Stipe Miocic został zdetronizowany. Nowym mistrzem wagi ciężkiej UFC został Francis Ngannou. Trzy lata czekał Kameruńczyk na ten rewanż. Po drodze demolował swoich rywali tak, że cały świat MMA był zszokowany. A gdy dziś dostał drugą szansę w walce o pas, to wykorzystał ją bezlitośnie. Waga ciężka ma nowego, przerażającego króla.
Miocic w 2018 roku był niesamowicie chłodny, cierpliwy, metodyczny. Wówczas pokonał na punkty tego niezwykle silnego rywala. Ngannou nie trafiał wówczas ciosami, Miocic przepuszczał je i wypompowywał energię z przeciwnika. To była wielka nauczka dla pretendenta, który rzucał wszystko na jedną szalę i przepuszczał serie mocnych, lecz niecelnych uderzeń.
Od tego czasu Ngannou stoczył cztery walki. Wszystkie cztery wygrał w pierwszej rundzie. Tylko raz wyszedł poza minutę pojedynku – łącznie w czterech walkach spędził w oktagonie 162 sekundy. Było jasne, że rewanż z Miociciem jest już tylko kwestią czasu. Pytanie było tylko takie – czy Ngannou od tego czasu poczynił progres? Czy potrafi walczyć mądrzej?
Spokojny Predator jest jeszcze bardziej przerażający
Jasnym było przecież, że „Predator” ma nieprawdopodobną siłę. UFC zmierzyło ile waży jego cios – i okazało się, że nikt w organizacji nie bije mocniej. Siłę jego trafienia porównywano z… siłą rozpędzonego Forda Escorta. Ale nie wiedzieliśmy co poprawił – do oktagonu wchodził na kilkadziesiąt sekund, trafiał w szczękę rywala, kasował pensję i czekał na kolejną walkę.
Ale dzisiaj zobaczyliśmy Ngannou spokojnego. I to była chyba jeszcze bardziej przerażająca wersja „Predatora”. Miocic – uważany przez wielu za najlepszego „ciężkiego” w historii UFC – nie miał argumentów w tej walce. Kopał w łydkę, ale… to właściwie tyle. Już w pierwszej rundzie Ngannou posłał potężne wysokie kopnięcie lewą nogą. Wcześniej miał Miocicia na macie, uderzył kilka razy bardzo silnie prawą ręką. Już to, że mistrz przetrwał tę nawałnicę świadczyło o tym, że strażak z Cleveland ma niesamowicie mocną szczękę.
Ale w drugiej rundzie Ngannou dokończył dzieła zniszczenia. Trafił lewym, Miocic się zachwiał. Mistrz ruszył jeszcze do ataku rozpaczy, ale został trafiony ponownie i bezwładnie opadł na deski. To był koniec panowania. Ngannou został nowym królem kategorii ciężkiej.
Wydaje się, że teraz nieuniknione jest zestawienie w kolejnej walce mistrzowskiej Ngannou z Jonem Jonesem. Były mistrz kategorii półciężkiej przygotowuje się do przejścia do wyższej dywizji, a sam świeżo upieczony mistrz potwierdził, że jest gotowy na taką walkę.
Co poza tym na UFC 260?
Swoje starcie wygrał Polak – Michał Oleksiejczuk. Po rocznej nieobecności w oktagonie Polak przez niejednogłośną decyzję pokonał Modestasa Bukauskasa. Wygrana rodaka może cieszyć, natomiast do momentu poznania werdyktu można było mieć spore wątpliwości co do tego, czy to Oleksiejczuk wyjdzie z klatki zwycięski. To było bardzo zacięte starcie i wydawało się, że sędziowie jednak zapunktują 29-28 dla Litwina. Oleksiejczuk wyszedł jednak z dużych problemów z pierwszej rundy i zdaniem sędziów nieznacznie wygrał ten pojedynek (29-28, 29-28, 28-29). Po walce Polak przyznał, że jako następnego rywala widziałby Iona Cutelabę (15-6).
Fantastycznie zaprezentował się Sean O’Malley (12-1). 26-latek udanie powrócił do oktagonu po ostatniej porażce (doznał urazu stopy w pojedynku z Marlonem Verą i przegrał przez TKO). Amerykanin dwukrotnie posyłał Thomasa Almeidę na plecy. Najpierw w pierwszej rundzie próbował swojego firmowego walk-off nokautu, ale przeliczył się – przeciwnik wstał, gdy „Sugar Show” odchodził od niego. Ale w trzeciej rundzie nie pozostawił wątpliwości – znów trafił w szczękę Almeidy, a później potężnym prawym zakończył tę walkę.
Ponadto pierwszy raz przez poddanie przegrał Tyron Woodley (19-7). Były mistrz wagi półśredniej już w pierwszej rundzie został pokonany za sprawą duszenia przez Vicente Luque (19-7). Brazylijczyk najpierw potężnym prawym zachwiał Woodleyem, a później w świetnym stylu poddał go w parterze. Dla ex-mistrza to już czwarta porażka z rzędu – od utraty pasa na rzecz Kamaru Usmana przegrywał jeszcze z Gilbertem Burnsem i Colbym Covingtonem.
fot. NewsPix