Gdy zobaczyliśmy warunki, w jakich odbywało się starcie Górnika Łęczna ze Śląskiem Wrocław, straciliśmy całą ochotę do oglądania tego meczu. Nie dość, że mowa o drużynach, które nawet przy równiutkiej trawce niekoniecznie rozpieszczają, to jeszcze… Hałdy śniegu na boisku. Obfite opady podczas spotkania. Piłka hamująca na murawie przy podaniach po ziemi. No, naszą taktyką na to widowisko – ale i nie tylko naszą, bo także i obu drużyn – było „przetrwać”.
Gdy zaczęło się granie, tylko utwierdziliśmy się w naszych obawach. Już w piętnastej sekundzie strzału spróbował Marcel Zylla. Piłka… stanęła na murawie.
Laga na bałagan
Nic więc dziwnego, że obie drużyny postawiły na lagowanie. Nie było najmniejszego sensu, by grać po ziemi. Przynajmniej na początku spotkania, bo z czasem boisko było coraz lepsze, a w drugiej połowie nawet się to jakoś oglądało (albo po prostu się przyzwyczailiśmy). Możecie się domyślić, jaki to był mecz, skoro każde podanie po ziemi było z góry skazane na niepowodzenie.
Kiedy piłkę mieli obrońcy, lagowali na napastników.
Kiedy mieli ją pomocnicy, podnosili ją w poszukiwaniu snajperów.
Kiedy mieli ją napastnicy, toczyli boje z grawitacją.
Laga, wrzutka, prostopadłe podanie górą. Laga, wrzutka, prostopadłe podanie górą. Laga, wrzutka, prostopadłe podanie górą. Mniej więcej taką sekwencję zdarzeń obserwowaliśmy przez większość spotkania. Zawodnicy z pełną premedytacją korzystali z prostych środków, bo tylko takie były dziś skuteczne. No i minimalizowały one ryzyko nacięcia się na niechcianą kontrę.
Górnik polubił parszywe warunki
Rozgrzeszamy za to oczywiście piłkarzy, co widać zresztą po naszych notach, które są dziś dość lajtowe. Pierwsze piętnaście minut należało do Śląska (Górnik wyszedł z własnej połowy może ze dwa razy), ale z czasem okazywało się, że to gospodarze lepiej czują się w tych warunkach. Ukoronowaniem tego była samobójcza bramka Victora Garcii. Ale nie był to typowy samobój typu babol, Hiszpan nie mógł w zasadzie nic zrobić po sprawnej akcji łęcznian.
A było tak: Gol wyrzucił Lokilo na lewej stronie, a Belg nawet w tak okropnych warunkach potrafił posyłać powtarzalne wrzutki w pole karne. No i świetnie wypatrzył Krykuna, którego uprzedził interweniujący wahadłowy Śląska – i wbił piłkę barkiem do własnej siatki. Nie ma mowy o żadnym przypadku, to Górnik sprawił większe zagrożenie w pierwszej połowie. Blisko gola był także Banaszak (znów świetna wrzutka Lokilo), którego dwukrotnie zablokował Szromnik – najpierw główkę w stylu Śpiączki, którego dziś brakowało (pauza za kartki), a potem dobitkę z ostrego kąta.
Śląsk? Próbował, ale ewidentnie nie odnajdywał się przy tej pogodzie. Zylla, Sobota i Lewkot próbowali z dystansu – zwykle niecelnie. Po uderzeniu tego ostatniego zapachniało karnym, bo piłkę ręką blokował Drewniak. Do tego elegancka klepka pomiędzy kilkoma piłkarzami (w tym śniegu – doceniamy!) wykończona średnim uderzeniem Janasika, jakiś ping-pong po rzucie rożnym, kolejna nieudana próba Zylli po dwójkowej akcji z Jastrzembskim. Były piłkarz rezerw Bayernu był ogólnie najaktywniejszym piłkarzem ofensywnym Śląska. Inna sprawa, że co chwilę notował proste błędy (trudno się dziwić).
Łyszczarz – dżoker doskonały
W drugiej połowie mecz nabrał tempa i estetycznej ogłady. Czytaj – już nie było ciągłego pałowania, pojawił się także spory element emocji. Naprawdę dało się to oglądać. Początek drugiej odsłony należał do Górnika – mieliśmy kapitalny strzał Lokilo sprzed pola karnego, przed którym uskutecznił swój taniec, uderzenie Dziwniela sprzed szesnastki, ciekawy strzał Gąski z wolnego (ostry kąt, chciał wkręcić, dużo nie zabrakło) i kolejną próbę Zylli (zastępujący Gostomskiego Kostrzewski zbił na róg). Wszystko, co najważniejsze w tym meczu, wydarzyło się pomiędzy 65. a 71. minutą:
- w konsekwencji dwóch żółtych kartek z boiska wyleciał Szcześniak,
- wszedł na nie Łyszczarz.
Ten Łyszczarz. Ten sam Łyszczarz, który jesienią zapakował wchodząc z ławki aż cztery bramki dla Śląska. Dziś znów okazał się dżokerem doskonałym. Przechwycił piłkę w środku, podprowadził mu ją Pich, a potem oddał do rozpędzonego pomocnika. Łyszczarz na luziku wszedł pomiędzy Krykuna a Midzierskiego (co za zmiana…) i posłał piłkę obok bezradnego bramkarza, czym podłączył Śląsk do tlenu.
Górnik nie chciał godzić się na podział punktów, a siłą rzeczy – grając w niedowadze – pozostawiał swoim rywalom więcej miejsca. Trudno mieszać Szcześniaka z błotem, bo grał naprawdę dobre zawody. No, ale obie kartki zasłużone – obie na Zylli. Najpierw powalił go barkiem, a później kopnął w nogę, nie zdążając z interwencją na śliskiej murawie. Śląsk mógł – a w zasadzie to nawet powinien – ten mecz wygrać. W końcówce kapitalną setkę zmarnował Pich, który dostał płaskie podanie od Iskry i musiał tylko dołożyć nogę, ale zrobił to tak, że piłka była w zasięgu Kostrzewskiego. Krył go (to znaczy: miał kryć) oczywiście Midzierski. Bramkarz Górnika spisał się także przy strzale Quintany w doliczonym czasie gry i to jego wybieramy MVP tego spotkania. Jak na debiut w Ekstraklasie – całkiem nieźle.
To wynik, który nie zadowala żadnej ze stron. Śląsk niby przerywa serię czterech porażek z rzędu, ale i tak taki rezultat nie może zadowolić kibiców. Górnik? Każdy kolejny punkt trzyma go przy życiu, a do pewnego momentu wydawało się, że komplet oczek naprawdę jest do podniesienia. Zwycięsko wychodzą z tego meczu tylko postronni widzowie. Nastawili się na niebywały paździerz, pierwsza część meczu faktycznie takim okropnym paździerzem była, a jednak ten mecz dostarczył trochę emocji. Spodziewaliśmy się czegoś znacznie, ale to znacznie gorszego.
WIĘCEJ O ŚLĄSKU:
Fot. newspix.pl