– Na naszej drodze do złotego medalu olimpijskiego stanęli Węgrzy. Tradycje węgierskiego piłkarstwa są potężne, wtedy było to jeszcze bardziej namacalne, bo i tamta kadra była silna. Ale czuliśmy, że tych Węgrów ogramy. Wie pan, jak wychodzi się na murawę i mija parę minut, to czuje się w nogach i w głowie, czy się wygra, czy się przegra, czy będzie łatwo, czy będzie ciężko. To jest jakaś taka piłkarska intuicja. Przecież nawet, kiedy Węgrzy po błędzie Kazia Deyny strzelili nam gola na 0:1 i schodziliśmy na przerwę prowadząc, nie czuliśmy się podłamani. W szatni Kazimierz Górski powiedział nam, że mamy przewagę, że jesteśmy lepsi i żebyśmy byli spokojni, bo wynik przyjdzie sam. Swoje zadanie wykonaliśmy optymalnie. Wygraliśmy Igrzyska Olimpijskie – wspomina legendarny reprezentant Polski, Włodzimierz Lubański. Rozmawiamy przede wszystkim o finale Igrzysk Olimpijskich 1972 z Monachium, w których drużyna Kazimierza Górskiego pokonała kadrę Węgier. Zapraszamy.
Pięćdziesiąt lat mija, ale rozumiem, że będziemy wspominać.
Jak pan siebie pamięta z przełomu sierpnia i września 1972 roku?
A dlaczego niby mam wspominać siebie, to nasze wspólne wspomnienie! Bardzo sympatyczne, bardzo miłe. Niecodziennie dociera się do finału Igrzysk Olimpijskich.
Nie da się zaprzeczyć.
Na naszej drodze do złotego medalu olimpijskiego stanęli Węgrzy. Przeciwnik niełatwy, nie mogliśmy ich zlekceważyć. Ba, nawet nie przeszłoby to nam wówczas przez myśl. Ale to był bardzo udany mecz w naszym wykonaniu. Odczuwaliśmy na boisku, że jesteśmy zespołem lepszym. Takim ze zdolniejszymi indywidualnościami, większymi umiejętnościami, silniejszym kolektywem. Tak się stało. Pokonaliśmy Węgrów 2:1, a mam wrażenie, że wynik mógł być dużo wyższy, bo przeważaliśmy.
Polska nie jechała na Igrzyska Olimpijskie 1972 w roli faworyta.
Panu coś powiem, czy byliśmy faworytami, czy nimi nie byliśmy, to wcale nie było takie oczywiste. Nie ma sensu przesadne romantyzowanie tej historii. Byliśmy w gronie zespołów, które mogły powalczyć o złoto. Największymi faworytami były oczywiście kadry NRD i ZSSR. O Węgrach też wspominało się w kontekście szans na sukces. Mogliśmy zrobić wynik, ale nie musieliśmy.
W grupie pokonaliście Ghanę i Kolumbię. Reprezentacje na tamte czasy egzotyczne.
Nigdy nie powiem, że to byli chłopcy do bicia, to byłaby całkowicie nieprawidłowa opinia.
Wyniki – 5:1 z Kolumbią i 4:0 z Ghaną – wskazują na coś innego.
Świadczy to tylko o naszej sile. Z naszych grupowych rywali najsilniejsze było NRD. Zespół od lat prezentujący się bardzo dobrze na wielkich imprezach, natomiast Ghana i Kolumbia to nie byli chłopcy z podwórka. Nie, nie, nie, wprost przeciwnie, występowało tam sporo zdolnych graczy, takich liczących się na tamtych igrzyskach olimpijskich. Byliśmy od nich lepsi, bo Kazimierz Górski zawsze tworzył mocne zespoły. Po prostu, chyba nie muszę dodawać więcej.
W którym momencie turnieju poczuł pan, że możecie zdobyć złoty medal?
Kiedy jedzie się na tak wielki turniej, ma się świadomość, że wszystko może się zdarzyć. Nie kalkulowaliśmy, nie martwiliśmy się na zapas, nie pisaliśmy wielkich scenariuszy, bo moglibyśmy tylko się na tym przejechać. Pamiętajmy, że w eliminacjach do Igrzysk Olimpijskich musieliśmy pokonać Bułgarów i Hiszpanów. Już wtedy czuliśmy siłę. Kiedy już pojechaliśmy do Niemiec, to nie było w nas myślenia, że jedziemy, żeby jechać. Chcieliśmy przywieźć medal. Każdy z nas marzył o zwycięstwie. Mieliśmy w sobie takie przekonanie, taką samoświadomość własnej siły.
Węgrzy nie byli już potęgą na miarę swojej wielkości z lat 50.
Tradycje węgierskiego piłkarstwa są potężne, wtedy było to jeszcze bardziej namacalne, bo i tamta kadra była silna. