Im dłużej patrzę na obecne wyczyny Legii Warszawa – a właśnie trwa przerwa w retransmisji meczu ze Spartakiem Moskwa – tym bardziej wydaje mi się, że przez te wszystkie lata byliśmy o krok od normalności. Bo że nie było normalnie – to jest chyba jasne dla wszystkich. Nie może być tak, że Lech bije rekordy sprzedaży swoich najbardziej utalentowanych wychowanków, a w lidze bije się o górną ósemkę. Nie może być tak, że reprezentanci ligi 40-milionowego narodu notorycznie potykają się na najbardziej banalnych przeszkodach. I wreszcie nie może być tak, że Legia Warszawa regularnie tłukąca wszystkich na swoim podwórku, tak fatalnie wypada, gdy przychodzi jej grać poza Polską.
Dlaczego uważam, że brakowało tylko jednego kroku, że od normalności dzieliło nas niewiele? Bo ten sezon to jest właśnie taki malutki krok. Czy Legia naprawdę wykonała jakąś nadludzką pracę, czy tutaj naprawdę doszło do zaangażowania jakichś czarodziejskich mocy? Wystarczyło jedynie zatrudnić trenera. Jedynie dać mu czas. Jedynie utrzymać w składzie choć część najważniejszych piłkarzy. Przecież warszawiacy mieli i nadal mają całą stertę problemów, na najważniejsze spotkania kadra posypała im się w sposób trudny do uwierzenia, zresztą trener i prezes wymieniali i dalej wymieniają ciosy w mediach. To nie jest wymarzona sytuacja, by robić rzeczy bezprecedensowe.
A Legia przecież poniekąd właśnie rzeczy bezprecedensowe robi. W tej nowej erze, już po spektakularnym rozstaniu tercetu właścicielskiego, ani razu nie udało im się awansować do fazy grupowej europejskich pucharów, o jakimkolwiek punktowaniu na tym poziomie nawet nie wspominam. By to się udało, by to doszło do skutku, potrzebna była jedynie odrobina rozsądku.
Jestem pewny, że na Luquinhasa były oferty. Jestem pewny, że krzesło Czesława Michniewicza, mimo sukcesów w Europie i mistrzostwa Polski na koncie, nie jest najbardziej stabilnym meblem w stolicy. Domyślam się, a wręcz jestem przekonany, że nie było łatwą sprawą utrzymanie Josipa Juranovicia tak długo, niemal do meczu decydującego o nazwie pucharu, w którym będzie występowała Legia. Można narzekać, ba, sam narzekałem, że nie udało się go zatrzymać jeszcze na ten jeden najważniejszy mecz, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, jak trudno jest w Polsce uwięzić kogokolwiek, kto prosto kopie piłkę. A jednak, Legia to wytrzymała. Była w tym okresie mocno pokiereszowana, momentami wszystko spinano na zapałkę. Albo jak w tym memie z Cheetosem.
Ale udało się. Udało się to przepchnąć, pewnie w sporej mierze dzięki trenerowi, którego deprecjonowanie jest moim zdaniem wyrazem frustracji. Tak, to już musi być frustracja, bo naprawdę pisanie o tym, że “usadzą Cześka na dupie” ci kozaccy “Portugalczycy, Włosi, Rosjanie, Norwegowie, Chorwaci, Czesi, Rosjanie” po tym jak już go nie usadzili wszyscy poprzedni zakrawa o śmieszność. Natomiast warto zwrócić uwagę – Legia, która notorycznie strzelała sobie w kolano, tym razem przynajmniej spróbowała uczyć się na błędach. Pisaliśmy przed Slavią:
Jednak od jakiegoś czasu część legijnej rzeczywistości potwierdza: okres błędów za nami. Luquinhas, Juranović, Pekhart, Martins – Legia zaczyna udowadniać, że potrafi piłkarzy sprowadzać. Do tego zresztą wypada dodać sprytne ruchy – Mladenovicia, Nawrockiego, Slisza, Kapustkę. Matka wszystkich błędów, czyli zatrudnianie w roli trenera ludzi z plakietką „uczę się” też została już z Łazienkowskiej wyproszona – ściągnięto topowego fachowca, który udowadnia to od początku pracy z zespołem.
Tu nie było żadnej manny z nieba, nie było błyskawic, płonących krzewów i przemiany wody w wino. Była rzetelna praca, która pozwoliła uniknąć sprowadzania takich kuriozalnych nazwisk jak Eduardo czy Hildeberto. Wreszcie mieliśmy wyważenie tego wskaźnika pomiędzy pilnowaniem budżetu a zapewnieniem trenerowi choć szczątkowych narzędzi do budowy konstrukcji, których się od niego wymaga.
Natomiast moim zdaniem i tak najważniejsze jest to, co stało się na finiszu sierpnia. Legia Warszawa, jeszcze jako łajba mocno dziurawa, płynąca do portu właściwie resztkami sił i wyłącznie za sprawą determinacji marynarzy, robi awans do Ligi Europy. Awans zaskakujący, może nawet: awans sensacyjny, bo jednak Slavia Praga to na papierze zupełnie inna półka. I co się dzieje? Legia nagle zalicza taki finisz okienka, jakiego nie widziałem w Polsce dawno. Rozumiem słowa krytyki, że to wszystko spóźnione, że gdyby Kastrati był po dobrej stronie w meczu z Dinamem, to by się udało, że sam Dariusz Mioduski zapowiadał, że kadrę na puchary, to się buduje zimą.
Jednakże mnie wystarczy ta normalność. Dostajesz do ręki pieniądz za awans do fazy grupowej, więc od razu inwestujesz. I to nie w gościa, który może się przyda w lutym, jak go wreszcie doprowadzisz do stanu użwalności, tylko w skrzydłowego, który przed momentem robił wiatr u jednego z twoich pucharowych rywali. I to przynosi efekt niemalże z miejca. Nie chcę oczywiście tutaj iść skrótami, że wystarczyło kupić Kastratiego, by wywieźć 3 punkty z Moskwy. Ale to jest pewien symbol, symbol tej wyczekiwanej normalności. Masz hajs, wydajesz go na piłkarza w gazie i z odpowiednią jakością, on odwdzięcza się golem na wagę 3 punktów i 3 baniek.
Wszyscy tak działają, dostosowując swoje działania do realiów rynku transferowego. Sęk w tym, że my akurat w Polsce tak nie działaliśmy, wiecznie wierząc w jakieś magiczne zaklęcia typu “znajomy zagranicznego trenera” czy “nieźle wyglądał osiem lat temu w Molde”.
Normalność. Tyle wystarczyło, by dzisiaj do klubowej kasy znów wpadły trzy bańki, by znów zarobić parę punktów rankingowych, by znów zrobić kolejny kroczek w stronę mocniejszej piłki w Polsce. A przecież za przejaw normalności postrzega też Ba Louę, za przejaw tej normalności widzę utrzymanie swoich gwiazd przez Raków, operację Pogoni z Grosickim.
Już przestawałem wierzyć, że dożyję.