Ćwierć wieku kibicowania ŁKS-owi Łódź nauczyło mnie kibicowskiego pragmatyzmu. Najlepiej, najbardziej rozsądnie, a często też – po prostu najbardziej trafnie jest założyć, że będzie fatalnie, tragicznie, bez jakiegokolwiek promyczka nadziei. Jedziesz sobie na wyjazd do ostatniej drużyny tabeli i przyjmujesz, że prawdopodobnie przegramy przynajmniej trzema golami. A tu cyk, ledwo-ledwo 0:1, można właściwie taki wynik uczcić i świętować.
Byłem przyjemnie zaskoczony, że ŁKS pozostał w barażach o Ekstraklasę, bo za kadencji Ireneusza Mamrota miałem już ten moment, gdy moje kibicowskie serce założyło – pewnie nawet w szóstce nie uda się pozostać.
Podobnie mam z reprezentacją Polski. Przed meczem ze Słowacją nie miałem absolutnie żadnych oczekiwań, nie spodziewałem się ze strony reprezentacji Polski niczego dobrego. Zakładałem najgorszy scenariusz, przyjmowałem, że będzie źle i fatalnie, nawet, gdy znajomi prywatnie czy koledzy z pracy, choćby w programie Stan Euro, pytali mnie o wynik, z całym przekonaniem odpowiadałem: remis.
Bo to było moim zdaniem dno, to było właśnie to „nic”, to był właśnie ten najczarniejszy scenariusz. Graliśmy ze Słowacją, gdzie piłki rozdziela lider Napoli sprzed 10 lat – a tak się składa, że my mamy lidera Napoli sprzed 10 dni. Słowacją, w której na szerokiej liście powołanych znalazł się Samuel Mraz. To ten napastnik, który przegrywał rywalizację z Karolem Podlińskim, w poprzednim sezonie reprezentującym barwy II-ligowej Legionovii Legionowo. Graliśmy ze Słowacją, naszpikowaną starymi znajomymi z Ekstraklasy, graliśmy ze Słowacją, która broni się Lubomirem Satką. Dla osób interesujących się Ekstraklasą z doskoku – to piłkarz Lecha Poznań, klubu, który zakończył rozgrywki na miejscu, którego już nawet nie pamiętam (czyli raczej w dolnej połowie tabeli).
Można tak wymieniać długo. Jakieś kompromitujące remisy z Maltą. Awaryjna wymiana szkoleniowca last minute. Słowa Jana Muchy z Kanału Sportowego, który wypalił, że Słowacji się w ogóle nie należał awans na to Euro, bo jest tak niemożebnie słaba. Nawet kreśląc najczarniejsze scenariusze, nawet przygotowując się na totalną katastrofę, nie zdołałem przewidzieć, co zmaluje nasza ukochana reprezentacja. Co gorsza – to jest tak naprawdę początek końca.
Wszyscy sobie trochę z tego żartowaliśmy. Haha, hihi, Mistrzostwa Europy dla 24 drużyn, faza pucharowa dla szesnastu. Trzeba być naprawdę nierzadkim kasztanem, żeby to spierdolić. Przecież tu naprawdę ciężej odpaść, niż wyjść z grupy – i to akurat nie jest hiperbola, tylko matematyka. Moim – i pewnie wielu innych też – zmartwieniem, była gra kadry. Że zajmiemy trzecie miejsce w pierwszej fazie po fatalnej grze, a potem dostaniemy oklep tuż po wychyleniu nosa z grupy. To był plan minimum, poniżej tego głupio było nawet cokolwiek analizować. No bo jak, pojechać do domu po trzech meczach z TAKIMI rywalami? Mając na pokładzie jednego z najlepszych piłkarzy świata, jednego z najlepszych pomocników ligi włoskiej i szereg innych solidnych ligowców z TOP 5 lig świata?
A jednak. Dzisiaj ten scenariusz zaczął się spełniać, i to zaczął się spełniać dynamicznie. Wystarczy, że Hiszpania wygra z Polską (trudno oczekiwać innego rezultatu), a Szwecja pokona Słowację (żadne science fiction). I co się wówczas dzieje? Kochani, niesamowita historia. Wówczas na Mistrzostwach Europy dla 24 drużyn, gdzie do fazy pucharowej przechodzi 16 zespołów, odpadniemy z gry po drugim meczu.
Rany, najbardziej prawdopodobnym scenariuszem naszego udziału w turnieju jest wypadnięcie z grupy po DWÓCH meczach. Z grupy, gdzie awans zrobić mogą TRZY z CZTERECH zespołów. Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem naszego udziału w turnieju jest scenariusz, który przerósł wyobraźnię największych pesymistów.
