tytuł mistrzyni olimpijskiej, jak sama mówiła, jednak zostanie z nią już na zawsze.
SEBASTIAN WARZECHA
Źródła cytatów: ABC, Archidiecezja Miami, Athletes Voice, Chicago Tribune, CNN, El Nuevo Dia, The Guardian, Latino Life, NBC, New York Times, Olympic.org, Sports Illustrated, Tennis.com, Tennis Head, Tennis World USA, The Undefeated, USA Today, Vogue, Washington Post, WTA.
Tekst – bez ostatni dwóch akapitów – pierwotnie ukazał się w magazynie “Orły”.