Jedna z najgorszych chwil w piłce nożnej to ta, gdy w teorii wszystko zrobiłeś dobrze, a i tak nie udało się sięgnąć celu. Wbrew pozorom to całkiem popularna sprawa, zwłaszcza w mocniejszych ligach, gdzie dużą część różnic stanowi nie jakość w zarządzaniu, ale po prostu grubość portfela. Czy Atalanta Bergamo mogła w tym sezonie Serie A zrobić więcej, by to ona, a nie sąsiedni Inter Mediolan przełamał dominację Juventusu? Czy West Ham United mógł zrobić więcej, by doczłapać się do tej wymarzonej Ligi Mistrzów?
Wiedzą to doskonale zawodnicy mieszanych sztuk walki, gdzie przygotowania to momentami absolutna droga przez mękę, ale jednocześnie droga, którą łeb w łeb kroczy dwóch wojowników. Jeden przegra, choć pracował równie ciężko, być może miał porównywany talent, miał równie dobrą strategię na walkę. Ale tego dnia był o ułamek sekundy wolniejszy, miał o pół cala krótsze ramię.
Futbol klubowy jest pod tym względem trochę bardziej złożony. Łatwiej jest pewne rzeczy skorygować na bieżąco, ale i zdecydowanie łatwiej o popełnianie błędów, nawet jeśli początkowo w ogóle ich nie widać, ani nie czuć. Zainwestowałeś w trzeciego napastnika, a on zamiast karnie znosić rolę rezerwowego, zaczyna psuć atmosferę w szatni. Nie zainwestowałeś w trzeciego napastnika i po kontuzji dwóch kluczowych piłkarzy musisz grać skrzydłowym na dziewiątce. Takich sytuacji jest wiele, co sprawia, że zdecydowanie trudniej o rzetelną ocenę przygotowania do wysiłku. Innymi słowy – gdy stajesz na szczycie, nie jesteś w stanie dokładnie odtworzyć czynników, które okazały się decydujące. Podobnie przy porażce, rzadko jesteś w stanie wykazać, że to właśnie decyzja A, działanie B, błąd C zadecydował o niepowodzeniu.
W piłce reprezentacyjnej jest inaczej, bo nie możesz wbrew pozorom zrobić zbyt wiele. Jako federacja musisz zadbać o odpowiednie wyszkolenie jak najszerszej grupy zawodników. Rozwijać infrastrukturę, wspierać kluby, dzieląc się czy po prostu kupując know-how. Upowszechniasz zajawkę na sport, poszerzasz podstawę piramidy, której wierzchołek będzie reprezentować kraj na wielkich imprezach. Do tego oczywiście dbasz o interesy tego najważniejszego zespołu. Zatrudniasz selekcjonera, stwarzasz mu odpowiednie warunki pracy, uwzględniasz specyfikę aktualnej szatni, dbasz, by piłkarze ani na moment nie tracili wiary. Selekcjoner ma podobne zadania – stworzyć pewien ekosystem, w którym piłkarze będą w stanie błyszczeć najjaśniej. Chodzi tu o ekosystem treningowy, taktyczny, również ten dotykający relacji międzyludzkich.
Układanka, w której piłkarze dobrze się czują, poruszają się na murawie tak, by eksponować własne zalety i maskować wady, a poza tym – by „nogi niosły”, dzięki odpowiednio dobranym obciążeniom.
I wtedy właśnie zaczyna się najgorsze. Bo już naprawdę niewiele jesteś w stanie zdziałać. Nie kupisz po fazie grupowej nowego wahadłowego. Nie wymienisz po dwóch porażkach selekcjonera. Nie skorygujesz błędów z jesieni podczas wiosennego zgrupowania. Nawet nie wyślesz rozwydrzonej gwiazdy do rezerw, bo nie ma rezerw.
Z tej perspektywy reprezentacyjny futbol to jednak swego rodzaju piekło perfekcjonistów. Choćbyś stanął na rzęsach, choćbyś poruszył niebo i ziemię – potem losujesz grupę z Francją, Niemcami i Portugalią i możesz jedynie się pomodlić. Ale nawet w takiej grupie grasz mecz życia, wszystko ci wychodzi. I co? I Lloris pakuje przerzut na 70 metrów, a stoperom odcina prąd.
Nawiązuję do Węgrów, ale przecież to zna każdy selekcjoner, każdemu na jakimś etapie kariery z kadrą zostało usiąść i zapłakać. Czasem podczas losowania, czasem podczas meczu, czasem po finałowym spotkaniu. Czy Francuzi w 2016 roku coś zrobili źle? Czy gdzieś mogli zachować się lepiej? Mundial 2018 potwierdził, że nie do końca – po prostu, Ederowi i Portugalii wyszła ta magiczna akcja, ten atak życia, który na zawsze uwiecznił w historii futbolu obecnego piłkarza Lokomotiwu Moskwa.
I od tej właśnie strony obawiam się meczu Portugalczyków. Obawiam się ich szybkiego odpadnięcia, bo będzie to swoisty triumf piłkarskiej losowości. Spójrzmy bowiem na reprezentację Portugalii w kontekście tego, co przywiozła do Francji przed pięcioma laty. Spójrzmy na skład od 25. minuty finałowego starcia z Francją. To wtedy z boiska zszedł Cristiano Ronaldo.
- w bramce Rui Patricio, 28-letni bramkarz Sportingu Lizbona, tutaj nie doszło do zmiany
- prawa obrona, 24-letni Cedric Soares z Southamptonu. Dziś Nelson Semedo to pewnie porównywalny poziom, a przecież jest jeszcze Diogo Dalot. Obaj zastępują wielkiego nieobecnego – Joao Cancelo.
- stoperzy – o ile Pepe faktycznie jest ten sam, tylko dużo starszy, o tyle partneruje mu już nie Jose Fonte (wtedy z Southamtponu), ale Ruben Dias, jeden z najpewniejszych obrońców w całej Premier League, piłkarz sezonu w drużynie mistrza Anglii.
- lewa obrona – tak wtedy, jak i dzisiaj to Raphael Guerreiro. Ale sporo mówi wycena transfermarkt. To niedoskonały miernik, ale nie w przypadku takich dysproporcji. Wartość w 2016 roku? 9 milionów euro, jak to 22-letni prospekt. Dziś? 40 milionów, jak przystało na jedno z mocniejszych ogniw Borussii Dortmund.
- środek pola – wtedy dowodzili Adrien Silva i William Carvalho ze Sportingu Lizbona, z ławki wszedł Joao Moutinho, który już wówczas zbliżał się do końca swoich najlepszych dni. Dzisiaj? Carvalho się rozwinął, podobnie zresztą jak Renato Sanches, wówczas jeszcze wonderkid. Moutinho się postarzał, ale co z tego, gdy eksplodował z talentem Danilo? Zresztą, tutaj ten poziom to dopiero przedsmak tego, co się dzieje z przodu.
- ofensywni pomocnicy – i tu jest prawdziwy skok jakościowy. Joao Mario czy wprowadzony w miejsce Ronaldo z ławki Quaresma to przecież kompletnie inna półka niż Bernardo Silva czy Bruno Ferrnandes – kluczowi zawodnicy dwóch najsilniejszych klubów ligi angielskiej. Dochodzi zresztą do tego, że nie ma za bardzo jak ich upchnąć w składzie.
- napad – Ronaldo jest starszy, to fakt. Ale wówczas otaczali go Nani z Valencii czy wspomniany Eder z Lille. Dzisiaj w napadzie Portugalia ma taki kłopot bogactwa, że uraz i w konsekwencji ławka Joao Felixa nawet nie była dostrzegalna przy odczytywaniu składów. Diogo Jota. Andre Silva. A to przecież piłkarze numer trzy i cztery!
Tak można wymieniać i wymieniać, bo Portugalia zaliczyła jakościowy skok. Przy rozliczeniu pozycja po pozycji nie jest to jeszcze aż tak mocno dostrzegalne, największe wrażenie robi wymienienie gwiazd. Wówczas? Ronaldo, potem starzejący się Pepe, młodziutcy jak na kadrę Sanches czy Guerreiro. Dzisiaj? Dzisiaj Portugalia ma dwóch piłkarzy z ekipy mistrza Anglii i to kluczowe postacie w dwóch formacjach. Ma najlepszego zawodnika Manchesteru United. Ma bardzo ważnych piłkarzy Borussii, Atletico, Liverpoolu, PSG.
Ma wszystko. I tego samego selekcjonera, który wytrwale pracował i udoskonalał swoje pomysły. Ma zgranie, ma atmosferkę, ma taktyczne rozwiązania na każdą okazję. Umie w końcu przełamać twardy węgierski mur, ale może też pójść na wymianę ciosów z mistrzami świata. Zresztą, ta faza grupowa… Wówczas Portugalczycy wyszli z trzeciego miejsca, tak jak teraz, ale rywalizowali z Islandią, a nie Francją, z Austrią, a nie z Niemcami, jedynie Węgrzy się nie zmienili – choć wtedy dość niespodziewanie grupę wygrali, dziś odpadli z czwartego miejsca.
Jeśli Portugalia sprzed pięciu lat wygrała turniej Ederem, to gdzie, według prawideł logiki, powinna zajść dzisiaj? Jeśli wtedy zrobiła wszystko dobrze i otrzymała w zamian zasłużoną nagrodę, to jak w ogóle nazwać obecną sytuację?
Może się okazać – ba, jest to bardzo prawdopodobne! – że dwa razy mocniejsza Portugalia zamiast bronić tytułu, odpadnie w 1/8 finału.
Piękno i przekleństwo piłki reprezentacyjnej. Czasem Eder wygra dla ciebie więcej niż Luis Figo, Rui Costa, Deco, Eusebio, Bruno Fernandes i Bernardo Silva razem wzięci. Tutaj czasem 2+2 jest równe piętnaście, tutaj czasem logika tańczy breakdance’a.
Gdy piłka klubowa zmierza w stronę matematyki, reprezentacje nadal umykają przed rozsądkiem. I chyba właśnie to w nich kochamy.
Fot. FotoPyK