Niedługo stuknie mu trzydzieści lat, odkąd zaczął chodzić na Wisłę Płock. Chodził na trybuny, pamiętając doskonale jeszcze drewniane ławki dawnego stadionu, chodził też na juniorów, pamiętając trenerów, którzy po prostu rzucali piłkę. Bartłomiej Sielewski, choć jak sam przyznaje, nie był w juniorach postacią wyróżniającą się, ale dzięki charakterowi i zaangażowaniu przebił się do składu Nafciarzy, a potem został ikoną klubu. Poza rocznym epizodem w Piaście Gliwice, cała kariera w Płocku – to dziś nie zdarza się często. Obecnie Sielewski buduje klub od innej strony – skautingu do pierwszej drużyny. Zapraszamy.
Pana pierwsze wspomnienie z Wisłą Płock?
Jako mały chłopak, przechodząc koło stadionu, zawsze marzyłem, żeby choć raz mieć możliwość na tej murawie wystąpić. Pewnego dnia kolega z osiedla, Łukasz Kalaszyński, później odnoszący sukcesy w bieganiu, zaproponował, żebyśmy poszli na trening do Wisły. Wtedy po prostu przychodziło się na taki trening z ulicy i tyle. Wyglądało to tak, że trochę nie przystoi mówić: trenerzy rzucali piłkę, a zawodnicy… zostawali sami. Za 1,5 godziny ktoś wracał. Nie mówię, że tak było zawsze rzecz jasna. Ale bywało.
Poza tym oczywiście chodziłem na stadion w roli kibica. Pamiętam pierwszy mecz, bodajże z Szombierkami Bytom. Siedziałem na samym rogu, na starych drewnianych ławkach. Oprawa meczu robiła wrażenie. Czuło się tak swojsko na tych meczach. Może też dlatego, że chodziłem z bratem i starszymi znajomymi. Poza tym była wtedy w Płocku duża kultura chodzenie na mecze. Żyło się tymi meczami na podwórkach. Wtedy Wisła Płock słynęła z tego, że grało w niej wielu wychowanków, dużo ludzi związanych z Płockiem. Utkwili mi w pamięci Bogusław Pachelski, Mirosław Milewski czy Paweł Dylewski. Ale też piłką ogółem ludzie bardziej żyli. My, młodzi, też tego doświadczaliśmy. Czasem kilka godzin trzeba było czekać, żeby wejść na boisko, bo starsi zajęli.
Chyba jednak nie wybijał się pan w juniorach, skoro wejście do seniorskiej piłki miał pan przez Mazowsze Płock.
Nigdy nie byłem zawodnikiem, który wyróżniał się umiejętnościami. Zawsze byłem troszeczkę schowany z tyłu, ale gdzieś próbowałem nadrabiać braki czysto piłkarskie zaangażowaniem, charakterem. Fizycznymi też nie mogłem nadrobić, bo w juniorach byłem mniejszy od innych. Więc zostawała ta waleczność, musiała być na naprawdę wysokim poziomie.
Lubiłem pomagać drużynie, nie musiałem grać pierwszych skrzypiec – dlatego występowałem na pomocy lub w obronie. Chyba, że na podwórku – tam każdy chciał być wyborowym strzelcem. Podwórko swoją drogą dobrze kształtowało charakter. Trzeba było sobie radzić w różnych sytuacjach, tak boiskowych, jak i pozaboiskowych. Nie twierdzę przez to, że dziś jest za łatwo. Dzisiejsza młodzież ma znakomite warunki, ale wszystko ma swoje plusy i minusy. Jakbym miał zazdrościć czegoś młodszym, to na pewno infrastruktury. Sam mam dziś syna, ma siedem lat, gra w Wiśle Płock, więc widzę jak to wygląda. Można się skupić tylko na tym, żeby fajnie bawić się w piłkę.
A jak było z tą grą w Mazowszu? To było daleko od piłkarskiego szlaku.
Z Mazowszem było tak, że Wisła Płock nie miała rezerw, a Mazowsze było klubem satelickim, grającym w Mazowieckiej Lidze Seniorów. Bywało, że zdarzał się mocny skład – grałem tu choćby z Adrianem Mierzejewskim. Z tym że był wtedy bardzo młodym chłopakiem, to była szansa, żeby odbył jednostkę meczową z seniorami. Pograłem tam trochę i taka piłka też wiele uczy. Natomiast pewnego dnia stamtąd zostałem zaproszony na testy do pierwszego zespołu Wisły przez Czesława Jakołcewicza. Kilka testów, bardzo wstępnych, potem wyjazd na obóz do Wronek z pierwszą drużyną. Wtedy zaproponowano mi jakąś umowę, chyba na rok. To wciąż mogło się jeszcze różnie potoczyć. Ale zarazem to było spełnienie marzeń. Inny świat. Ale też taka nauka, że nie ma rzeczy niemożliwych w piłce. Że można sobie poradzić przechodząc z piątej ligi, można nadrobić ten dystans. Kluczowa była pomoc trenera Milewskiego, który prowadził Mazowsze, a był przy tym asystentem przy pierwszym zespole. Bez niego mógłbym nigdy szansy nie dostać. Bez tego nie byłoby mnie po prostu w piłce.
Czym by się pan zajmował?
Skończyłem studia wychowania fizycznego, więc zostałbym przy sporcie. Może jako nauczyciel w-fu. Może w piłce. Nie wiem. Ale na pewno wtedy, grając w Mazowszu, miałem myśli, że nic z tego nie będzie. Czas leciał. Ja wtedy, do drugoligowej Wisły Płock, szedłem w wieku 23 lat. Nie byłem już taki najmłodszy.
Było w tym pana awansie z Mazowsza do Wisły Płock trochę chyba też szczęścia. Znajdowania się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie.
Szczęście zawsze jest potrzebne, jak to w życiu, natomiast uważam, że na to szczęście zapracowałem. Grałem w niższych ligach, ale traktowałem je zawsze tak samo poważnie. Nie tylko, żeby sobie pograć, tylko każdy mecz, na tyle na ile to możliwe, traktowałem profesjonalnie. Zależało mi, żeby być zawsze przygotowanym.
Ktoś kiedyś powiedział, że nigdy w piłce nie wiesz, kiedy przyjedzie po ciebie pociąg. Trzeba być gotowym.
Kiedyś jeden z trenerów powiedział mi: nie każdy ma szansę dostać szansę. Natomiast na ten moment szansy trzeba być faktycznie przygotowanym. Inaczej przepadnie. A może przyjść w najmniej oczekiwanym miejscu i czasie. Więc można znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie, ale nie być gotowym i szansę zmarnować. Mnie się udało swoją szansę wykorzystać, tu już szczęście nie miało wiele do czynienia.
Przez Wisłę tamtych lat przewinęło się wielu ciekawych graczy – zawsze ciekawił mnie Dariusz Zawadzki, bo zapowiadał się na rozgrywającego reprezentacji Polski.
Darek Zawadzki… bardzo dobry piłkarz. To, jak prowadził piłkę na treningach, jak się zachowywał – wysoki poziom. Gdy się patrzyło od środka, potencjał na reprezentację Polski. Miałem z nim dobry kontakt – po prostu szkoda. Jego rzuty wolne były niesamowite, noga świetnie ułożona.
Pana ścieżki przecięły się też wtedy między innymi z Jackiem Góralskim.
Jacek Góralski jest mistrzem wślizgów. To jest jakiś dar. Taki tajming jeśli chodzi o wślizg… Czasem minęło się Jacka, już byłeś skupiony na tym, co dalej, a tu Jacek jeszcze wślizgiem odbierał piłkę. Mam przyjemność przyjaźnić się z Jackiem, znam go bardzo dobrze, razem spędzamy wakacje. Mogę wypowiadać się o nim w samych superlatywach. Wiem, jaką ma determinację. No i też umiejętności, bo to nie tak, że tylko wślizg, a nie potrafi grać w piłkę. Szkoda tej kontuzji, która mu się przydarzyła, bo przecież nawet na poziomie reprezentacyjnym pokazywał, że grać potrafi, a nie tylko odbierać. Natomiast jestem spokojny o jego powrót do najwyższej formy.
Ze Sławkiem Peszką czy Adrianem Mierzejewskim czasem wciąż mam okazję pogadać – nie zmienili się. Zawsze byli tacy sami. Wierni sobie. Na boisku robili różnicę. Zawsze chcieli być najlepsi, w każdym spotkaniu. To ich nakręcało. Pamiętam też z zupełnie innego pokolenia niż ta dwójka Jacka Wiśniewskiego. Niektórzy się Jacka bali, ale tylko, jak go nie znali. To człowiek do rany przyłóż, bardzo fajny kolega w szatni. Zawsze służył pomocą, nie odmawiał nikomu. Miałem również przyjemność być zarazem podopiecznym Adama Majewskiego, ale też grać z nim w jednej drużynie. Miał – pewnie wciąż ma – bardzo analityczne podejście do piłki. Rozumiał też zawodników, czego potrzebują. Potrafił bardzo konkretnymi uwagami wskazać problem, a także jak go poprawić. Bardzo lubiłem wyrównawcze treningi z Adamem. Jest osobą bezpośrednią, to fajna cecha, mówi wprost.
