Nie wiem, czy trenerzy robią to świadomie, z rozmysłem, z głębszym planem, czy też wyłącznie z potrzeby chwili, z jakiegoś odruchu serca. Mamy szkoleniowca, niech się nazywa Jan Wężyk. Wężyk już zaczyna przeczuwać, że jest na wylocie, że za moment zostanie pożegnany. Wyniki tak mocno odjeżdżają od oczekiwań zarządu, że rozwiązanie umowy za porozumieniem stron jest właściwie formalnością.
Co robi Jan Wężyk? Oczywiście wpuszcza na boisko młodych. 17-latek z 4 treningami w dorosłej drużynie na koncie? Wejdź, od 65. minuty, pograj sobie. Jego rok młodszy kolega, który w kadrze meczowej znalazł się przez przypadek, bo ma nazwisko takie jak czwarty lewy obrońca? Spróbuj się. Co? Nie grałeś nigdy w ataku? No dzisiaj zagrasz, pobiegaj tam z przodu.
Kiedyś wydawało mi się, że to jest przemyślana decyzja trenera, który stara się zapewnić sobie alibi „last minute”. Bo wiecie, kochani, ja to przynajmniej wprowadzałem młodych. Za mojej kadencji zadebiutowali Nowak, Kowalski, Dombraye i Kochanowski, co z tego, że całej trójce dałem łącznie pół godziny w swoim pożegnalnym meczu. To wygodne, jeśli chcesz jeszcze powalczyć o pracę – przedstawiasz zarządowi, że jak tylko ten kwartet wprowadzisz w pełni do drużyny, to wyniki się odwrócą, a poza tym – walczymy przecież również o przychód z tytułu Pro Junior System. Ale to też wygodne, gdy w przyszłości będziesz się tłumaczyć przyszłemu pracodawcy.
– Panie Janie, co tak słabo w Wężykowiance poszło?
– A, panie prezesie, kazali grać młodymi, ale oczywiście nie wytrzymali ciśnienia. Już miałem robić nowy Ajax, gdy mnie zwolnili.
A jeszcze, daj Boże, ten Kochanowski zacznie regularnie grać i zapracuje na duży transfer?
– Panie prezesie, tego Kochanowskiego chcieli gdzieś na wieś wypożyczyć, to ja go odkryłem i dałem mu szansę w lidze.
Z czasem, głównie obserwując różnych trenerów i ich bardzo ludzkie odruchy w zwyczajnych sytuacjach, doszedłem do wniosku, że to raczej gest w rodzaju rozdania wszystkich pieniędzy tuż przed egzekucją. I tak już się pakujesz, i tak już nie ma przed tobą przyszłości. Pograj sobie, młody, pomódl się może za mnie wieczorem, po latach ciepło wspominaj, że to u mnie dostałeś te parę minut.
***
Tak czy owak – wyciągana jest wówczas na stół karta „budowy”. Tworzymy pewne fundamenty, nawet jak sam nie będę mógł już tych perełek poprowadzić, to klub przynajmniej skorzysta z podwalin, które utworzyłem.
Moim zdaniem już w piłce klubowej jest to dość dyskusyjna sprawa – większość klubów ma jednak bardzo konkretne cele punktowe i by osiągnąć te cele, prowadzi całe batalie w trakcie okienka transferowego. Wprowadzanie młodzieży ma być naturalnym uzupełnieniem, a nie celem samym w sobie. Skoro już przywołałem Ajax – jak nie mają akurat żadnego wonderkida na napad, to sobie kupują Hallera za ponad 20 milionów euro, a nie z uporem maniaka stawiają na kogoś ze szkółki. Nawet tam, w klubie, który stanowi pewien symbol. Liczy się przyszłość, oczywiście. Ale teraźniejszość nie służy wyłącznie jako poligon doświadczalny.
Natomiast już kompletnie, totalnie, nie rozumiem teorii „budowania na przyszłość” w piłce reprezentacyjnej, gdzie tak naprawdę wszystko jest chwilowe, a w dodatku: losowe. Dlatego właśnie czuję tak mocny zawód tym, co nam wszystkim zgotował Paulo Sousa na zakończenie eliminacji.
