Moc stereotypu w piłce jest czymś trudnym do wytłumaczenia. Jak przychodzi napastnik z Bałkanów, to liczysz, że będzie charakterny i zadziorny, a w koszt transferu wliczasz też czerwoną kartkę po jakimś losowym trzaśnięciu w łeb bramkarza rywali. Jak przychodzi pomocnik z Hiszpanii, wiesz, że upadnie przy najmniejszym kontakcie z przeciwnikiem. Gdy ściągasz afrykańskiego bocznego pomocnika, to choćby całe życie robił za schodzącego do środka rozgrywającego z inklinacjami do małej kombinacyjnej gry w środku pola, kibic będzie oczekiwał skrzydłowego-sprintera.
Tak jest też z całym reprezentacjami czy ligami. Tak jest – a może właśnie już tylko “było”? – z włoską piłką. Bo catenaccio. Bo dyscyplina taktyczna, brudne sztuczki, wymuszanie fauli i kartek. Bo Marco Materazzi. Bo Inter Jose Mourinho. Długie lata podziwiania defensywnego kunsztu wszystkich Maldinich, Costacurty, Nesty. Długie lata z Buffonem, Pagliucą, Peruzzim, Toldo i tak dalej. Lata z pragmatycznym Juventusem, z nudnawym Milanem, z Inzaghim, który uchodził za supersnajpera, a miał tylko jeden sezon, w którym przekroczył granicę 20 bramek w Serie A.
To jest coś niesamowitego, bo my naprawdę wierzyliśmy w tego SuperPippo, naprawdę sądziliśmy, że 20 goli na sezon, to on ładował tylko z nieodgwizdanych spalonych. Tymczasem okazuje się, że łącznie dla czerwono-czarnych trafił 126 razy w 300 spotkaniach. Innymi słowy – 1/3 tego wyniku Robert Lewandowski wykręcił podczas ostatnich dwunastu miesięcy, potrzebował na to nawet nie 10% gier Inzaghiego. To byłaby oczywiście potężna manipulacja, gdybyśmy zrównywali np. skuteczność czy przydatność obu piłkarzy. W końcu zmieniły się czasy, okoliczności, zmieniły się ligi. Ale to właśnie też potwierdza, że stereotypy nie wzięły się znikąd.
Włochy naprawdę bardzo długo na tym bazowały, Włosi naprawdę bardzo długo mieli deficyt tego szaleństwa, które potrafili swoim fanom zafundować choćby piłkarze z Hiszpanii, czy szerzej: z ligi hiszpańskiej. Natomiast Włosi byli tego w pełni świadomi i Włosi postanowili to zmienić. Wykonali ogromną pracę, by dźwignąć z tej defensywnej zapaści i całą ligę, i własną reprezentację. Oczywiście nie po to, by walczyć ze stereotypami, je Włosi mają głęboko w nosie, widać to doskonale, gdy cały czas powtarzają ten swój słynny włoski gest w kierunku kolejnych arbitrów. Robili to po to, by po prostu wygrywać.
W tej samej stereotypowej lidze występowali zresztą Hiszpanie, o których futbolu zwykło się mówić jedynie z nabożnym dodaniem przed podmiot paru synonimów słowa “piękny”. Spektakularny, widowiskowy, przyjemny dla widzów, elegancki, szczelnie zapełniony kunsztownymi zagraniami, techniczny, ukierunkowany na atrakcyjne show. Nieważne, że nagle maszynki do wygrywania sprzed dziesięciu lat zmieniały się nie do poznania. Że coraz częściej zespoły, które faktycznie przez 3/4 meczu wymieniały piłki na połowie rywala, nie potrafiły się wznieść na ten poziom widowiskowości, które gwarantowały niektóre drużyny grające w dużo szybszy, bardziej bezpośredni sposób. Stereotypy pozostały – Hiszpania na pewno gra ładnie. Tak jak Włosi grają brzydko, tak Hiszpanie grają ładnie i nic się z tym już nie zrobi, bo taka jest tożsamość obu tych państw.
Cieszę się, że się zmierzą w półfinale. Oczywiście, wolałem, żeby to był mecz Holandii z Chorwacją, albo Polski z Węgrami, ale niestety moja sympatia działa w destrukcyjny sposób, wszystkie zespoły, z którymi sympatyzuję żyją krótko, zazwyczaj też w cierpieniu. Natomiast to będzie faktycznie starcie, które staje totalnie w poprzek tych wszystkich obiegowych stereotypów. I jednocześnie będzie to starcie, które doskonale oddaje cały sens, całą ideę i zamysł wielkich imprez piłkarskich.
Włosi to chyba najbardziej widowiskowa drużyna turnieju. Tempo. Pressing. Odrobina bezczelnego szaleństwa, taka jak przy dzisiejszej bramce Barelli. Rozgrywający doskonały turniej Spinazzola, oby szybko wrócił do zdrowia. Stoperzy szukający odważnych piłek, świetny środek pola o szalonej jakości czysto piłkarskiej. Król Verratti. Długo się zapierałem z tym chwaleniem. No bo jednak Turcja to wiadomo – gigantyczne rozczarowanie. Szwajcaria? Faktycznie, ktoś tam kiedyś widział u nich piłkę nożną, ale jednak dawno i to głównie w telewizji. Walia? O nic już tam nikt nie walczył, delikatne ślizganie się w stronę fazy pucharowej. Austria? Pierwszy poważniejszy (choć nadal jeszcze nie do końca poważny!) rywal i już dogrywka, już ciężary.