Grałem też w tamtych latach przeciw Robertowi Lewandowskiego, gdy grał w Zniczu pierwszy sezon. Zostało mi nawet z tego zdjęcie pamiątkowe. Niektórzy się śmieją, że powinienem powiesić na ścianie. Ale pamiętam z tamtego okresu, że więcej mówiło się o Bartku Wiśniewskim. On strzelał częściej, wielu jemu wróżyło większą przyszłość.
Jak organizacyjnie wtedy było w Wiśle Płock? Mówiło się trochę tak, jak dziś o Zagłębiu Lubin: finanse są, ale jest za wygodnie.
Nie można było w Płocku narzekać, można było się skupić tylko na grze w piłce. Sprawy organizacyjne zazwyczaj były dopięte. Czy nie było presji? Może nie taka, jak w Widzewie, Lechu, Legii. Ale w każdym klubie jest presja. Wisła Płock nie jest małym klubem, ma sporą grupę kibiców i spore oczekiwania. Może niektórym zawodnikom było tu za wygodnie. Ale ja starałem się o tym nie myśleć, tylko skupić na swojej pracy.
Doświadczył pan też z Wisłą Płock spadku z I ligi, choć przecież Wisła Płock z I ligi miała iść raczej w górę niż w dół.
Spadek na trzeci poziom to był bardzo ciężki moment. Dla mnie, dla klubu, dla całego miasta. Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie: dlaczego spadliśmy? Najprościej powiedzieć, że byliśmy za słabi. Ale może był w tym też brak pokory. Bo tak się wydawało: Wisła Płock, klub z aspiracjami, niedawno graliśmy w Ekstraklasie, na pewno się utrzymamy. A w tabeli spadaliśmy coraz niżej. Był taki moment, że zaczęliśmy grać mecze o życie. Ja je doskonale pamiętam. Tylko ci, którzy grali takie mecze, wiedzą, jaka to jest presja. Jak to się odczuwa. Myślę, że mi, jako wychowankowi, było z tym trudniej. Ludzie zagadywali cię o to na ulicy. Temat w rozmowach ze znajomymi. I czasem ciężko było spojrzeć w oczy. Bo co się dzieje? Ciężko powiedzieć. Ja nigdy nie uchylałem się od odpowiedzialności za wynik, po prostu czasem tak bywa.
Na szczęście po spadku udało się stworzyć super drużynę. Moim zdaniem wtedy też powstały fundamenty pod przyszłe lata w Wiśle. Przebudowa kadry: przyszli Paweł Magdoń, Jacek Góralski, Krzysiek Janus, Marcin Krzywicki, Sewerym Kiełpin, był Łukasz Sekulski. To były osoby, które chciały się rozwijać i którym zależało na klubie. My doskonale rozumieliśmy się także poza boiskiem, a to później miało przełożenie także na boisko. Przyszedł trener Marcin Kaczmarek, który miał w tym wszystkim wielki udział, bo to on drużynę budował, on nas prowadził. Spotkała się grupa zawodników, która naprawdę chciała coś zrobić, coś osiągnąć, a miała dobrego “kapitana” w osobie trenera Kaczmarka. Nie wszyscy może piłkarsko robili różnicę, ale wiedzieliśmy, że razem jesteśmy mocni. A awans… może ktoś powie, że wtedy był tylko z II ligi. Ale każdy piłkarz powie, że awans zawsze jest trudny. Może trochę tym awansem odkupiliśmy winy.
W międzyczasie był też jednak pana jedyny wyjazd z Płocka – do Piasta Gliwice. Jak do tego doszło?
Wyjazd do Gliwic – nie chciałem tego. To był moment spadku do II ligi i tak naprawdę niejasna była sytuacja w klubie. Nikt nie wiedział, jak to będzie funkcjonowało. Sam chodziłem pytać do prezesa, co ze mną, bo chciałem zostać i wrócić z tą drużyną do pierwszej ligi. Jednak cały czas otrzymywałem odpowiedź, że muszę czekać, że nie wiadomo, co będzie. Kontaktowały się ze mną kluby pierwszoligowe, a także ekstraklasowa Polonia Bytom. W końcu przyszedł moment ostatecznej decyzji, a Wisła dalej nie mogła się określić jeśli chodzi o moją przyszłość, więc postanowiłem na rok iść do Gliwic.