To jest miara upadku. Można teraz szukać winnych, sam zresztą wczoraj na gorąco starałem się ich znaleźć. Mało czasu dla Sousy, Kontuzje. Rozczarowujący Lewandowski, Zieliński, który zniknął na końcowe 30 minut, kolejny raz niefartowny Szczęsny, czerwona kartka, strasznie głupia, dla Krychowiaka. Sousa, który po kilku meczach budowania, ostatecznie wywraca sobie konstrukcję i ni z gruchy, ni z pietruchy wystawia Karola Linettego. Kurczę, jak jestem wielkim fanem Linettego – jakie to czary, że on akurat teraz sobie wywalczył pierwszy skład?
Winnych pewnie jest wielu, być może każdy, poczynając naturalnie od Zbigniewa Bońka, który nominował i Brzęczka, i Sousę, a przy tym sam dobierał momenty rozpoczęcia przez obu pracy z kadrą. Ale martwi mnie coś innego. Martwi mnie, że chyba bezpowrotnie tracimy szansę na jakąś zmianę myślenia, chociaż w obrębie tej pierwszej reprezentacji. Paulo Sousa dał mi, ale też wielu innym kibicom kadry nadzieję, że coś może się zmienić. Nie od razu, nie w pierwszym meczu, ale że jednak jesteśmy w stanie zamienić się w zespół skutecznie prowadzący grę, skupiony na ataku, potrafiącym zaskoczyć rywala jakąś kombinacyjną przedzieranką przez środek. Nawet w dzisiejszym, katastrofalnym meczu, było widać tego zalążki – gol, parę akcji Zielińskiego, wyborów Klicha, szarż Jóźwiaka. Nawet gdy coś nie wychodziło – widzieliśmy jak na dłoni, że selekcjoner wręcz żąda od piłkarzy odważnej gry, frontalnych ataków.
Ale co z tego, skoro wynik jest o trzy poziomy gorszy od tego, który zazwyczaj osiągaliśmy bardziej tradycyjnymi sposobami? Każdy zdrowo myślący obserwator meczu zapyta: po co nam piękna klepanina, którą wykonaliśmy przed bramką, skoro przy klasycznym 4-2-3-1 mogliśmy zgarnąć więcej punktów do tabeli rozgrywek? No i chyba będzie miał rację. Sousa porwał się na tę rewolucję, na zmianę ustawienia, taktyki, strategii, a nawet mentalności piłkarzy. Udało mu się tyle, że momentami fajnie wyglądaliśmy z Węgrami. Ale poza tym? Tak jakby organizm odrzucił leki, jakby zbuntował się na prowadzoną terapię.
Co gorsza – po drugiej stronie stali przecież Słowacy, też z nowym trenerem. Podczas gdy Sousa przyszedł na 5 spotkań i uznał, że w tym czasie zdąży zmienić strategię, taktykę, personalia, mentalność, styl gry i indywidualne przyzwyczajenia każdego z kadrowiczów, trener Słowaków przyszedł na 5 spotkań i porządnie ogarnął temat stałych fragmentów pod obiema bramkami. No i ciaśniutko w obronie, formacje blisko siebie, napastnika nie potrzebujemy i granko, panowie, granko.
No mam gifa na tę okazję, wybaczcie.
Ura-bura-ciocia-Agata. A może w kadrze naprawdę nie ma kwadratowych jaj? Może tu naprawdę nie ma miejsca na budowanie jakiegoś mitycznego systemu, dzięki któremu przestaniemy bazować na gazichu skrzydłowego i instynkcie Roberta Lewandowskiego? Może trzeba się zaryglować, zabarykadować i liczyć, że z przodu coś wpadnie, tak jak liczyła dzisiaj Słowacja?
Teraz możemy sobie wszyscy gdybać. Ja przede wszystkim zostaję z tym fatalnym uczuciem rozczarowania, choć przecież nigdy oczekiwania nie były aż tak niskie. Kibice, dziennikarze, eksperci, wszyscy oczekiwali jedynie uniknięcia kompromitacji, wszyscy pragnęli jedynie uniknąć wstydu. Nawet to nam się nie udało. A jeśli ktoś – tak jak ja – uwierzył, że to jest ten moment, gdy z kadry topornej, nudnej i pozbawionej finezji zrobi się nowa Holandia czasów futbolu totalnego – ma już jasność. Stałe fragmenty i defensywa, a nie ładne przyjęcia kierunkowe, czynią mocne drużyny reprezentacyjne.
My taką nie jesteśmy. I Paulo Sousa nas pewnie taką nie zrobi. A być może po prostu nie mamy szansy taką być. I to ostatnie byłoby bezsprzecznie najgorsze.