Jestem ostatnią osobą w Polsce, która nie napisała jeszcze niczego o Macie, więc zanim zostanę wygnany za to niedopatrzenie – dzisiaj też zabiorę fachowy głos w tej dyskusji. Zwłaszcza, że dyskusja jest wielowątkowa, w każdym z tych wątków absurdalna, a w dodatku najczęściej wypowiadają się w niej ludzie tak rozemocjonowani, że właściwie trudno traktować ich wypowiedzi poważnie. Aha, żeby nie było, że bez ostrzeżenia – dzisiaj ani słowa o piłce.
Na początek muszę pochwalić się swoimi wysokimi kompetencjami – jako krytyk muzyczny mam wieloletnie doświadczenie, mój pierwszy dziennikarski tekst w życiu dotyczył rapowej grupy Afront. Potem miałem krótką, 15-letnią przerwę, ale chyba muszę na poważnie odświeżyć temat rapu, zwłaszcza, że wydaje się dochodowy.
Poza tym, w przeciwieństwie do naprawdę wielu uczestników wszystkich aktualnych debat, mam ten przywilej, że przesłuchałem oba albumy Maty, a ten pierwszy nawet mam w aucie, co oznacza, że ponad połowę tekstów zdążyłem poznać na pamięć. To o tyle ciekawe, że zazwyczaj w aucie mam wyłącznie kolejne albumy Pro8l3mu, który nieco odbiega od tego, co proponuje ludziom Mata. Co więcej – pierwsze wrażenie młody artysta zrobił na mnie fatalne. Zacząłem bowiem – jak większość – od bardzo mocnej „Patointeligencji”, która mnie zwyczajnie wkurwiła.
Wkurwiła mnie, nie będę tutaj oszukiwać, bo pamiętam patointeligencję ze swoich szczenięcych lat. Miałem to niewątpliwe szczęście, że od zawsze byłem zawieszony między dwoma skrajnie różnymi światami. Podczas zimowych ferii część moich znajomych, głównie z dobrych szkół do których miałem zaszczyt uczęszczać, jeździła w Alpy czy inne Pireneje. Inna część moich znajomych, głównie z osiedla, zastanawiała się, kiedy ten chybotliwy piec w kącie odrapanej izby spowoduje wybuch całej kamienicy. Mam wrażenie, że ówczesna patointeligencja traktowała tą biedniejszą część z kompletnie nieuzasadnioną pogardą. Jedni i drudzy pili. Jedni i drudzy ćpali. Jedni i drudzy mieli w głowie siano, różniło ich w zasadzie głównie to, że pierwsi leżeli zachlani w luksusowych rezydencjach, a drudzy w zdecydowanie mniej ekskluzywnych komórkach gdzieś na osiedlu.
Przyjaźniłem się, szanowałem i lubiłem jednych i drugich, zresztą mam wrażenie, że z wzajemnością, aż do dzisiaj. Ale denerwowało mnie to unoszenie nosa, wyższość, przekonanie, że urżnięcie się whisky wykradzioną z barku rodziców jest mniej patologiczne niż urżnięcie się żołądkową gorzką. W utworze „Patointeligencja” Mata tak naprawdę rozlicza się z tą całą hipokryzją „bananowców”, ale robi to w stylu zdecydowanie mniej subtelnym, niż na pozostałych kawałkach z albumu „100 dni do matury”. Abstrahując już od tego, że i muzycznie „Patointeligencja” jest dla mnie słabsza niż większość utworów z pierwszego wydawnictwa.
No i właśnie. Po tej „Patointeligencji” sprawdziłem sobie pozostałe utwory Maty, które tak naprawdę okazały się wehikułem czasu. Warszawskie „Schodki” to przecież nasz łódzki murek na placu Komuny Paryskiej, gdzie po prostu sobie siedzieliśmy i spędzaliśmy wspólnie czas, my, młodzi, beztroscy, niezniszczalni. Idealne do zanucenia przy ognisku „Prawy do lewego” czy opisujące połowinki „Cafe PRL” to też zapisy dość uniwersalne, z którymi może się identyfikować każdy rówieśnik Maty (czyli rocznik 2000), ale i każdy mój rówieśnik (czyli rocznik 1990). Tam naprawdę jest wszystko – gry przez neta, „mafia”, problemy z matematyką, chińskie knajpy, nieśmiałość w kontaktach z rówieśniczkami, lęk przed maturą, lęk przed dorosłością. Chęć buntu, choć jednocześnie świadomość, żę właściwie nie ma za bardzo wobec czego się zbuntować.
Dla ludzi jak my – to płyta szalenie nostalgiczna, zabierająca nas do świata ściemnianych „zgód na uczestnictwo w wydarzeniu Połowinki Party” czy układania brudnych spodni na stertę na krześle.
