Nie znałem tej historii, a przede wszystkim nie znałem odbioru tej historii w samej Anglii. Jest rok 1989. Polska już piłkarsko zjeżdża z najważniejszych scen, szybko wychodzi na jaw, że ta sztafeta pokoleń, która pozwoliła sukces 1974 roku powtórzyć też w 1982, została w jakiś sposób przerwana. Nie będzie nowego Deyny, ani Bońka, nie będzie kontynuacji na takim poziomie, do jakiego przyzwyczaił nasz przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
Innymi słowy: Polska zaczyna sobie zdawać sprawę, że te wszystkie słowa Zbigniewa Bońka czy Antoniego Piechniczka po mundialu 1986 nie były klątwami czy zaklęciami, ale rzetelną wyceną stanu naszego piłkarstwa. Ale w kryzysie nie są jedynie Polacy. Być może jeszcze głębsza depresja sięgnęła samozwańczej ojczyzny futbolu. Anglicy pod koniec lat osiemdziesiątych mierzą się ze wszystkimi możliwymi problemami dotyczącymi tego sportu.
Atmosfera stadionowa? Cała tamta dekada to złota era angielskich chuliganów, którzy sieją popłoch przez cały weekend, a coraz częściej dają też o sobie znać na europejskich arenach, podczas wycieczek przy okazji meczów reprezentacji, Pucharu Europy, Pucharu Zdobywców Pucharów czy Pucharu UEFA. Co więcej – stałe piętno na angielskich sympatykach piłki odbijają dwie niezapomniane tragedie, Hillsborough oraz Heysel. W kraju dochodzi do głębokich przemian, a piłka ze swoim fatalnym wizerunkiem nie może być pewna, czy za tymi głębokimi przemianami nadąży. W kryzysie są kluby – po Heysel następny finał Ligi Mistrzów z udziałem angielskiego klubu wypadnie dopiero w sezonie 1998/99. Podobnie sytuacja wygląda w Pucharze UEFA, a co gorsza dla Anglii – również w piłce reprezentacyjnej.
Euro 1984 odbyło się bez udziału Anglików, cztery lata później przegrali wszystkie mecze w fazie grupowej, w tym z Irlandią. Mundiale? Ćwierćfinał w 1986 to umiarkowany sukces, zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę co się działo w eliminacjach do turnieju Mistrzostw Świata w 1990 roku.
A działa się historia. Anglicy z Blizzarda i Guardiana są zgodni – to mogło być kopnięcie, które zmieniłoby tempo rozwoju całego brytyjskiego futbolu.
Anglia w tych eliminacjach rywalizowała w grupie z trzema zespołami – Szwecją, Albanią oraz, jak zawsze, z Polską. Jeśli uważamy, że te dzisiejsze systemy z rankingiem drużyn zajmujących trzecie miejsce są dziwne i skomplikowane – wtedy mieliśmy jeszcze w dodatku przypisanie losowaniu szczególnej wartości. W grupach 5-zespołowych awans robiły dwie drużyny. W grupach z 4 zespołami – jedna zapewniała sobie bilet na mundial, druga w kolejności rywalizowała w krótkiej rywalizacji wiceliderów. Los tak to wszystko poskładał, że w grupie na finiszu zostały trzy mecze, wszystkie z naszym udziałem. Najpierw graliśmy z Anglią, dla której to był koniec eliminacji, potem ze Szwecją i na wesołe pożegnanie z Albanią.
Anglicy kończyli więc jako pierwsi i mieli już ogląd na sytuację w równoległych grupach oraz ewentualne scenariusze na ostatniej prostej naszej eliminacyjnej czwórki. Wyliczenia były jasne – remis z Polakami gwarantuje im awans na imprezę, niezależnie od pozostałych wyników i w grupie, i w pozostałych czwórkach. Porażka to jednak praktycznie przekreślenie szans na wyjazd – wówczas nawet jeśli Anglikom udałoby się obronić pozycję wicelidera, to i tak przegraliby w klasyfikacji drugich miejsc z Duńczykami.
