Reklama

Jak Arsenal wreszcie odkrył swoją tożsamość

Jan Piekutowski

Autor:Jan Piekutowski

02 grudnia 2021, 14:24 • 8 min czytania 2 komentarze

Wyniki meczów Arsenalu zadowoliłyby największych fanów porządku i równowagi. Trudno wskazać spotkanie, w którym podopieczni Mikela Artety wygraliby niezasłużenie, a jednocześnie trudno znaleźć starcie, gdzie odnieśliby przypadkową porażkę. Arsenal w ostatnich miesiącach zaczął grać na całego. Albo jego kibice skaczą z rękoma zaciśniętymi w geście triumfu, albo rzeczone ręce przykładają do twarzy. Trudno jednak odbierać to jako coś złego.

Jak Arsenal wreszcie odkrył swoją tożsamość

Jeśli dzisiaj uda im się pokonać Manchester United – co przecież nie jest niemożliwe ani wykluczone, wszak Czerwone Diabły są w ostatnim czasie w zasięgu nie tylko Arsenalu, ale i Watfordu – wbiją się do TOP4. Nie na dzień, nie na dwa. Wyprzedzą dobrze radzący sobie West Ham United o dwa punkty. Przypieczętują tym samym szereg zmian i rewolucję, w którą łatwo było przecież zwątpić.

Przed sezonem nikt nie stawiał na to, że podopieczni Mikela Artety będą realnie liczyć się w walce o Ligę Mistrzów. Słabe poprzednie rozgrywki, niemrawe – z pozoru – okienko transferowe, brak wiary u wielu kibiców. Kwestionowano przede wszystkim szkoleniowca, sam zresztą to robiłem, wskazując na braki taktyczne hiszpańskiego trenera.

Z biegiem czasu okazało się, że chociaż niektórych wad nie udało się dalej wyeliminować – Arsenal wciąż bywa bardzo naiwny – to trudno odmówić tej drużynie sympatii. Dla postronnego widza, który nie chce iść w stronę Manchesteru City lub Liverpoolu, Arsenal jawi się jako ciekawa opcja do trzymania kciuków raz na tydzień. Klub w tym momencie oferuje wiele, by takiego człowieka przyciągnąć.

Dzieciaki, które mogą coś wygrać

Kiedy jesteś młodym chłopakiem, młodą dziewczynką, chcesz kibicować ludziom w podobnym do ciebie wieku. Łatwiej jest zżyć się z herosami, którzy mogliby – w dużym uproszczeniu – być twoim kumplem ze szkolnej ławki. Tak się szczęśliwe dla Arsenalu składa, że ich kadra jest najmłodszą w całej Premier League.

Reklama

Na mecz z Newcastle United w poprzedniej kolejce Mikel Arteta wystawił skład jedenastu zawodników, których średnia wieku wynosiła 24 lata. Gdyby nie „staruszek” Aubameyang, wynik ten byłby jeszcze lepszy, bo trzon stanowili 20-letni Saka, 21-letni Smith-Rowe, Tavares, czy 22-letni Lokonga i Odegaard. Na dobrą sprawę, gdyby nie obecność Gabończyka i Thomasa Parteya (28 lat), Arsenal mógłby ze swoim składem jechać na jakieś młodzieżowe mistrzostwa. I pewnie by je w cuglach wygrał.

W Londynie, dość niespodziewanie, skumulowała się młodzież, która potrafi grać w piłkę. Oczywiście, z tyłu głowy wciąż widnieje widmo odejścia któregoś z wymienionych wyżej piłkarzy. Manchester City szczerzy się wszak do Bukayo Saki. Na ten moment Arteta dysponuje jednak zestawem młodych chłopaków, których oglądanie nie przyprawia cię o ból głowy, ale niemal za każdym razem gwarantuje radochę.

Nie zawsze jest to radość z wygrywania. Czasami zdarzają się im takie starcia jak to z Liverpoolem, gdzie wyraźnie widać granicę między ligową czołówką a ekipą Kanonierów. W takich meczach pokutuje wiek zawodników Mikela Artety, lecz na jego szczęście – w innych momentach oddaje z nawiązką. Bo chociaż ofensywne zapędy Nuno Tavaresa wyglądają źle, gdy musi grać na The Reds, to w meczu z Newcastle Portugalczyk błyszczy.

Arsenal wreszcie znalazł swoją niszę i teraz stara się ją wypełnić. Nie rzuci w tym sezonie rękawicy pretendentom do tytułu, ale może pokazać fajną piłkę i wejść do europejskich pucharów. Zrobić coś, na co czekali kibice chyba od czasów Arsene’a Wengera.

Nowi liderzy

Zawodnicy, którzy popełniają obecnie błędy, mogą być tylko lepsi. Nie tyczy się o to jedynie Aubameyanga, czyli piłkarza, który w najdobitniejszy sposób irytuje obecnie fanów Arsenalu. Reszta zawodników jest jednak na tyle młoda, że ich rozwój wydaje się wręcz oczywisty. Na tej właśnie zasadzie funkcjonowały transfery Kanonierów w ostatnim czasie.

Reklama

Klub z Londynu, któremu zarzucano brak lidera scalającego szatnię, wybrał się na poszukiwania. Nie chciano jednak zawodników z dużym bagażem piłkarskich doświadczeń. Przed tym sezonem Arsenal nie ściągnął żadnego zawodnika powyżej 23. roku życia. To jasny sygnał gotowości na zmianę warty i oddania przyszłości w ręce osób, do których będzie ona należała.

Co więcej, ta niepokojąca początkowo polityka transferowa okazał się na tyle trafna, że trybuny The Emirates nie należą do wspomnianego Aubameyanga, który wciąż nosi opaskę kapitaną, ale raczej do Aarona Ramsdale’a, którego ściągnięto z Sheffield United. Bramkarz jest zresztą jednym z największych odkryć tego sezonu, pokazującym, że naprawdę nie ma większego sensu ocenianie ruchów transferowych przed ich pojawieniem się na boisku.

Anglik bardzo szybko zadomowił się między słupkami Arsenalu, stając się niekwestionowanym liderem defensywy. Jest nie tylko pewny na linii (drugi wynik skutecznych interwencji w lidze), ale też potrafi dowodzić swoimi obrońcami. To czyni z niego przeciwieństwo Bernda Leno, a zarazem kogoś, kogo Arsenal bardzo mocno potrzebował.

Podobnie rzecz ma się z Takehiro Tomiyasu. Japończyk ściągnięty za 20 milionów euro z Bolonii? To nie brzmi jak idealny transfer, ale obecnie trudno znaleźć pewniejszego obrońcę w szeregach Arsenalu. Co więcej, 23-latek wyróżnia się na tyle całej ligi, mając lepsze statystyki niż taki Aaron Wan-Bissaka. Tomiyasu bardzo szybko zdołał sprawić, że nikt na The Emirates nie płacze już po Hectorze Bellerinie – Japończyk gra lepiej niż Hiszpan w ciągu ostatnich kilku lat.

Najlepszym dowodem na jego wysoką dyspozycję była asysta w meczu z Newcastle. Idealnie dogranie w pole karne, którego nie powstydziły się Trent Alexander-Arnold. Była to jednak tylko wisienka na torcie, a nie clue całego występu. On, na wielu poziomach, bronił się sam.

Dwie twarze Arsenalu

Przy całym nagromadzeniu pozytywnych rzeczy, które ostatnio były udziałem Kanonierów Mikela Artety, nie można jednak zapominać, że to wciąż nie jest ostateczny produkt. Miejsca na rozwój jest mnóstwo, ale równie wiele kwestii należy poprawić. Jeśli Arsenal chce realnie powalczyć o Ligę Mistrzów – a ma ku temu niezbędne personalia – musi zwrócić uwagę na kwestie defensywne.

Mecze takie jak z Manchesterem United mogą decydować o ostatecznej ocenie sezonu w wykonaniu londyńskiego klubu, a szkoda byłoby się wygłupić z rywalem, który raczej słania się na nogach niż taranuje świat wokół. O wyniku starcia może zadecydować środek pola – po pierwsze, Czerwone Diabły w końcu ogarnęły tę strefę na mecz z Chelsea i będą chciały iść za ciosem, a po drugie Arenal zadaje się mieć w niej największe problemy.

Spójrzmy tylko na mecz z Liverpoolem:

  • faul w środkowej strefie skutkuje rzutem wolny i golem Sadio Mane po centrze Alexandra-Arnolda,
  • brak pressingu na Chamberlainie pozwala mu na stworzenie przewagi na skrzydle, którą udaje się wykorzystać przez koszmarny błąd Tavaresa,

  • gol na 3:0, to słynne już główki Liverpoolu – żaden z zawodników w środkowej strefie nie został zaatakowany, Jota podał do Mane, a ten popędził i w ostatnim momencie podał do Salaha,

  • decydujące trafienie to efekt bardzo dobrego podania Hendersona, który ma zdecydowanie zbyt dużo miejsca i czasu, by dograć swobodnie piłkę.

To efekt tyleż złego ustawienia, co równie nieumiejętnego pressingu, który mocno dawał się wówczas Arsenalowi we znaki. Przeciwko mobilnemu środkowi pola gra im się po prostu ciężko, tym bardziej, gdy na boisku nie ma Granita Xhaki. Szwajcar – mimo swoich licznych wad – jest dobrym regulatorem tempa i czyta grę nieco lepiej od swoich mniej doświadczonych kolegów.

Najgorzej w tym elemencie wypada chyba Martin Odegaard – jedyny wielki transferowy zawód minionego okienka. Norweg nie wyróżnia się niczym, o ile nie chcemy rozpatrywać serii słabych meczów właśnie w takich kategoriach. Były gracz Realu Madryt jest notorycznie spóźniony, jakby wydarzenia boiskowe rozgrywały się w alternatywnej, o ułamek sekundy szybszej od niego rzeczywistości.

Wszystko jednak wraca do normy, gdy Arsenalowi przychodzi grać z rywalem słabszym. Na dobrą sprawę nie jest żadnym szczególnym wstydem dostać wciry od Liverpoolu – mało kto ich nie dostał. Kanonierzy mogą się więc skupiać na elementach do poprawy, ale nie ma powodów, by zwieszać głowy w geście rezygnacji. Właściwie grają na miarę swojego potencjału, który z sezonu na sezon powinien być tylko większy.

Nie stać ich na pokonanie The Reds, ale Newcastle United nie jest im straszne. Przede wszystkim dzięki dyspozycji bocznych obrońców, ale także dzięki dobrej grze w środku pola. Udało się bowiem kasować kontrataki Srok już w zarodku, czyli robić coś, czego za żadne skarby nie potrafili osiągnąć z Liverpoolem.

W powyższej sytuacji Saint-Maximin pędzi prosto w paszczę lwa. Piłkę będzie mogło mu odebrać aż trzech piłkarzy, a ostatecznie uczyni to Tomiyasu. To podręcznikowe wręcz ustawienie, gdy najlepszy drybler rywala próbuje wyjść z akcją. Błyskawiczny doskok, zabezpieczenie pozycji.

Arsenal potrafi wiec grać odpowiedzialnie, mądrze w środku pola. Nie potrafi tego zrobić ze wszystkimi drużynami, lecz to wydaje się kwestią czasu. Niech ci młodzi piłkarze i wciąż uczący się trener budują swoje. Czas na rozliczenie tego projektu przyjdzie na dobrą sprawę za kilka lat, nawet gdyby Mikel Arteta został zmuszony do opuszczenia The Emirates wcześniej niż jego podopieczni. Wreszcie odkryto tożsamość. Wreszcie Arsenal jest jakiś.

Czytaj także:

Fot.Newspix

Angielski łącznik

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Komentarze

2 komentarze

Loading...