Natomiast nie dla wszystkich! Nie wiem, czy kluczowy jest tutaj status i poglądy polityczne ojca Maty, czy jednak ogólna polaryzacja polityczna, która sprawia, że już właściwie każdy musi na wejściu wybrać swoje plemię. Fakty są jednak takie, że po „Patointeligencji” trwał wyścig o to, kto głupiej zareaguje na ten kawałek i cały album. To jest normalna, zwykła płyta gościa u progu dorosłości, który nawija normalne, zwykłe rzeczy o problemach towarzyszących człowiekowi u progu dorosłości. Tymczasem jedna strona zawyrokowała, że oto stary Matczak załatwił młodemu karierę (!?), teraz on będzie wykorzystywany do krzewienia toksycznych postaw u młodzieży, a nawet (to było już przegięcie) stanie się nowym Mateuszem Kijowskim. Ale i druga strona nie była dłużna, bo szybko zaczęto oczekiwać, że Mata stanie się głosem pokolenia i pociągnie cały kraj do zmian. Że to jest wreszcie gamechanger, który zmieni scenę muzyczną, polityczną i każdą inną.
Problem z głosem pokolenia jest taki, że już w dużym mieście wymieniłem dwie skrajne grupy – określmy je jako „bananowców” i „osiedlowców”. A przecież są też w kraju miasteczka i wsie, są subkultury, są lokalne grupki i podgrupki. Nie sądzę, by kiedykolwiek udało się tak wyrównać wszystkim szanse, perspektywy, możliwości i dostępne rozrywki, by objawił się uniwersalny głos pokolenia. Można jedynie nadawać taki tytuł człowiekowi, którego wypowiedzi nam odpowiadają – i też zazwyczaj Mata głosem pokolenia staje się, gdy mówi o tym, co należy umieścić w dziąśle Jacka Kurskiego, a nie wtedy, gdy nawija o popijaniu narkotyków alkoholem. Szczerze i prześmiewczo skomentował to już dawno Taco Hemingway. Jestem głosem pokolenia, które nie ma nic do powiedzenia.
Najbardziej zresztą mnie ujmuje, że sam Mata też dość wyraźnie się od tego wszystkiego dystansuje. Znowu, cały drugi album jest długi, ma szeroki zakres tematów, ale do mediów przebiła się „Patoreakcja”. I raz jeszcze wracamy do tego samego, czy Mata został wymyślony przez Donalda Tuska, czy jednak uosabia wielomilionowy jednogłośny front młodych ludzi. Świat komentatorów politycznych na serio analizuje każde słowo utworu, a już wszystko przebiła Krystyna Pawłowicz, która ze znawstwem oceniła: brzydka twarz, brzydkie wnętrze, brzydota. Na podstawie dwóch utworów oceniono już w pełni intencje, możliwości oraz plany młodego artysty, oczywiście od razu wszystko wrzucając w polityczny kalkulator.
Muzycznie drugi album w ogóle mi nie usiadł, więc zamiast dalej słuchać w aucie w poszukiwaniu smaczków – przeczytałem sobie wszystkie teksty. Mata tak jak na pierwszym pisze o tym, co jest wokół niego. Wtedy – ławki, nauczyciele, zeszyty, pudełka po gombao, osiemnastki. Teraz – groupies, sława, drogie alkohole, jeszcze więcej groupies. W sumie: chyba zaczynam rozumieć swój odmienny stosunek do obu płyt. Pierwsza opowiadała o tym, co sam albo przeżyłem, albo chociaż widziałem z bliska. Druga o tym, czym w sumie chyba trochę się brzydzę jako konserwatywna głowa rodziny.
Natomiast w mediach cały czas widzę to samo. Głos pokolenia! Nie, hochsztapler podstawiony! I tak na przemian, cały czas. Mata robi sobie z tego żarty, bawi się tym, a ludzie dalej wariują. Przy współpracy z McDonaldem to wszystko zostało jeszcze spotęgowane, ba, poszerzone o nowe wątki. Dlaczego Mata, który oś swojej twórczości umieścił pomiędzy alkoholem i marihuaną, śmie promować niezdrowe żarcie? Dlaczego w ogóle w jego zestawie jest mięso? Nie zabrakło też starego dobrego: „mój ulubiony raper nigdy nie pohańbiłby się reklamą”. Co z tego, że nawet Sokół występuje w reklamach z Maffashion, część ludzi jest przekonanych, że Mata to jedyny „pop-raper”.
I tak sobie szumimy wszyscy nad gościem, który po prostu nagrał fajny album o rzeczach, z którymi sporo osób może się identyfikować. W „Patoreakcji” Mata prosi, żeby dać mu spokojnie dorosnąć. Myślę, że byłoby o to sto razy łatwiej, gdyby wszyscy debatujący po prostu przesłuchali, czy chociaż przeczytali, o czym są jego albumy…