Nie wiemy, co stało za tym „meczem”. Celowo posłużyliśmy się cudzysłowem, bo to co oglądaliśmy bardziej niż widowisko sportowe przypominało koncert życzeń, zabawę mikołajkową czy jakąś inną akcję społeczną, mającą na celu promocję bezinteresownego pomagania. Może to efekt jakichś nieodkrytych związków Wrocławia z Beer Shewą, może Jacek Magiera był coś winien Ronny’emu Levy’em, może Ekstraklasa jako liga musiała spłacić w ten sposób tajemne zapisy kontraktowe zawarte przy sprowadzaniu Josue. Coś musiało być na rzeczy, po prostu musiało.
No bo przecież taka skala błędów to… coś absolutnie niewyobrażalnego. Nawet, jeśli doskonale znamy standardy, jakie prezentują zwykle polskie drużyny w eliminacjach.
To, co wydarzyło się w Izraelu, może wkurwiać, może dołować, ale nas najbardziej dziwi. Po prostu – jesteśmy zaskoczeni, że tak ciekawa drużyna, mogła odstawić taki cyrk. Spośród wszystkich polskich drużyn biorących udział w pucharach, Śląsk – aż do tej pory – był największym pozytywnym zaskoczeniem. Po żadnym meczu nie można było mieć do niego żadnych pretensji – robił swoje (do dziś cztery zwycięstwa na pięć spotkań!), grał efektownie, skutecznie, wszelkie boiskowe kryzysy zażegnywał w imponującym stylu. A do tego miał niezły współczynnik UEFA, dzięki czemu w ostatniej rundzie czekał na niego nie ktoś z najwyższej półki, a Anorthosis.
Czy liczyliśmy na Śląska, zanim ten przystąpił do kwalifikacji? No nie, ciężko było mieć wielkie nadzieje wobec drużyny, która na czwarte miejsce wskoczyła w ostatniej chwili. Ale Śląsk w międzyczasie zbudował swoją reputację i siłą rzeczy rozbudził nadzieje. Dwumecze z Araratem i Paide – pewne, a niekiedy i efektowne zwycięstwa. Pierwszy mecz z Hapoelem – cenna zaliczka, która stawiała nas na pole position przed rewanżem. Ale też zaliczka, która dziś została koncertowo roztrwoniona.
Już w drugiej minucie.
HAPOEL – ŚLĄSK WROCŁAW. PIŁKARSKI KRYMINAŁ PIŁKARZY MAGIERY
Nie no, to były jakieś jaja. Być kibicem Śląska i oglądać skrót z tego spotkania, to jak robić sobie na ciele rany kłute. Każda z trzech pierwszych bramek była prezentem podarowanym przez zawodników z Wrocławia. Przecież to był – cytując klasyka – piłkarski kryminał. TAK NIE MOŻNA GRAĆ W EUROPIE!
No dobra, jedziemy po kolei. Co wydarzyło się w 2. minucie? Bramkarz wybijał z piątki, a po kilku sekundach Ansah wyszedł sam na sam. Jak to możliwe? A no tak to, że:
a) Wojciech Golla nie potrafił trafić głową w piłkę i ta przeszła mu po włosach
b) jego błąd próbował ratować Lewkot, ale zrobił coś jeszcze bardziej parodystycznego – zbyt lekko podał piłkę do bramkarza. W efekcie napastnik Hapoelu wyskoczył zza pleców i skorzystał z niespodziewanego podarunku.
Mogło na tym babolu się skończyć, zdarza się, trudno, głowa do góry i rehabilitacja. Śląsk nie był wówczas na przegranej pozycji, w dwumeczu wciąż było 2:2. Kolejnym zawodnikiem, który się popisał, był jednak Rafał Makowski. Niepozorna sytuacja w środku pola, pomocnik źle przyjmuje piłkę, ta mu odskakuje… Przeciwnik przejmuje futbolówkę, a Makowski zamiast ratować sytuację podejmuje próbę przekonania sędziego, że był faul. Wskutek prostej straty otworzył się korytarz na prawej stronie, gdzie wbiegł Safuri i dopełnił formalności.
Trzeci gol? No nie uwierzycie – znowu piłka wyłożona jak na tacy. Jehezkel najpierw wbiegł sobie w nasze pole karne z taką łatwością, że równie dobrze można było mu wyłożyć czerwony dywan, a potem zagrał wzdłuż bramki. Wydawało się, że to w miarę prosta piłką, którą Victor Garcia powinien wybić. Ale Hiszpan uznał, że czerwony dywan to za mało – trzeba jeszcze podać piłkę na srebrnej tacy, tak, by Ansahowi wystarczyło tylko kopnąć w stronę bramki. Kuriozalna interwencja zakończyła się dobiciem jakichkolwiek nadziei wrocławskiej drużyny.
HAPOEL – ŚLĄSK WROCŁAW. SZANSA, KTÓRA PRZEPADŁA
Hapoel strzelił jeszcze czwartego gola (tym razem W MIARĘ normalnego, choć Praszelik nie nadążył z gonitwą podczas kontry, a Tamas kompletnie zgubił krycie). Najbardziej szkoda nam było tego trzeciego gola. Padł on bezpośrednio po najlepszym okresie Śląska w tym meczu, gdy już powoli łapał wiatr w żagle i stworzył sobie dwie sytuacje. Pich dostał piłkę z głębi pola i znalazł się sam na sam, ale – jak nie idzie, to nie idzie, ehh – popełnił błąd przy przyjęciu, czym ułatwił robotę bramkarzowi (nawet nie doszło do oddania strzału). Chwilę potem głową próbował Praszelik (udana interwencja bramkarza). Na nic jednak zdał się ten pojedynczy zryw.
Śląsk dziś w ofensywie nie istniał. Możemy pisać o innych okazjach, jakimś farfoclowatym strzale Schwarza sprzed pola karnego, jakimś uderzeniu Quintany ze spalonego, ale to nie ma żadnego sensu. Znacznie bliżej było piątego gola dla Hapoelu – w pierwszej połowie był nawet słupek, w końcówce to Izraelczycy mieli większy rozmach, podczas gdy Polacy tylko czekali, aż się skończy mecz.
Oglądało się to przygnębiająco.
Nawiązując do początku tej relacji – nie mamy pojęcia, co się stało ze Śląskiem. Mieliśmy wrażenie, że te proste błędy w defensywie sprawiły, że zawodnicy zostali wykastrowani z pewności siebie. W ofensywie prezentowali zero polotu, zamiast składnych akcji oglądaliśmy kolejne proste błędy, bo musicie wiedzieć, że było ich znacznie więcej, a nie wszystkie kończyły się golem. Biorąc pod uwagę to, jak fajnie prezentował się Śląsk w poprzednich meczach – rewanż w Izraelu, to jakiś błąd w matriksie.
Tak jak Śląsk mógł niepokoić w tyłach, ale nadrabiał ofensywką, tak dziś niepokoił w tyłach do potęgi, a z przodu nic się nie kleiło. Szkoda, bo Liga Konferencji naprawdę była w zasięgu. Na pocieszenie dodajmy, że to dopiero pierwsza prawdziwa kompromitacja polskiej drużyny w eliminacjach w tym sezonie. Doszło do niej dopiero w osiemnastym meczu.
To bilans, który – na swój sposób – należy szanować.
Hapoel Beer Szewa – Śląsk Wrocław 4:0
2’, 54’ Ansah, 7’ Safuri, 82’ Shviro
Fot. newspix.pl