Ale no nie da się, nie da się tych Włochów dłużej deprecjonować. W każdym kolejnym spotkaniu udowadniają, że gdy tylko najdzie ich ochota, będą w stanie okupować pole karne przeciwnika, czy to Turcja, czy Belgia. A gdyby jeszcze mieli kogoś sensownego na miejsce Immobile? Przecież to już teraz jest kapela, w której Mancini pewnie najchętniej upchnąłby z piętnastu piłkarzy, bo jak tu sadzać na ławce takiego Pessinę czy Locatellego? Tak, absolutnie zdominowali “tylko” słabych, czyli Turcję i Szwajcarię. Ale mowa o turnieju, gdzie Francja odpadła ze Szwajcarami, mówimy o turnieju, gdzie Anglikom punkty urwali Szkoci, gdzie Holandia wyłożyła się na Czechach.
To naprawdę kapitalnie, że w półfinale wystąpią pięknie grający Włosi, łamiący stereotyp o brzydko grających Włochach. A jeszcze lepiej, że ich rywalem będą brzydko grający Hiszpanie, łamiący stereotyp o ładnie grających Hiszpanach.
Bo przecież my tę Hiszpanię doskonale znamy. Ze Szwecją rozczarowała w sposób naprawdę spektakularny, choć oczywiście swoje zrobiła nieudolność Moraty i kunszt Olsona. Z Polską mieliśmy jednak powtórkę i jak to zwykle w takich wypadkach bywa – z każdą minutą meczu zmieniała nam się perspektywa. Przed pierwszym gwizdkiem to była niepokonana kapela Luisa Enrique, w której ostatni z rezerwowych u nas walczyłby o plac w reprezentacji Polski. Po końcowym gwizdku nie brakowało głosów, że w sumie remis nie dziwi, bo to “już nie jest ta sama Hiszpania”. Że zdarzały jej się większe kompromitacje, że przegrali z Ukrainą, że przytrafił im się remis z Grecją, że to już nie jest Hiszpania Xaviego i Iniesty (naprawdę!), tylko jacyś podrabiańcy.
Moim zdaniem to podrabiańcy nie są, ale jednak trudno też oponować – Hiszpania po prostu gra słabo. Gdy dajesz sobie nieomal wyrwać awans Chorwatom, którzy kawał meczu grają na trzech zawodników defensywnych, z czego 1/3 to nastoletni Josko Gvardiol – to jest z tobą kiepsko. Gdy Słowaków musi ci napoczynać ich własny bramkarz, wrzucając sobie piłkę do siatki, to nie jest dobrze. Gdy nawet Polska jest w stanie momentami odzyskiwać kontrolę nad meczem, to naprawdę, zastanów się, czy kroczysz odpowiednią drogą.
Ale jednak, Hiszpania to też dziesięć goli zapakowanych Chorwatom i Słowakom. Gdy już maszyna ruszy, to zazwyczaj pracuje na pełnych obrotach, problem jest właśnie z tym rozruchem. Podopieczni Luisa Enrique ochoczo wdeptują w tę pułapkę jałowego posiadania, piłka sobie krąży od lewej do prawej bez jakiegokolwiek posuwania akcji do przodu. Dają się przy tym często groźnie kontrować, często chwiejni są stoperzy, Unai Simon raz broni niemożliwe do obrony strzały, by po chwili skierować piłkę do własnej siatki. Efekt jest taki, że te mecze bywają brzydkie. Hiszpania nie chce dopuścić do przesadnego obciążania Simona, więc gra dość asekuracyjnie. Asekuracyjne granie przy ekipie z posiadaniem piłki sięgającym 75% czasu gry to mordęga, podanka między obrońcami i środkiem pomocy, czasem z cofnięciem aż do bramkarza. Dlatego właśnie Hiszpania męczy. Dlatego właśnie na tle Włochów wygląda jak uboższy kuzyn.
I teraz któraś z tych ekip zagra w finale. Rozsądek podpowiada: no Włosi! No popatrz na drogę jednych i drugich, popatrz na wyniki, na grę, na statystyki. Włosi i tyle, finito. Ale to futbol. To nie jest koszykówka, w której musisz potwierdzić swoją wyższość w czterech meczach, w której skazywany na pożarcie underdog może urwać jeden czy dwa mecze, ale rzadko jest w stanie urwać całą serię. Tutaj każdy mecz to osobna historia, osobne wydarzenie.
Ten półfinał po części zdeterminuje ocenę całego turnieju. Albo będziemy po latach wspominali, że przynajmniej po tej stronie drabinki do finału awansował bezsprzecznie najlepszy zespół całej imprezy, który od pierwszych do ostatnich minut robił największe wrażenie na postronnych widzach, albo… Cóż, albo będziemy wspominali, że Hiszpanie raz jeszcze pokazali, że na turnieju nie liczy się żadna forma, żadne rozstawienia, żaden udany start, żadne miejsce w grupie. Możesz sobie nawet zremisować ze Szwecją i z Polską, możesz się niemiłosiernie męczyć ze Szwajcarami. Budzisz się w odpowiedniej chwili, o odpowiednim czasie i nagle “hola seniorita” mówisz już jako finalista Mistrzostw Europy.
Wbrew stereotypom piękni Włosi. Wbrew stereotypom męczący Hiszpanie. Dwie godziny na wyjaśnienie, komu należy się finał. Czy to mogło ułożyć się lepiej, ciekawiej, w sposób bardziej frapujący, bardziej zajmujący, obiektywnie bardziej interesujący? No nie. Bo w tym turnieju wszystko się układa po prostu tak, jak powinno.
Fot. Newspix