Od czasu zmiażdżenia Juventusu 4:0, Chelsea nie grywa komfortowych spotkań. Jasne, zdołała odnieść zwycięstwa nad Leeds United oraz Watfordem, ale każdy z tych meczów dawał symptomy tego, że nie do końca wszystko układa się po ich myśli. Początkowo można było to ignorować, zrzucać na problematykę jednego starcia. Teraz jednak próżno mówić o przypadku – Chelsea zdaje się mieć realny problem.
Everton na dzisiejszy mecz przygotował – łagodnie mówiąc – skład węgla i papy. W kadrze brakowało aż pięciu zawodników wyjściowej jedenastki, zaś na ławce siedział kolejny dotychczas kluczowy gracz – Seamus Coleman. Ich miejsce zajęli zaś piłkarze oględnie mówiąc niedoświadczeni. W ataku pojawił się na przykład Ellis Simms, dla którego był to debiut w Premier League.
20-letni zawodnik dotychczasową karierę spędzał w młodzieżowym odpowiedniku angielskiej ekstraklasy, a do tego zaliczył mało spektakularne wypożyczenie do trzecioligowego Blackpool. Całość prezentowała więc tak źle, że można było zastanawiać się tylko nad rozmiarami porażki The Toffees. Podopieczni Beniteza spłatali jednak niezłego figla.
Pozytywne wrażenie wobec drużyny gości potęguje jeszcze skład Chelsea, bo chociaż Thomas Tuchel też musiał zmagać się z pewnymi problemami, to w żaden sposób nie można tego porównać do sytuacji kadrowej Evertonu. Tak, Niemiec nie miał choćby Romelu Lukaku, lecz jego miejsca nie zajmował Simms tylko Christian Pulisic. Bena Chilwella zastąpił zaś Marcos Alonso, a w środku pola zamiast Kante biegał Lotfus-Cheek. To nadal była drużyna, która nie powinna dać takiemu Evertonowi większych szans.
Zawiodło wykończenie
I być może tak by się właśnie stało, gdyby nie fatalne wykończenie akcji. Już pierwsze minuty przyniosły dwie świetne sytuacje. Najpierw jednak Recee James uderzył obok słupka, zaś niedługo później Mason Mount musiał uznać wyższość Jordana Pickforda.
Nie można więc stwierdzić, że w ofensywie Chelsea nic się nie działo – byłoby to kłamstwo. Działo się całkiem dużo, lecz w zaskakujący wręcz sposób działała finalizacja akcji. Przewagi The Blues po prostu nie można było uwieczni, udokumentować. Widać ją było tylko w statystykach, a nie w najważniejszym miejscu – na tablicy wyników.
Tym samym odezwały się głosy przeszłości, karzące londyńczyków za brak skutecznego napastnika. Wspomniany Lukaku nie dość, że jest trapiony licznymi kontuzjami i wymuszonymi przerwami, to jeszcze Tuchel zdaje się nie mieć na niego pomysłu. Timo Werner zaś kolejny raz musi radzić sobie z rolą rezerwowego, gdyż – i tutaj nie ma się czemu specjalnie dziwić – nikt już nie wierzy w jego snajperskie umiejętności.
Okazuje się jednak, że Chelsea nie jest Manchesterem City i nie potrafi tak długo funkcjonować bez skutecznej dziewiątki. Dzisiaj powinni wygrywać komfortowo, prowadzić jakimiś czteroma bramkami już do przerwy. Everton wszak nie grał nic, nawet nieszczególnie starał się – przynajmniej na początku – przeszkadzać w rozegraniu. Mecz kończył mając 20% posiadania piłki, lecz co najważniejsze – miał tyle samo goli co ekipa gospodarzy.
Mało mocy z ławki
Gdy nadspodziewanie długo utrzymywał się bezbramkowy remis, Tuchel postanowił rzucić kogoś z ławki rezerwowych. Niemiec zdecydował się więc na Barkleya, ale szybko okazało się, że po tym – tak jak u Christie – nie było już nikogo.
Werner w tym meczu nie był obecny nawet na ławce. Kante nie jest graczem ofensywnym, podobnie jak Sarr, Chalobah i Christensen. Okazało się, że Chelsea – wypatroszona przez kontuzje i COVID-19 – musi napierać na Everton wspomnianym Barkleyem i Saulem Niguezem, który od momentu przenosin na Stamford Bridge gra, co tu dużo mówić, koszmarnie.
Wejście Hiszpana zadecydowało o losach tego meczu. Od jego pojawienia się na boisku The Blues atakowali niemal wyłącznie stroną Jamesa, co też nie uszło uwadze Beniteza i po golu Mounta jego podopieczni przeszli do podwójnego uszczelniania tej flanki. Mogli sobie na to pozwolić, bowiem Saul – ustawiony na lewym wahadle – nie dawał absolutnie nic w grze do przodu. Popełnił natomiast błąd, po którym Everton zdobył bramkę na wagę jednego punktu.
Wypożyczony z Atletico zawodnik nie dość, że złamał linię spalonego, to jeszcze obciął się z piłką. Efektem było trafienie Jarrada Branthwaite’a – kolejnego piłkarza Evertonu, który grał dziś z konieczności. 19-latek wcześniej łapał minuty przede wszystkim w Blackburn Rovers i Carlise United, a teraz strzelił gola defensywie, która miała przecież rzucić rękawicę legendarnej obronie Jose Mourinho.
SAUL CZŁOWIEKU
Już kit w to, że nie trafił w tę piłkę, ale wcześniej przy tym wolnym złamał linię o metr, gdzie nawet nikt koło niego nie biegł.
Gość ma dwucyfrowe IQ. pic.twitter.com/vF7KD6xewH
— Łukasz Maciejewski (@lukimaciejewski) December 16, 2021
Problemów Chelsea nie da się już dłużej tuszować. Tak, mają swoje problemy, ale który klub ich obecnie nie ma? Wystarczy przecież spojrzeć na ich zdziesiątkowanego rywala, który przyjeżdżał na Stamford Bridge jak na ścięcie. Tymczasem okazało się, że ta maszyna, która do tej pory znana była ze swej zimnokrwistości i pragmatyzmu, złapała teraz moment większego zawieszenia.
Próżno mówić, żeby The Blues wypisali się tym starciem z walki o tytuł Premier League, ale na własną sprawę zaczynają komplikować sobie sprawę. Strata punktowa do Manchesteru City urosła już do czterech oczek.
CHELSEA 1:1 EVERTON
M.Mount 70′ – Jarrad Branthwaite
Czytaj także:
Fot.Newspix