2002 rok. Hampden Park. Półfinał Scottish Challenge Cup. James Allan podciąga spodenki pod sam pępek. Lewoskrzydłowy szkockiego Queen’s Park właśnie strzelił gola Brechin City. Nic to jednak nie dało i popularne Pająki odpadły z rozgrywek. 2009 rok. Hampden Park. Koncert U2 i Glasvegas. James Allan wychodzi na scenę na godzinę przed Bono. Zdejmuje czarne okulary, podchodzi do mikrofonu i śpiewa.
– Nie ma drugiego takiego dziwaka jak ja. Grałem zawodowo na Hampden jako piłkarz i jako muzyk. To wyższy poziom stanu świadomości, jestem cholernym szczęściarzem.
James Allan spełnił sen Adriana Doherty’ego. Nie zrobił wielkiej kariery piłkarskiej, ale został gwiazdą brytyjskiego rocka. I przeżył.
***
Myślę, że zmyślanie, fałszowanie historii jest w porządku
Fragment piosenki „It’s My Own Cheating Heart That Makes Me Cry”
***
James Allan podkradał dzieciom kolegów z drużyny kupowane za meczowe premie gałki lodów, kawałki pizzy, bilety do kina i kupony na wypady do wesołych miasteczek. „Twarde skurczybyki” miały do niego żal. Wszyscy w kolejnych szatniach drużyn z trzeciego i czwartego poziomu rozgrywkowego w Szkocji – z Falkirk, z Cowdenbeath, z East Fife, z Queen’s Park, z Gretny, z Stirling Albion, z Dumbarton – widzieli, że Allan nie pasuje do siermiężności tego środowiska. „Chodził z głową w chmurach”, „chował futerał z gitarą do klubowej szafki”, „ładował browara przed treningiem” i „nucił balladowe kawałki Bruce’a Springsteena pod nosem”, wspominali z przekąsem. Niewiele przy tym mówił. Miał umiarkowany talent – przyzwoicie ułożoną lewą nogę, odejście z piłką na pierwszych metrach i właściwie tyle. Wystarczało do utrzymywania się na znośnym poziomie na granicy zawodowego i pół-zawodowego futbolu.
Nie reagował przesadnym entuzjazmem, kiedy kolejni menadżerowie sygnowali go do gry w pierwszej jedenastce. Niespecjalnie go to obchodziło. Czasami strzelił gola, czasami asystował, czasami nikt nie zauważył jego obecności na murawie. I tak premia za występ wpadała na jego konto. Irytowało to niektórych starszych i bardziej doświadczonych rezerwowych, dla których piłka nożna stanowiła główne źródło utrzymania, no i był oknem na zapewnianie weekendowych atrakcji swoim dzieciakom. Czuli, że dla Allana futbol jest dodatkiem do śpiewania, choć trochę powątpiewali w jego talent do muzykowania, bo Allan wyglądał, jakby na wszystko i wszystkich, włącznie z samym sobą, miał kompletnie wywalone. Nawet to jego podciąganie spodenek pod sam pępek i wychodzenie z szatni bez uprzedniego pójścia pod prysznic wydawało się być podejrzane.
James Allan spieszył się na próby Glasvegas. Swojego zespołu. Koncertował już dużo wcześniej, ale dopiero wraz z założeniem Glasvegas stało się to dla niego najważniejsze. Pewnego razu zaprosił kumpli z Queen’s Park na występ. Byli zdziwieni. Allan rzadko kiedy wychodził z jakimikolwiek propozycjami. Nieśmiały, wycofany, kryjący się w świecie własnej głowy. Początkowo nikt nie zareagował. „Przyjdziemy, na luzie, stary”, rzucił w końcu Tony Quinn, który rehabilitował złamaną nogę. Koncert odbywał się w rockowo-grungowym Cathouse w Glasgow. Piłkarze Queen’s Park poszli w piętnastu.
Dwie godziny później nie byli w stanie powiedzieć słowa.
Alkohol nie rozwiązywał języka.
Tony Quinn skomentował to krótko.
– Tego dnia, tego wieczora, tej nocy, następnego poranka każdy z nas wiedział, że ten koleś zostanie gwiazdą brytyjskiego rocka. A, kiedy widzi się i przeżywa się takie coś, człowiek nie musi nic mówić i niczego komentować.
Nie da się w tym miejscu uciec od historii Adriana Doherty’ego, zaginionej legendy z kultowego Class of 92′.
***
James Allan podziwiał Ryana Giggsa. „Był jednym z bohaterów mojego dzieciństwa, też byłem lewoskrzydłowym, zawsze chciałem grać jak on”, opowiadał. Pewnie niewiele zabrakło, żeby idolem Allana był nie Giggs, a Doherty, który ponoć, tak deklarują chociażby Paul Scholes, Phil Neville, Gary Neville i sir Alex Ferguson, był nie tylko bardziej utalentowany od Walijczyka, ale też był najzdolniejszym członkiem Class of 92′, wybitnego rocznika Manchesteru United, który stał się fundamentem późniejszej wielkości Czerwonych Diabłów. Adrian Doherty nie był jak inni. Na boisku wyglądał fenomenalnie, ale poza nim? Nikt nie powiedziałby, że ma jakikolwiek związek z futbolem. Nie wyglądał jak piłkarz, nie mówił jak piłkarz, nie myślał jak piłkarz, nie chodził jak piłkarz, nie pisał jak piłkarz, nie śpiewał jak piłkarz.
Marzyło mu się docenienie przez Boba Dylana. Na treningi – podobnie jak Allan – zabierał gitarę, z którą latał potem po Manchesterze i grał przeróżne piosenki po całym mieście. Znała go lokalna bohema. Charakteryzowały go rozczochrane włosy i wystający z kieszeni notes z wierszami – dziennikarz Oliver Kay, autor książki o Dohertym, twierdzi, że jego „The Lost Soul” i „Desolation”, wypełnione mrocznymi wersami o miłości, to próby literackie o obiecującej wartości. Występował po barach, po knajpach, po spelunach i melinach. Najbardziej lubił śpiewać dylanowskie All Along The Watchtower.
Na treningi Manchesteru United przyjeżdżał rowerem. Alex Ferguson martwił się rosnącą popularnością swoich młodych gwiazdeczek, więc stworzył siatkę szpiegów po modnych klubach nocnych i pubach Manchesteru. Łapali wszystkich, tylko nie Doherty’ego. Ten snuł się po obskurnych, zadymionych pomieszczeniach na tyłach podejrzanych lokali, gdzie śpiewał dla dwudziestu czy trzydziestu osób – lokalnych poetów, pisarzy, muzyków. Był nieuchwytny. Potrafił nawet, jeszcze jako diamencik Class of 92′ i na trochę przed hamującą całą jego karierę kontuzją, pojechać sobie, ot tak, po prostu, do Nowego Jorku, żeby tam zaznać życia ulicznego barda. Spotkał tam popularnego swojego czasu nowojorskiego artystę Paleface’a, który opowiadał potem po latach, że „Doherty był naprawdę poruszającym duszę artystą”.
Nic z tego wszystkiego nie wyszło.
Nic.
„Bob Dylan w koszulce z numerem 7” nigdy nie przebił się do świadomości masowego fana. Nie podbił Manchesteru United. Nie zrobił żadnej kariery piłkarskiej, choć talent miał przeogromny. Próbował inaczej. W dzień pracował w fabryce czekoladek, wieczorem śpiewał po barach, marząc o podpisaniu kontraktu na płytę. Ponoć był szczęśliwy. W czerwcu 2000 roku wyjechał do holenderskiej Hagi. Miał pracować w firmie meblarskiej i dalej śpiewać. Tydzień później znaleziono go utopionego w kanale. Zmarł na dzień przed swoimi dwudziestymi siódmymi urodzinami. Nie dołączył ani do panteonu gwiazd Manchesteru United, ani do pocztu tragicznie kultowego Klubu 27.
James Allan nie mógł napisać takiej samej historii.
***
Żadnych hollywoodzkich zakończeń
Kwiaty i koszulki piłkarskie nic nie znaczą
Fragment piosenki „Flowers&Football Tops”
***
Hampden Park było domem Queen’s Park, kiedy występował tam James Allan. To obiekt mieszczący pięćdziesiąt tysięcy widzów. Głośny, żyjący, wypełniony setkami opowieści w przyśpiewkach fanów reprezentacji Szkocji. Na Hampden Park atmosfera potrafi być naprawdę gorąca. James Allan uwielbiał ten klimat. Fascynowała go akustyka stadionu.
– Tumult stadionu to raj dla muzyka. Piłkarze nie lubią być obrażani, wyzwani, lżeni przez kibiców, a ja nie mogłem powstrzymać się od radości, kiedy słyszałem, jak niesie się wykrzyczane „jesteś kurwą” do jakiegoś typa – dźwięk się odbijał, wznosił, opadał, wybijał, dobijał, wzmacniał, wchodził w echo. Śmiejesz się stary, ale dla tak wrażliwego, trochę melodramatycznego, artysty jak ja, to jest kurewsko zajebista inspiracja – opowiadał Allan w rozmowie z Guardianem.
