Mateusz Mak w całym poprzednim sezonie wypracował pięć bramek, z czego większość w trakcie pierwszych pięciu kolejek. Przy tylu trafieniach miał udział również w trakcie dwóch sezonów przed zejściem do I ligi, gdy grał jeszcze w Piaście Gliwice. W dwóch sezonach łącznie (34 występy). W związku z powyższym trzeba postawić sprawę jasno – postawa Mateusza Maka to pod względem indywidualnym największa niespodzianka trwającego sezonu Ekstraklasy.
Jakiś czas temu jego brat Michał udzielił nam wywiadu, w trakcie którego zdobył się na szczerość i przyznał, że jest tylko ligowym dżemikiem. To samo określenie było adekwatne w stosunku do Mateusza, ale już nie jest. Zdecydowanie nie, bo teraz bardziej pasuje “gwiazda Ekstraklasy”. I mamy tylko jedną prośbę – zanim popukacie się po czołach na widok tych słów, spójrzcie na czołówkę klasyfikacji kanadyjskiej.
Na ten moment wygląda to tak:
- Ivi Lopez (Raków Częstochowa) – 13 (9 goli i 4 asysty)
- Joao Amaral (Lech Poznań) – 12 (7+5)
- Mikael Ishak (Lech Poznań) – 11 (9+2)
- Erik Exposito (Śląsk Wrocław) – 11 (9+2)
- Mateusz Mak (Stal Mielec) – 10 (7+3)
- Jesus Imaz (Jagiellonia Białystok) – 9 (7+2)
- Jesus Jimenez (Górnik Zabrze)- 9 (6+3)
- Flavio Paixao (Lechia Gdańsk) – 9 (4+5)
Towarzystwo ma naprawdę zacne. A jeśli rozpychasz się łokciami wśród ligowych gwiazd, to chyba można ciebie również określać tym mianem. Ale mniejsza już o nazewnictwo, skupmy się na tym, że Mak poprowadził Stal Mielec do kolejnej ligowej wygranej, co nakazuje sądzić, że zespół z Podkarpacia naprawdę chce uniknąć szamotaniny na koniec sezonu, po której poznamy spadkowiczów. Tydzień temu skończyła się bardzo fajna seria Stali, która długo nie mogła znaleźć pogromcy i stało się to w sposób dość nieoczekiwany – Śląsk okazał się lepszy, choć grał w osłabieniu. To mogło wytrącić zespół Adama Majewskiego z rytmu, ale po dzisiejszym spotkaniu możemy zakładać, że nie wytrąciło.
Dziś do Mielca przyjechała Wisła Płock i okej – to zespół słabiutki w delegacjach. Przy czym w pełni zlekceważyć go nie można, o czym u siebie przekonała się niedawno Warta – oczywiście abstrahując od tego, że na wyjazdach przekonuje się o tym praktycznie każdy, kto zawita do Płocka. Zresztą kto wie, jak potoczyłby się ten mecz bez skrupulatności VAR-u. Przed 20. minutą zanosiło się na rzut karny dla Nafciarzy, bowiem Żyro wyciął w polu karnym Sekulskiego. Sam napastnik Wisły Płock ustawił już piłkę na jedenastym metrze, ale po kilku minutach analizy okazało się, że egzekucję trzeba odwołać – nie dlatego, że ktoś na wozie uznał i podpowiedział głównemu, iż nie było przewinienia, a z powodu wcześniejszego spalonego napastnika. Minęło kilkadziesiąt sekund, w drugim polu karnym upadł Flis i po podbiegnięciu do monitora okazało się, że sędzia jednak karnego odgwizdał – w drugą stronę.
Czytaj także:
- Konflikt w Wiśle Płock trwa. Maciej Bartoszek wygrał posadę?
- Adam Majewski: Być wiernym sobie
- Piasecki: – Mama krótko mnie trzyma
I tak Stal wyszła na prowadzenie, a przed przerwą dorzuciła jeszcze drugą bramkę za sprawą wspomnianego Maka (po ładnym podaniu Sitka). Wszystko w pełni zasłużenie, bowiem w tej części gry mielczanie obili jeszcze poprzeczkę i generalnie mieli więcej z gry. W drugiej połowie Wisła już przycisnęła, nie można powiedzieć, że nie, sporo zrobili podopieczni Bartoszka, by z Podkarpacia wracać przynajmniej z punktem. Podobać mógł się przede wszystkim młody Gerbowski, który co kilka minut urywał się prawą stroną i robił zamieszanie pod bramką Strączka. No ale gol z tego szarpania był tylko jeden i to w samej końcówce, gdy na dwa razy po wrzutce wspomnianego piłkarza akcję wykończył Kolar.
Na koniec przydzbanił jeszcze Dominik Furman, który w wyniku frustracji (tak przynajmniej strzelamy, bo w jego głowie nie siedzimy) podciął Żyrę, choć piłka była w trochę innym miejscu. I można było się rozejść.
Fot. FotoPyK