To wszystko brzmi z dzisiejszej perspektywy jak herezja, ale takie były realia – Anglia pogrążona w kryzysie sportowo-wizerunkowo-kibicowskim przyjeżdżała do Polski, do Chorzowa, by bronić cennego remisu, gwarantującego wyjazd na Mistrzostwa Świata w 1990 roku. I my tę Anglię wtedy zepchnęliśmy do obrony. Na YouTube można znaleźć sporo filmików z tego meczu, okazje się mnożyły. Warzycha – tuż obok słupka. Dziekanowski – doskonale broni Shilton. Anglicy faktycznie wyglądają, jakby przyjechali tu bronić remisu, rzadko zapuszczają się pod bramkę Polski, podopieczni Andrzeja Strejlaua za to często i całkiem finezyjnie atakują nestora między słupkami Synów Albionu.
Nestor między słupkami Synów Albionu, jak to w ogóle brzmi. Ale broni Peter Shilton, legenda, tutaj pompatyczność jest na miejscu. Dariusz Szpakowski komentujący mecz jak zwykle rozpoczyna swoje podsumowanie już parę minut przed końcowym gwizdkiem. Że się nie udało, że zabrakło goli, że fajnie graliśmy, ale następny mundial bez nas. I wtedy piłę bierze na siebie Ryszard Tarasiewicz. Jak w swoim tekście na Newonce zaznaczył Paweł Grabowski – wszystko dzieje się tak szybko, że nie nadąża nawet operator, który uchwycił jedynie buty polskiego zawodnika.
Ostatnie sekundy ostatniego eliminacyjnego spotkania Anglików. Shilton byłby bez szans, piłka jest zbyt mocna do obrony. Ale niestety dla Polaków – i na szczęście dla Anglików – tym razem trafia prosto w poprzeczkę.
Kapitalnie czyta się te teksty z rubryki football fiction w wykonaniu Anglików. Autorzy puszczają wodze wyobraźni – Tarasiewicz uderza kilka centymetrów niżej, wiatr spycha piłkę, sznurówka nadaje innej rotacji, dzieje się jakiś drobniutki szczegół, który zmienia bieg historii. Polacy świętują zwycięstwo nad Anglią, Anglia godzi się z rzeczywistością – nie tylko karleje na arenie klubowej, nie tylko mierzy się z wewnętrznym kryzysem, ale jeszcze po raz trzeci w powojennej historii opuszcza Mistrzostwa Świata.
Pytania, które zadają Anglicy, są całkiem zasadne. Boom na futbol został przecież wywołany na nowo właśnie włoskim mundialem, na którym Anglicy dobrnęli do czwartego miejsca. Tarasiewicz jest odrobinę celniejszy i nie ma Davida Platta, strzelającego Belgii na 1:0 w 119. minucie gry. Tarasiewicz uderza odrobinę niżej i nie ma dramatycznego zwycięstwa w dogrywce nad Kamerunem. Blizzard wymienia dalej – Bobby Robson pewnie straciłby robotę kilkadziesiąt minut po zakończeniu świętowania w szatni Polaków. Paul Gascoigne nie zostałby idolem całej Anglii – nie rozczuliłby narodu po żółtej kartce w półfinałowym starciu z RFN, gdy stało się jasne, że nie zagra w ewentualnym finale; nie zalałby się łzami po meczu. Anglicy nie byliby witani na lotnisku jak bohaterowie, bo przecież nigdzie by nie wylecieli.
Włoski turniej, te przeklęte dla Anglików rzuty karne, charakterystyczne postacie jak Robson, Gascoigne czy Lineker, był w pewnym sensie odrodzeniem, na fali którego popłynęły też kluby. Dwa lata później utworzono Premier League, dwa lata później ligę wręcz zalały pieniądze, dwa lata później doszło do rewolucji, która na zawsze zmieniła układ sił na futbolowej scenie. Czy stałoby się tak, gdyby Anglicy czerwiec 1990 roku spędzili na wędkowaniu i smętnej podróży po pubach? Czy to wszystko mogłoby się dokonać, gdyby na włoskim mundialu zagrali zamiast nich Polacy czy Duńczycy?
Innymi słowy: czy gdyby Tarasiewicz przycelował odrobinę niżej, to dzisiaj Guardiola prowadziłby Inter, a Ronaldo właśnie wracał do Realu?
Bardzo mi się spodobało to całe gdybanie dotyczące strzału Tarasiewicza, więc zostawiam wam jeszcze z Blizzardem, Guardianem i Pawłem Grabowskim w tym temacie.
A dzisiaj? Dzisiaj życzyłbym sobie i wam, żebyśmy dostali show warte wspominania po latach. I niekoniecznie na zasadzie: gdyby słupek był trochę dalej, gdyby poprzeczka trochę wyżej.