Ból jest o tyle mocny, że jak zwykle – Sousa mnie kupił. Bardzo długo byłem sceptyczny, bardzo długo próbowałem się bronić przed przyznaniem, że to po prostu kawał fachowca, który pewne rzeczy może w polskiej piłce zmienić na stałe. Ale zaczął mnie przekonywać, a remisem z Anglią przekonał już w zupełności. Nie powiem, że dołączyłem do jego zakonu, gotowy bronić każdej jego decyzji i działania, natomiast zaczęło kiełkować ziarenko niepewności. A może faktycznie nie powinien w ogóle się zajmować Ekstraklasą? Może faktycznie jesteśmy takimi dziadami, że nie zasługujemy ani na chodzenie po tych ulicach co Paulo (bo Paulo po polskich nie chodzi), ani na oglądanie tych samych spotkań (bo ekstraklasowych Paulo nie ogląda). Może istotnie to gość, który zszedł kilka poziomów poniżej swojej godności, żeby przyprowadzić trochę futbolowej nowoczesności do naszego zaścianka?
Tak sobie myślałem, bo generalnie klocki układały się w pewną całość. Jego ostre słowa o rodzimym szkoleniu – akceptowalne, gdy oglądam w każdy weekend możliwości techniczne i taktyczne rodzimych gwiazd. Jego imponujący upór w lekceważeniu Ekstraklasy – sam śmiałem się z niej przecież setki razy. Do tego to zwracanie uwagi na długofalowość projektu, że przejście z „odwiecznego” 4-2-3-1 i gry nastawionej na kontry skrzydłami w kierunku bardziej ofensywnego ustawienia i nastawienia musi trochę boleć i chwilę zająć. Razem – to się naprawdę wydawało spójne.
***
Ten rozwój zresztą był dostrzegalny. Nie był może spektakularny, błyskawiczny, po drodze były efektowne wywrotki, jak na Euro 2020. Ale jednak – szliśmy małymi kroczkami do przodu. Co więcej – wydawało się, że nawet zgodnie z trasą, którą wykreśliliśmy sobie na mapie. Że właśnie w bólach robimy awans z pozycji „stłuczemy słabszych, a ze średnimi i z mocniejszymi może dowieziemy jakimś cudem 0:0”, do pozycji: „jak będzie trzeba, to i Anglicy będą musieli z nami grać na czas”. Narracja się pisała, fakty boiskowe zaczynały się zgrywać z wypowiedziami.
I co? I w decydującym momencie przyszła seria tak kuriozalnych ruchów, że właściwie nie potrafię znaleźć odpowiedniego uzasadnienia, nie potrafię znaleźć jakiejkolwiek logiki. Wiele razy pisałem w tekstach – losowanie bywa ważniejsze, niż forma kilku podstawowych zawodników. Adam Nawałka odnosił sukcesy z kadrą również dlatego, że bardzo rzadko testował ją w meczach z kozakami. Pamiętne Niemcy, wiadomo, potem też na Euro. Ale poza tym? Rumunia, Austria, Dania, Szkocja, Irlandia. Los nie skojarzył nas z największymi na kontynencie. Nie uważam, by rozstawienie w I rundzie nie było istotne, kompletnie nie przekonuje mnie, że w barażach i tak czeka nas ciężki mecz w II rundzie. Rozstawienie jest SZALENIE istotne. Losowanie jest SZALENIE istotne.
Po pierwsze – bo w teorii mogą nas czekać dwa mecze uchodzące za łatwe (w przypadku rozstawienia i/lub korzystnego losowania), albo dwa mecze uchodzące za trudne. Do tego drugiego scenariusza się na własne życzenie mocno zbliżyliśmy. Po drugie – bo to jest reprezentacja Polski. To nie jest liga, gdzie po dwóch słabszych meczach, zagrasz cztery lepsze, atmosfera wśród kibiców się poprawi, zaufanie zarządu nie ulegnie zmianie. Nie, to jest piłka reprezentacyjna, tutaj często masz 90 minut, by wypracować sobie klimat na najbliższe 3 miesiące. Tu nie jesteś w stanie odegrać się za tydzień, tutaj nie masz możliwości „zadośćuczynić kibicom”. Jakkolwiek to wszystko się skończy – całą zimową przerwę polski kibic ma spapraną, jak się zjedzie rodzina na Święta Bożego Narodzenia i wejdzie na temat piłki, to trzeba będzie z goryczą wspomnieć – „ale z tymi Węgrami, to dajcie spokój”.
***
Nie rozumiem, nie zrozumiem, dlaczego Sousa uznał to za nieistotny sparing. Być może to ta słynna mentalność zwycięzców i przekonanie, że nawet gdy trafimy Włochów na wyjeździe, to ich po prostu opędzlujemy, a jak będzie trzeba, to potem jeszcze Paweł Dawidowicz schowa do kieszeni Cristiano Ronaldo.
Natomiast funkcjonuję w roli obserwatora polskiej piłki na tyle długo, by znać pewne ciągi zdarzeń. Gdy ktoś mówi: „chcemy wylosować jak najsilniejszego rywala, nikogo się nie boimy, poza tym to będzie świetna przygoda”, to potem przegrywa po pięknej walce, a to z Manchesterem United, a to z Barceloną, czasem z jakimś pomniejszym przeciwnikiem. O wiele dalej zachodzą ci, którzy chcą wylosować przeciwnika najsłabszego – tak stało się np. ze wspomnianym Adamem Nawałką, który najpierw wylosował Rumunów i Duńczyków, a potem pojechał sobie na mundial.
Nie chcę dopuścić do siebie myśli, że Sousa jest z tej kategorii ludzi, z tej kategorii trenerów. Że on zamiast Rumunów i Duńczyków wolałby Hiszpanów i Niemców, bo przecież nikogo się nie boi.
Ale jeśli przyczyny są inne… To jakie? Budowanie liderów na przyszłość? Liderzy wykreują się sami w momencie próby, następca Roberta Lewandowskiego będzie i tak kilka poziomów słabszy, niezależnie od tego, czy zagra 90 minut z Węgrami, czy nie. Reprezentacja, praca z reprezentacją, to jest dosłownie chwila. Jedno mgnienie. Musisz to wycisnąć jak cytrynę, bo nikt nie pozwoli ci przepracować sześciu pokoleń piłkarzy. Rozumiem – zmiana systemu gry, zmiana pewnej mentalności czy nastawienia. Ale nie możesz – zwyczajnie, ze względów technicznych – podmienić sobie z dnia na dzień liderów. To w piłce klubowej by nie zadziałało, a co dopiero w sytuacji, gdy masz do dyspozycji raptem kilka, maksymalnie kilkanaście spotkań w roku?!
***
W klubach są te słynne cykle, mówi się sporo o trzyletnich, przywołując choćby drużyny Guardioli, Kloppa, czy wczesnego Mourinho. Że trochę trwa budowa, potem wpadasz w okres wygrywania, na końcu albo robisz rewolucję, czy chociaż gruntowną przebudowę, albo po prostu odchodzisz, bo pewien projekt się skończył. Ale w reprezentacji? Tutaj czasem jedna akcja, jedno przyśnięcie Jóźwiaka i Bereszyńskiego, kładzie ci cały turniej, na który przygotowywałeś się cztery lata. W kadrze MUSISZ cały czas grać na najwyższym możliwym poziomie, jedyna akceptowalna rotacja to sparingi bądź zgrupowania typu: najpierw słabeusz do opędzlowania, potem wyzwanie.
No właśnie. Nawet ta Andora, przecież to było właśnie takie zgrupowanie. Najpierw rotacje z Andorą, którą puknąłby pewnie dowolny średniak I ligi, a potem na galowo na Węgrów, bo gramy o stawkę. Tak, o stawkę, rozstawienie to jest stawka, moim zdaniem – bardzo duża stawka.
Każdy trener, ba, każdy, kto gra w menedżery piłkarskie wie, że wszystko, co możesz zrobić, to zminimalizować ryzyko. Nie kopniesz piłki do bramki, nie przekonasz napastnika, żeby załadował po widłach, możesz co najwyżej stworzyć mu wszystkie warunki, które w teorii są potrzebne do załadowania po widłach. W treningu skupiasz się na minimalizowaniu ryzyka – minimalizowaniu ryzyka, że skrzydłowy nie umie dośrodkować poprzez powtarzanie dośrodkowań; że przy stałym fragmencie obrona się pogubi, poprzez mozolne treningi zachowania przy stałych fragmentach. Minimalizowaniu ryzyka przy rozpracowaniu rywala, przy ustawianiu swoich piłkarzy, również przy zarządzaniu ich siłami.
Sousa mógł zminimalizować ryzyko i zrobić wszystko, by wśród potencjalnych rywali mieć Turcję, Walię, Macedonię Północną, Ukrainę oraz Austrię i Czechy. Wybrał inaczej i teraz dostanie kogoś z grona: Portugalia, Szkocja, Włochy, Rosja, Szwecja, Walia.
Czy lepiej trafić na Walię na wyjeździe, niż Ukrainę u siebie? Być może. Ale mamy jakieś 33% szans, że na wstępie dostaniemy rywala nie do przeskoczenia – bo jako taki jawią się Portugalczycy i Włosi. Gdybyśmy z Węgrami nie odpuścili – nawet najgorsi rywale nierozstawieni nie byliby dla nas nieosiągalni. Tak, wiem, jest też druga runda. Natomiast wiem też, że gdy trafimy na tych dwóch najtrudniejszych rywali – druga runda prawdopodobnie nie będzie w orbicie zainteresowań polskich kibiców, wówczas żyjących już wyborem nowego selekcjonera.
Czytaj także: