Była taka sytuacja w drugiej połowie, kiedy Leicester wykonywał rzut wolny z szesnastki. I udała mu się sztuka rzadka – trafił z tego wolnego w mur dwa razy.
Była też taka sytuacja, że Daka wyszedł sam na sam. Został dogoniony. Kolokwialnie mówiąc, zblatowany. A i tak okazało się jeszcze, że był na spalonym.
Albo jak został zablokowany Lookman. Albo jak wybijał Wietes, asekurując Misztę. Jak wprowadzeni gracze w sumie na tle legionistów wyglądali tak, jakby zagrali dzisiaj trzy mecze. Albo, albo, albo, kolejna sytuacja – Leicester próbuje, Leicester tonie we frustracji.
Nie mówię, że Leicester nie miał z czego strzelić w drugiej połowie. No, miał. Nawet przycisnął tak po godzinie. Ale w sumie, to miał o wiele mniej, niż się spodziewałem, że mieć może. No i Legia też swoje miała, nie tylko broniła.
Oczywiście, że po latach z takich meczów zapamiętuje się tylko obrazy. Bezczelność Emreliego, który zamiast trzy razy w akcji bramkowej stracić, to trzy razy umiejętnie się zastawił, a potem oddał bilardowy strzał. Rajdy Kastratiego w końcówce, gdzie wsiadał na starą dobrą Jawę, odpalał, a tamci go ganiali na hulajnogach. Zapamiętam jak Johansson w co drugiej akcji przypominał, że niesłusznie został pominięty w naborze Szwedów do Premier League.
Ale przede wszystkim jednak zapamiętam jedną, zasadniczą kwestię: rzetelność defensywy, ze szczególnym uwzględnieniem drugiej połowy.
Której bardzo się bałem. Bo wynik wymarzony. Ale takich wymarzonych wyników, które po dziewięćdziesiątej minucie były wyłącznie przyczynkiem do kolejnego “co by było gdyby”, widziałem już w wykonaniu polskich drużyn za wiele. A Leicester w pierwszej części gry pokazało, że coś tam kopie. I strzelić ma z czego.
Mało tego, przecież początek Legii to Wieteska zderzający się z tym, że pressing w Anglii to jednak inna półka niż pressing w Polsce. Ile szczęścia miał Miszta w sytuacji, kiedy zaliczył pusty przelot, a nikt go nie zaasekurował, bo piłka trafiła gracza Leicester… No, takie detale potrafią ustawić bieg spotkania. Tym razem szczęśliwie nie ustawiły przeciw nam.
I Wieteska w takiej drugiej połowie grał naprawdę wspaniale. Nie byłem zwolennikiem tego gracza, uważałem, że jeśli Legia ma na niego kupca – sprzedawać, obwiązać kokardką, nie przyjmować zwrotów. A teraz widzę jak się chłop rozwija. Ile ma odwagi w swoich interwencjach. Jędza? Zamiast emerytury, kolejna młodość. Rozwój Maika Nawrockiego jest tak zawrotny, że przestaję kwestionować zdanie tych, którzy mówią o rychłym sprawdzeniu go w kadrze.
Zresztą, wyobraźcie sobie, że tak w marcu mówię wam o defensywie Miszta-Wieteska-Nawrocki-Jędrzejczyk na Leicester. Tu by były obawy, czy dadzą rady w Pucharze Polski przeciw pierwszoligowcowi, a powiedzieć, że nie tylko dowiozą czyste konto z ekipą z Premier League, ale jeszcze zrobią to w takim stylu… Nierealne. Science fiction.
Jak cały ten wynik. Bo w meczach, które wyglądają dobrze, gdzie polski klub odważnie stawia się rywalowi, lubimy dyskredytować przeciwnika. Sprowadzać go na ziemię.
A ja uważam, że trzeba pamiętać, jak wielka stała się sztuka.
Polski klub pokonał ekipę z Premier League, najbogatszej ligi świata. Ligi oglądanej od Bangladeszu po Kanadę. Ligi wykręcającej zawrotne liczby w Singapurze, w RPA, wszędzie. Ligi zalewanej pieniędzmi. Leicester wydało tego lata kolejne kilkadziesiąt baniek. Samo w sobie jest warte pewnie więcej, niż cała polska liga. Pod którym względem by nie patrzeć, przepaść – oczywiście poza tym boiskowym, za co chwała Legii, ale to skrócenie dystansu nie powinno prowadzić do klasycznego lekceważenia.
Dyżurne wymówki już widzę: a, nie chciało im się. A, Anglicy jak zwykle mają gdzieś takie rozgrywki. A, bo coś tam.
Po pierwsze, nie interesuje mnie to, przed chwilą polskie kluby miały kłopoty by pokonać ekipę skądkolwiek, teraz pada ktoś naprawdę z elity. Po drugie, nie wierzę, by Brendan Rodgers i jego ludzie w jakikolwiek sposób zlekceważyli Legię – po prostu dzisiaj wygrał lepszy.
***
Skoro przy docenianiu – coś z zupełnie innej beczki, bo nie samą Legią człowiek żyje.
Mało się mówi o trenerze Adamie Majewskim.
Adam Majewski był szkoleniowcem, wokół którego słusznie stawiano liczne znaki zapytania przed startem sezonu. Nie powiem, że to szkoleniowiec, który dostał się na karuzelę z przypadku, ale był nazwiskiem nieoczywistym. Nie dlatego, że chciałbym zabetonować osławioną karuzelę, ale dlatego, że w pierwszej lidze bez trudu znaleźlibyśmy nazwiska, które z obiektywnych przyczyn powinny mieć do tej karuzeli bliżej.
Majewski zaczynał ze składu, o którym pisałem – nawet, gdyby Stal i Łęczna połączyły siły, wciąż miałyby najsłabszy zespół. Od końca okienka już tak nie uważam.
Ale trzeba też oddać Majewskiemu co jego – te punkty w ostatnich meczach też muszą iść na jego konto, to nie tak przecież, że Stal sprowadziła Mbappe i Messiego, którzy robią grę. Te elementy dość szybko udało się wkomponować. Jest jasne, że znaki zapytania nie zniknęły, że daleko do ferowania wyroków, ale pozycja Majewskiego pod koniec września jest lepsza, niż wielu mogło sądzić. U mnie pojawiło się w tym momencie zaciekawienie.
Myślę, że Majewski ostatnimi kolejkami wywalczył sobie to, o co czasem trudniej niż o utrzymanie roboty: trochę zaufania.
***
Czy jest jakakolwiek inna dziedzina życia, w której tak szybko można tak zmienić swój status, co w piłce nożnej?
Wczoraj być na marginesie, kopać się nigdzie, być fragmentem linijki w regionalnym dzienniku, a następnego dnia by mówił o tobie cały świat?
No dobrze – może o Jasurze Jakszibojewie nie mówi cały świat. Ale przez chwilę cały piłkarski świat mówił o Sheriffie pokonującym Real na Bernabeu, a Jasur coś tam jednak do tej historii dołożył.
Czyste fakty – 18 sierpnia, Jasur gra z Mamrymi Giżycko w III lidze na zasłużonym, cenionym obiekcie MOSiR-u. Nie strzela nic Michałowi Sobieskiemu. 28 września, miesiąc z lekką górką – Jasur strzela Thibautowi Courtoisowi w zasłużonej, cenionej Lidze Mistrzów.
Futbol to jednak perpetuum mobile każdego tygodnia wypluwające z siebie niebywałe historie. Byle tydzień uważnego śledzenia jest w stanie zakasować serial, nad którym siedzą najgenialniejsi scenarzyści. Inna sprawa, że futbolowi więcej się upiecze – ostatni miesiąc Jasura byłby zbyt naiwny nawet na najbardziej łzawe odcinki Kapitana Tsubasy. Dziesięcioletni my powiedzielibyśmy – nie no, jak strzelali potrójną przewrotką przez pół boiska, to jeszcze ujdzie. Ale to? Aż takimi naiwniakami nie jesteśmy, czas zmienić kanał, może już zaczęło się Beast Wars.
***
Zaginął Joel Valencia, w sezonie 19/20 MVP Ekstraklasy. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie co z jego przyzwoitymi swego czasu umiejętnościami piłkarskimi, prosiłbym o kontakt listowny.
Chętnie zorganizowałbym, a potem nawet wysłuchał, debaty “STAN, A NAWET POZIOM EKSTRAKLASY. CZYLI JAK TO JEST”, w której na jednym fotelu usadziłbym Jakszibojewa, a z drugiej Valencię. Taką debatę, gdzie nie musieliby się gryźć w język, gdzie powiedzieliby co im leży na serduchu.
Oczywiście z mierności Valencii post-ekstraklasy da się łatwo wysnuć wniosek, że ta nasza liga to jednak paździerz jest, skoro jej najlepszy piłkarz potem nie znaczy nic. Zarazem jakoś wzbranialibyście się przed powiedzeniem, że przykład Jakszibojewa jest argumentem odwrotnym, tylko że raczej nie poznała się na nim Legia czy coś podobnego, tak jakby nie dał argumentów, żeby występować w Giżycku.
Chciałbym zachęcić do innego wniosku – że każdy łatwy, czarno-biały wniosek, powinien z miejsca wzbudzać wątpliwość. Lubimy takie wnioski, są łatwe, wygodne, da się je w sposób prosty wmontować w nasz krajobraz, ale niestety prawda, tak jak z Valencią czy Jakszibojewem, zawsze jest o wiele bardziej złożona. I to, że nie mamy czasu się do niej dokopać, niczego nie tłumaczy.
***
Czy był moment, kiedy należało jednak z pewną dozą wątpliwości myśleć o Warcie, jako o spadkowiczu?
Chyba nie.
Chyba to było od odejścia Baku, a potem przeciętniutkiego okienka, zrozumiałe.
A mimo to się wzbraniałem, no bo jak to, jest Piotr “Tworas” Tworek, jest “swojska banda”, jest to piąte miejsce, jest romantyzm i wiele innych rzeczy, które ostatecznie mogą nie mieć większego znaczenia.
Ja wiem, że obsada potencjalnych spadkowiczów jest mocno ruchoma, że do końca daleko, że jest okienko zimowe, które potrafi zmienić wiele. Ale jeszcze do niedawna tak przyćmiła mnie porywająca opowieść o Warcie, że nie brałem specjalnie pod uwagę, ze Zieloni mogą spaść – że OK, powtórki z zeszłego sezonu na pewno nie będzie, sen się skończył, ale też zbudowano dość, by nie było dramatu.
Otóż dramat jednak może być.
Podobno wszystko co dobre, szybko się kończy – a jednak zawsze to “szybko” zaskakuje, okazuje się szybsze, niż myśleliśmy.
***
Na zakończenie słowo o Podolskim. Otóż głośno ostatnio o Poldim, tak dla odmiany. Ja się wstrzymam, nie tylko dlatego, że już żartowałem, że nigdy do Górnika nie przyjdzie, ale przyszedł. Natomiast Poldi zapowiedział gdzie tylko mógł, że po najbliższej przerwie reprezentacyjnej jego gra będzie wyglądać dużo lepiej. To konkretna deklaracja, nawet pominę, że to zapowiedź gotowości po prawie jednej trzeciej sezonu – zostawiam trochę cierpliwości.
Ale po przerwie, w obliczu takich zapowiedzi, nie będzie już żadnych obiektywnych środków łagodzących w przypadku wtopienia się w ligowe tło.
Co byłoby, zwyczajnie, przykre, bo liczyliśmy jednak, że Podolski w ESA będzie przygodą, lepszą, gorszą, ale przygodą. Na razie jest… na razie jest nie wiadomo czym. Na pewno nie Salenką czy Borowką, tak nigdy nie będzie, ale do poziomu Amarala z brazylijskiej Pogoni jeszcze Poldi nie doskoczył, a to nie jest nie wiadomo jak wysoko zawieszona poprzeczka; ona po prostu jest zawieszona gdziekolwiek.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK