Zakończył się najlepszy turniej piłkarski, jaki oglądałem za swojego życia. Turniej tak dobry, że dziś, gdy się kończy, nie mam uczucia żalu. Bo żal związany jest z niedosytem. A Euro 2020 było doświadczeniem kompletnym. Żal w tym momencie poczytywałbym sobie za zachłanność.
Gdybym miał wskazać najlepszy gatunek człowieka, to byliby nim ci ludzie, którzy potrafią czynić napotkanych wokół siebie lepszymi. Nie jest jasna metoda, w jaki sposób to robią. Nie jest jasny ich cel. Nie ma też jednego rysu charakterologicznego, który do takiej szczególnej charakterystyki prowadzi. Ale oni istnieją. Chciałem zaznaczyć, że nie mówię o ludziach wypchanych coachingowymi frazesami, szafującymi prostymi rozwiązaniami; nie mówię też o ludziach być może mądrych, ale nachalnych, bo, jak powszechnie wiadomo, radzić komuś, kto o radę nie prosił, to w zasadzie go obrażać.
Nie muszę w zasadzie definiować o kogo mi chodzi – wszyscy znamy przynajmniej jedną taką osobę, o niej mówię.
I myślę, że w świecie piłki „kimś” takim jest Euro 2020.
Skoro w swoim pochłanianiu piłki nożnej, przy dzisiejszej liczbie komentarzy i programów video, dotarliście aż do mojego felietonu, to musicie kochać piłkę nożną miłością szaleńczą. Ale nawet miłość szaleńcza nie oznacza nieustannie jednej i tej samej temperatury. Nawet w najlepszych związkach bywają ciche dni.
Ja widzę po sobie, że jakkolwiek miałem za sobą niezwykle sycący sezon Ekstraklasy, który dał mi wiele frajdy, a na Euro 2020 czekałem z niecierpliwością, nie posiadając ani odrobiny wewnętrznej blazy, tak to Euro 2020 coś jeszcze przywróciło. Odmalowało świat piłki w tych samych kolorach, bo nowych nie potrzeba, ale przywróciło barwom świeżość.
Bo to Euro pokazało pełną moc futbolu. Pokazało ile potrafi kreować fascynujących opowieści, ile za pośrednictwem meczów i piłkarzy da się w ogóle opowiedzieć. Że jest tutaj cała fabularna gama, od postaci tragicznych, po bohaterów, przez wszelkie postacie poboczne, kaskaderów, zapadające w pamięć scenografie, co tam jeszcze chcecie.
Ja niby to wszystko wiedziałem, i wy przecież też. Futbolowi bogowie to zdumiewająco zdolni scenarzyści. Ale jednak otrzymać taką dawkę na przestrzeni miesiąca… Dobrze, że jakkolwiek piłka nożna jest twardym narkotykiem, tak bez względu na dawkę, nie jest narkotykiem zabójczym.
Pijąc do wstępu – Euro 2020 było tak dobre, że nie będziemy tylko wspominać tego lata. Nie tylko Euro 2020 złapało w sieć piłki nożnej rzesze nowych, opornych młodych fanów. Ale u wielu z nas, starych wyjadaczy, uczyniło jakiekolwiek rozgrywki, które na co dzień śledzimy, jeszcze ciekawszymi. Jeszcze bardziej na nie czekamy. Oddalił się argument piłkarskiego przesytu, tak często mam wrażenie podnoszony jeszcze wiosną.
Często spotykane interpretacje wybitnego włoskiego filmu „Wielkie piękno”, dotyczyły poszukiwania piękna w życiu, piękna jako motywu, piękna jako czegoś utraconego z doświadczenia głównego bohatera. To był pewien punkt wyjścia, ale jednak. Nie wiem, czy czasem, w intensywności piłki, nie mieliśmy podobnie – coś, w tym nawale, umykało. A tutaj dostaliśmy opakowane, zamknięte i przystępne doświadczenie, które sięgało do korzeni i przypominało to, przez co wpadaliśmy w piłkę na zawsze, ale też nie musiało wcale opierać się na samej nostalgii.
Zostawiało nas tu i teraz z prostą refleksją:
Fajnie, że w moim życiu jest piłka nożna w takim, a nie mniejszym wymiarze.
Przyznajmy, że mają czego żałować osoby, które na tę przejażdżkę z Euro 2020 się nie załapały. Tu zdarzyło się wszystko. Będę bronił Euro 2020 z uporem godnym lepszej sprawy, ale naprawdę jest czego.
Ta fabularność: przecież mając świadomość, że będą karne, wszyscy wiedzieliśmy, że cokolwiek się w nich stanie, historia tych jedenastek będzie czytana przez pryzmat Southgate’a, i będzie to historia o wielkiej sile rażenia. Albo taka, że odkupił w najlepszym możliwym stylu swoje winy z 1996. Pechowiec, przegrany, który przywraca Anglii blask, na który czekali od dekad. Albo, w drugiej wersji, taka opowieść, że ostatecznie Southgate, mimo zasług, mimo docenienia, ugruntuje jednak swoją pozycję w historii angielskiej piłki jako specjalisty od przegrywania najważniejszych z ważnych karnych.
Dwa bieguny.
Jedno i drugie na film.
Z jednej strony na familijny, w którym pies strzela bramkę w dogrywce.
W drugim na mroczną życiówkę od HBO. Może nawet na von Triera.
Cóż, mroczne życiówki od HBO częściej się spełniają niż familijne fabuły z psem strzelającym w dogrywce.
Po fazie grupowej pisałem w tym cyklu, że Euro 2020 zgłasza ambicje na to, by być najlepszym turniejem. Dziś, po tym finale, nie mam nawet zawahania. Finał bez żadnego nudnego 1:0, kontrolowania meczu, gry na czas, czego zawsze się obawiam po finałach, tylko finał z zawsze emocjonującymi karnymi. Karnymi jeszcze z tak szczególną historią, którą można sprzedać każdemu, nawet jak nie interesuje się piłką:
– Słuchaj, wpuścił dwóch na karne, obaj nie strzelili. No kto to słyszał. I tak jeszcze mogli wyrównać, ale jeszcze jeden też nie strzelił. No kto to widział.
Czy ten turniej mógłby być lepszy? Pewnie zawsze dochodzi perspektywa osobista. Jak zdarzy się turniej – a raczej „jeśli” – na którym my, Polacy, osiągniemy naprawdę sukces, a nie tylko znajdziemy się w przedsionku sukcesu, to przeżyjemy większe emocje. Może kontrowersje z półfinałowego meczu Dania – Anglia były jakąś plamą. Ale to w zasadzie kwestie czysto subiektywne, bo gdy spojrzeć obiektywnie – trudno się przyczepić.
Nawet to, że wygrali Włosi. Anglicy, wiadomo, dzisiaj w żałobie, nie chcę ich dobijać. Za wami, chłopaki, i tak świetny turniej, ale wygrał ten, kto lepiej grał w piłkę. I wiedzcie, że gdybyście wygrali, wyrzucano by wam to Wembley. Mówiono, że mistrzem Europy został ten, kto był forowany. Bo nikt nie grał tyle w domu. Bo Dania. Niby zdobywca tytułu, niby każdy by docenił, bo jak tu nie docenić. Ale zostawałoby – cóż – pewne „ale”. I gdyby ktoś do tego „ale” chciał się zniżyć, mógłby po nie sięgnąć.
Przy wygranej Włochów nikt nie jest w stanie zdeprecjonować mistrza Europy.
Jest tylko jego siła.
Anglicy – za rok mundial. Jak wygracie poza domem, nikt nie będzie was kwestionował. To Euro może być jeszcze płachtą na byka. Papiery macie na wielkie granie i finału na pewno nie wygraliście w czipsach.
Nierealna jest swoją drogą ta statystyka Donnarummy: 33 mecze dla kadry, nigdy jeszcze w jej barwach nie wpuścił więcej niż jednej bramki w meczu.
Czy zasłużył na miano MVP turnieju?
Mówmy szczerze: nie.
Ale taki to był turniej i takie były Włochy. Ta nagroda MVP jest nagrodą rozpisaną na głosy. A że akurat Donnarumma postawi ją sobie nad kominkiem – ktoś musi. Razić na pewno tam nie będzie.
Wygrał zespół w turnieju najlepszy. Wygrał zespół, który nie był synonimem wyrachowania, a sam powtarzałem do znudzenia, że wyrachowanie w finałach wygrywa. Nie oznacza to, że nie praktykował wyrachowania – o, przecież Włosi się na nim znają, Belgowie potwierdzą. Ale wygrał zarazem zespół, który dał postronnym widzom mnóstwo frajdy. Ich mecze w fazie grupowej, szczególnie Turcja i Szwajcaria – koncerty. Starcie z Belgami – gwiezdne wojny, dla mnie drugi najlepszy mecz mistrzostw. Były, by tak rzec, fajerwerki indywidualne: fanów zyskiwali Spinazzola, Locatelli, Chiesa, Insigne, Jorginho, a ci, którzy nie śledzą na co dzień ligi włoskiej, przypominali sobie jak piękne piłki posyła Bonucci z linii obrony, a także jaki wyrazisty charakter ma Chiellini.
Było i jest za co tych mistrzów Europy lubić.
Nie o każdym, kto wygrywa wielki turniej, jestem w stanie to powiedzieć – często muszę wracać do tego, że doceniam, niemniej wolałbym, żeby wygrał kto inny. Tu tego robić nie muszę. Mistrz wielkiej imprezy zawsze daje twarz całej dyscyplinie – to, co pokazali Włosi, nie było obrazem idealnym. Bo obraz idealny jest nierealny. Ale jest to twarz, której piłka nożna nie musi się wstydzić w towarzystwie innych dyscyplin sportu czy innych gałęzi rozrywki.
Leszek Milewski
PS: Żegnam państwa ze swoim cyklem euro blogów. Czytamy się w czwartek. Ze swojej strony obiecuję, że dołożę wszelkich starań, aby było ciekawie.