Dorastał obok Celtic Park. Na mecze Celtiku chodził z ojcem. Wie, czym jest wojna podczas Old Firm Derby, ale brzydzi się nienawiścią i sekciarskością – w jego zespole Glasvegas tylko on jest za Świętymi, reszta kibicuje Rangersom i nikt nie robi z tego wielkiego problemu, mimo że w Szkocji nie jest to kwestia oczywista. W wywiadach Allan często opowiada o dzieciństwie i dorastaniu za pomocą futbolu. Kto oglądał albo czytał Trainspotting, ten nie będzie zdziwiony skalą zakochania Allana, bo to jest to pokolenie, ta kultura. Na futbol świecą mu się oczy, rozgaduje się.
O tym, jak jego ojciec prawie go uderzył, bo przez jego „siusiu” przegapili zwycięską bramkę Derka Whyte’a w meczu z Borussią Dortmund w 1987 roku. O tym, jak zaczął nałogowo jeść jogurt z czarną wiśnią, bo jadł go Andy Walker z Celtiku – „był niezłym artystą”, „podobała mi się jego fryzura”. O tym, jak ukrycie podziwiał wąsatego Graeme Souness z Rangers – „kochałam go nienawidzić, był legendą, którą podziwiałem, choć wszyscy moi znajomi krzyczeli, że to debil i bandyta„. O tym, jak Frank McAvennie strzelił zwycięskiego gola przeciwko Dundee United w finale Pucharu Szkocji na kilka sekund przed końcem i Allan przeżył „najszczęśliwszy moment w swoim życiu”. O tym, jakie emocje budzą w nim nazwiska piłkarzy Celtiku z przełomu lat 80. i 90.: Bonner, Morris, Rogan, Aitken, McCarthy, Grant, Miller, McStay, McAvennie, Walker, Stark.
O tym, jak dostał pierwszy profesjonalny kontrakt z Falkirk i usłyszał od trenera, żeby rzucił szkołę w cholerę, bo zostanie piłkarzem. O tym, jak został nominowany do nagrody najlepszego piłkarza szkockiej trzeciej ligi. O tym, jak awansował do ligi wyżej z Cowenbeath.
I w końcu o tym, że dowiedział się, że „piłka potrafi mieć zęby”.
– To szkoła dla wszystkich. W każdym zakątku świata, pod każdą szerokością geograficzną. Na początku każdy jest idealistą. Zbliżająca się do ciebie piłka jest piękną rzeczą. Ale czasem piłka potrafi mieć zęby. Wgryźć się, rozszarpać, rozkrwawić twoją nogę. Pojawia się strach, pojawia się niepewność, a sposób, w jaki postrzegasz piękną rzecz może się diametralnie zmienić. Piłka nożna mnie rozorała. Byłem więc ostrożny, żeby nigdy nie stało się tak z muzyką.
***
James Allan miał dwadzieścia sześć lat. Grał w Dumbarton. Stał przed klubem King Tut w Glasgow. Lany lager, papierosowy dym, głośne rozmowy, muzyka na żywo. Rozpoczynało się okno transferowe. Od dłuższego czasu w Dumbarton sugerowali mu, że w przyszłym sezonie nie będzie dla niego miejsca w składzie i sugerowano, żeby powoli zaczął rozglądać się za nowym pracodawcą. Allanowi się to nie uśmiechało. Nie chciał poznawać nowych ludzi w środowisku piłkarskim. Przebijać się przez wszystkie prymitywne żarty, przywitania, wkupne, chrzty. Za dwadzieścia minut miał wejść na scenkę i zagrać parę numerów. Dostał telefon od menadżera Dumbarton.
– Odchodzisz.
– Zostaję.
– Cóż, jeśli tu wrócisz, ja sprawię, że będziesz trenował tylko z trzynastoletnimi chłopaczkami. Bye, bye.
James Allan włożył telefon do kieszeni i uśmiechnął się szeroko. Wszedł do King Tut. Zagrał i zaśpiewał. „To było teatralne”, wspominał. Z boku sceny stał Alan McGee. Wiedział, że wynalazł nową gwiazdkę..
***
Alan McGee to założyciel Creation Records i bohater serialu Creation Stories, nakreślonego przez twórców Trainspotting, Danny’ego Boyle’a i Irvine Welsha. Opis serialu jest krótki: „Creation Stories opowiada prawdziwą historię powstania Creation Records i jej niesławnego założyciela Alana McGee, mężczyzny odpowiedzialnego za brit pop – muzykę dekady odrodzenia brytyjskiej kultury, znanej jako Cool Britannia. Śledzimy podróż wiecznie naćpanego Alana przez świat muzyki i rozrób, a jego marzenie o rock’n’rollu przynosi światu Oasis, Primal Scream i inne kapele, które zdefiniowały dekadę”.
Pod hasłem „inne kapele, które zdefiniowały dekadę” kryje się również opowieść o Glasvegas i ich charyzmatycznym liderze w osobie Jamesa Allana. Alan McGee zakochał się w Glasvegas. Twierdził, że rzadko słyszy się w cudzym głosie tyle niewypowiedzianych historii, ile obiecywał głos Allana.
– To było spełnianie najdzikszych marzeń. Muzyka i futbol są sobie bliskie. Kiedy masz dwadzieścia lat, dochodzisz do finału Pucharu Szkocji albo podpisujesz kontrakt z wytwórnią, myślisz, że to będzie trwało wiecznie. Znam facetów, którzy zdobyli medal przegranego i myślą: „Wrócimy w przyszłym roku”. I nigdy nie wracają. Tego musiałem uniknąć.
***
Kiedy jesteś zagubiony
Zamknięty w najgłębszym i najciemniejszym miejscu
Daj się poprowadzić moim słowom
Fragment piosenki „Geraldine”
***
James Allan stał się gwiazdą po wydaniu debiutanckiego albumu Glasvegas. Sprzedało się trzysta tysięcy egzemplarzy. Zespół został nominowany do nagrody Mercury’ego. Zajął drugie miejsce. Występował na Hampden Park przed U2. Dostał zaproszenie na wspólną trasę po Stanach Zjednoczonych z przebijającym się do światowej świadomości Kings of Leon. W muzyce Glasvegas słychać było inspiracje Oasis, Stone Roses, The Jesus and Mary Chain, nawet Echo & the Bunnymen, podlewane niemałą dawką uroczej szkockości – te wszystkie niepodrabialne „o” w „story”, „glory”, „everybody”. Głos Allana został powszechnie doceniany za emocjonalną szczerość, gęstą muzyczną aurę i naturalną liryczność tekstów.
Tekstów, w których Allan przenosił mnóstwo własnej emocjonalności. W Flowers & Football Tops wcielał się w rolę rodziców tragicznie zamordowanego Krissa Donalda, w Geraldine pisał o cieniach życia pracowników opieki społecznej, a we wstrząsającym Daddy’s Gone rozprawiał się z trudnym dzieciństwem po odejściu ojca, śpiewając „nie będę samotnym/smutnym piętnastolatkiem/wspominającym co mogłem mieć/gdybyś nie odszedł/nie będę samotnie/siedział i smucił się”.
Branżowe angielskie czasopisma muzyczne podkreślały, jak wielką wartość dla muzyki Allana ma jego zdolność do fenomenalnych występów na żywo.
James Allan prawie zawsze występuje w czarnych okularach. Mówi, że to ochrona przed własnym lękiem i własną nieśmiałością. Na wczesnym etapie kariery okulary zdjął właściwie tylko dwa razy – na Hampden Park i w jednym z wywiadów po spędzeniu dnia w domu Lisy Marie Presley, wielkiej fanki Glasvegas i córki Elvisa Presleya, którego Allan uważał za swój niedościgły wzór. Po zdobyciu sławy gwiazdy brytyjskiego rocka kompletnie mu odwaliło. Zaczął pić na umór, ćpać. Odwołał koncert na festiwalu Coachelli w Kalifornii po tym, jak przedawkował mieszankę kokainy i środków uspokajających dla zwierząt. Nie stawił się na rozdaniu nagrody Mercury’ego, bo pił Jim Beana i w pewnym momencie uznał, że „po chuj mam tam być?”, jak sam to tłumaczył po dobrym roku.
W ramach odwyku mieszkał w luksusowym hotelu Radisson Blu oddalonym zaledwie kilometr od własnego domu, bo samotność wpychała go w narkotyki. „Kiedyś przechodziłem obok hoteli i zastanawiałem się, kto tam śpi, wyobrażałem sobie ludzi kalibru Elizabeth Taylor, a w tym momencie mojego życia okazało się, że może tam mieszkać takie gówno i śmieć jak ja”, opowiadał. W tym samym czasie w podobny sposób wypowiedział się na temat swojej kariery piłkarskiej.
– Dlaczego nie wyszło ci w futbolu? – dopytywał dziennikarz Sky.
– Bo byłem nawalonym śmieciem.
James Allan opisywał się jako facet, który śmieje się na cały samolot podczas turbulencji, bo niebezpieczeństwo niekontrolowanego lądowania traktuje jako odlot i zabawę, a nie powód do strachu przed tragiczną śmiercią.
Trzy lata później napisał Euphoric Heartbreak, drugi album, żeby rozliczyć się z życiem rockmana. To ponoć dokument o „wznoszeniu, płynięciu na szczycie fali i gwałtownym upadku”. Allan znów porusza tam wrażliwe kwestie. Stronger Than Dirt i I Feel Wrong opowiadają o problemach homoseksualistów z odnalezieniem się w społeczeństwie. Największy sukces osiągnęło jednak The World Is Yours, które trafiło na soundtrack gry Fifa 12. Wystarczy przejść do sekcji komentarzy, żeby przekonać się, że duża część graczy wspomina ten kawałek z niemałym sentymentem.
Allan uważał Euphoric Heartbreak za arcydzieło. Brytyjscy producenci promowali album na wszystkie sposoby. Pierwszy tydzień przyniósł sukces – dziesiątka list przebojów, dziesiątka najchętniej kupowanych albumów. W drugim tygodniu albumu nie było ani na listach przebojów, ani w klasyfikacjach najchętniej kupowanych płyt. „Sprzedawaliśmy ludziom pięć tabliczek czekolady na raz i kazaliśmy im to wpierdalać w jednej chwili, zamiast sprzedać jedną, dobrą tabliczkę i dać im się delektować”, tłumaczył Allan.
Trzy tygodnie później wylecieli z wytwórni.
***
Subtelności są ślepe
Nie pozwól, aby miłość padła kosztem paraliżującej nieśmiałości
Fragment piosenki „The World Is Yours”
***
James Allan to artysta. Godspeed, najnowszą płytę Glasvegas, tworzył siedem lat. Pisał. Nagrywał. Akompaniował. Śpiewał. Projektował. Poprawiał. Wydawał. Właściwie tak trzeba byłoby to oddzielić, bo Allan popadł w manię robienia wszystkiego na własną rękę. Członkowie zespołu sami pytali go, czy są tutaj w ogóle potrzebni, bo ich lider naprawdę wyglądał, jakby każdy jeden dźwięk musiał zostać wymyślony i przemielony tylko i wyłącznie przez jego własną głowę. „To tego typu album, że gdybym również grał na instrumentach minęłoby kolejne czterdzieści lat, zanim skończyłbym płytę”.
Wyszło… przekombinowanie.
Allan przeplata króciutkie formy z długimi, wplata elementy urbex albo dźwięki życia, chociażby zaparkowanego samochodu. Jedną piosenkę nagrywał w sztokholmskim tunelu na przedmieściach, w środku zimy, w minusowych temperaturach, bo – podobnie jak niegdyś na Hampden Park – fascynowało go odbijanie się dźwięku. Płyta sławy mu nie przyniosła, ale on już był sławny, teraz spełnia się jako twórca.
I – w przeciwieństwie do Adriana Doherty’ego – żyje.
***
Tony Quinn, już jako legenda Queen’s Park, wybiera się na koncert Glasvegas. Koncertują na Hampden Park. To tylko jeden przystanek na długiej trasie. Quinn nawet nie dzwoni do Allana po bilety. Chętnie pójdzie sam z siebie. Mijają dwie godziny. James Allan zapowiada Daddy’s Gone. Największy i najbardziej emocjonalny hit Glasvegas.
– Chciałbym tę piosenkę zadedykować pamięci Paula Borlanda. Grałem z nim w piłkę w Queen’s Park. O tutaj, na Hampden Park…
Paul Joseph Borland był wychowankiem Celticu, który nigdy nie przebił się do wielkiej piłki. Matka znalazła go martwego w swoim domu w Castlemilk. Miał problemy prywatne, nie radził sobie w życiu. James Allan kończy myśl:
– Pamiętam, jak biegał, jaki był, jaką miał lewą nogę. Nic nie jest wieczne…
Zaśpiewał Daddy’s Gone.
Quinn płakał.
Allan chyba też.
Fot. Newspix