Na początku nie było łatwo, ale z każdym miesiącem, czułem się coraz lepiej. Poznałem innych ludzi, poznałem warsztat trenera Brosza, a także Darka Dudka, który był asystentem. Nie chciałem odchodzić z Wisły, ale też fajnie zobaczyć coś innego. Niemniej gdy przyszła oferta powrotu do Wisły, którą otrzymałem od pana Dmoszyńskiego – od razu przyjechałem.
Był pan jednym z tych, którzy podnieśli Wisłę boiskowo, ale w Ekstraklasie pan się mocno nie zapisał.
Najcięższa chwila bodaj w całej przygodzie z piłką przyszła po awansie. Robiąc awans byłem kapitanem, miałem najwięcej minut. A tutaj musiałem długo czekać na jakikolwiek występ w ESA. To była chyba 12. kolejka i mecz z Piastem. Taka była decyzja trenera – nie grałem. A nigdy nie czułem, że nie dam sobie rady w Ekstraklasie. Widziałem, kto w niej gra i słabszy się nie czułem. Szanowałem decyzję trenera, ale byłem ambitnym gościem, więc było ciężko. Dusiłem to w sobie, bo najważniejsza była Wisła Płock.
Nagły zjazd w hierarchii szatni.
Nie ukrywam, czułem się z tym źle. Może łatwiej byłoby się pogodzić, gdybym w pierwszych kolejkach zagrał źle i okazałoby się, że nie dawałem rady. Ale nic takiego nie miało miejsca.
Porozmawiał pan o tym z trenerem?
Nigdy nie chodziłem po trenerach, więc nie. Przecież trener też podejmuje decyzję, mając na celu dobro zespołu. Stara się robić to, co najlepsze. Widocznie w tamtym momencie tak to widział. Na szczęście po otrzymaniu szansy czułem satysfakcję, że ją wykorzystałem. Piast na 0:0, na Legii 2:2, potem u siebie z Ruchem 4:3 po kapitalnym meczu, w którym Piotrek Wlazło strzelił z połowy boiska. Poczułem, że jednak nie jest ze mną tak źle.
Myślę, że moja ekstraklasowa przygoda ogółem mogła pójść w lepszym kierunku. Debiutowałem w niej późno, w wieku 31 lat. Ale też jestem szczęśliwy, że w ogóle się zdarzyła. Ja przecież najpierw marzyłem, żeby zagrać jeden mecz w Wiśle Płock.
Ten moment rozstania się z piłką zawsze jest szczególny, piłkarze różnie go przeżywają. Jak było u pana?
Dziwne uczucie po skończeniu kariery. Niby człowiek był już zmęczony. Chciał odpocząć. Jak jest się piłkarzem, cały czas jest się w reżimie sportowym. Trzeba uważać co się je, ile się śpi. Byłem zawodowcem, zawsze o siebie dbałem, pilnowałem tych stron piłki. I na początku było miło, że mogę sobie pozwolić na te przyjemności – zjeść coś niezdrowego. Nie wyspać się czasem. Wypić z żoną lampkę wina bez obawy, że coś mi zaszkodzi, że ktoś zobaczy, że będą inne nieprzyjemności. Przyjemne uczucie.
Ale szybko zaczyna brakować. Tego szybszego przepływu krwi w żyłach. Adrenaliny. Szatni. I przychodzi świadomość, że to już nie wróci. Natomiast ja i tak miałem łatwiej, jestem bardzo wdzięczny klubowi, że znalazłem się tu w innej roli. Cały czas mam jakiś kontakt z szatnią, nie jestem odcięty do końca.
No właśnie, dziś zajmuje się pan skautingiem do pierwszej drużyny. To jak wygląda skauting w Wiśle Płock?
Jako klub mamy ograniczone możliwości. Nie stać nas, żeby robić transfery gotówkowe. Nie dysponujemy ogromnym budżetem, nie mamy miejsca na mega duże kontrakty. Szukamy innych sposobów poszukiwania i pozyskiwania zawodników. Ja zawsze lubię zawodników, którzy mają coś do udowodnienia. Ktoś na nich postawił krzyżyk, ktoś nie dał im szansy, mają podrażnioną ambicję, a w nieodległej przeszłości potwierdzili swój potencjał. Podasz im rękę, to wiesz, że będą wyjątkowo walczyć. Choć oczywiście najpierw trzeba drobiazgowo sprawdzić wszystkie przyczyny, dlaczego ostatnio im się nie wiodło.
Weźmy Łukasza Sekulskiego i Damiana Warchoła. Łukasza znałem od lat i zawsze wiedziałem, że ma potencjał, że może dać coś drużynie. Damian – gracz z trzeciej ligi, z ogromnym zmysłem do strzelania bramek. On wiedział, że to dla niego może ostatnia szansa, żeby zaistnieć. Obaj bardzo pomagają drużynie. Teraz Adam Chrzanowski: młody chłopak, który już poznał zagraniczne realia, wiele się nauczył w Serie B. Polak, bo też trzeba o tym wspomnieć, że priorytetem są dla nas Polacy, od nich zaczynamy poszukiwania, na nich chcemy opierać zespół, najpierw sprawdzając więc polski rynek. Adam ma potencjał, jest lewonożny, ma coś do udowodnienia… Uważam, że to super temat.
Jeszcze nie tak dawno temu Wisła Płock potrafiła zrobić transfer na zasadzie: ktoś, kto kiedyś grał nieźle w lidze w piłkę. Tak przyszli Cabrera i Sheridan.
Nie chciałbym się do nich odnosić. Ciężko mi nawet. Nie wiem, w jaki sposób były podejmowane te decyzje, na jakich warunkach robione. Nie mam szczegółowych danych. Na pewno transferu na podobnej zasadzie nie ma szans dziś w Wiśle Płock przeprowadzić.
To jak u was wygląda ten proces sprowadzenia gracza?
Patrzymy na profil, który wypracowali wspólnie co do poszczególnych pozycji dyrektor sportowy z trenerem, patrzymy na formę, patrzymy czy piłkarz jest w naszym zasięgu. Przy analitycznej części, nie ukrywam, bardzo pomaga mi koordynator do spraw skautingu, Arkadiusz Stelmach, który robi kapitalną robotę.
Czy on nie pracował też jako researcher Football Managera?
Tak. Ja ze swojej strony staram się uzyskać jak najwięcej informacji o tym, jakim nasz potencjalny nowy piłkarz jest człowiekiem. Wiadomo, że z polskim piłkarzem jest łatwiej, ale za granicą też są kontakty, powiązania, uważam, że na tyle dobre, że da się usłyszeć szczerą opinię.
Potem oglądamy mecze danego piłkarza. Przynajmniej pięć całych przy wstępnej analizie, zanim w ogóle ten profil gdzieś można dalej poruszyć w rozmowie z dyrektorem sportowym. To pierwszy etap, jeśli jest taki gracz zaakceptowany, sprawdzamy go dalej. Rutyna pracy więc w dużej mierze polega na oglądaniu kolejnych meczów. Bywa, że trzeba bardzo szybko przeanalizować profil gracza – wtedy zdarza się, że dzieci kładzie się spać, a samemu siada do nocy z oglądaniem. Na pewno też docelowo obserwujemy na żywo, w ten sposób widać o wiele więcej.
To ile osób w tym momencie jest zatrudnionych w skautingu?
W tym momencie z pierwszym zespołem Wisły Płock umową związany jest jeden skaut. Do tego dochodzą kolejne osoby na umowie, ale one pracują stricte dla naszej akademii, zajmują się wyszukiwaniem młodszych zawodników.
Nie jest to jakoś bardzo dużo. A liga jest coraz bardziej konkurencyjna.
Wiemy, że trzeba iść do przodu, że nie można przegapić momentu. Chcemy cały czas się rozwijać i myślę, że to robimy, metodą spokojnych kroków, ale tak, żeby reszta nie zostawiła nas z tyłu, żeby nie odjechała. Konkurencja jest w polskiej piłce coraz większa. Wydaje nam się, że pilnujemy, żeby nadrabiać. Przykład akademii: był czas, że nie funkcjonowała. Teraz mamy ponad 400 dzieciaków.
Ja sam też wiem, że nie mogę uśpić swojej czujności, że mam przeszłość w Wiśle, więc coś mi się należy. Liczy się umiejętność tu i teraz, myślę, że jestem chłonny w rozwoju i wierzę, ze uda się coś fajnego w Płocku zrobić.
Swego czasu pana nazwisko pojawiło się w głośnym wywiadzie z Janekxem89, w którym został pan uznany za przykład piłkarza, który obejmuje stanowisko w klubie, ale nie wiadomo czy ma ku temu kompetencje.
Ciężko mi się do tego odnieść. Każdy ma swoje zdanie, takie ma Janekx89 i nie mam z tym problemu. Natomiast nie chcę się na ten temat wypowiadać, poza tym, że każdy ma prawo do opinii – ja staram się robić swoje. Życie zawsze zweryfikuje.
CZYTAJ WIĘCEJ O WIŚLE PŁOCK:
- Bartoszek: zmiana stylu gry Wisły jest diametralna
- Śląsk dogadał się z Wisłą, ale Rasak nie skorzystał z oferty
Fot. FotoPyK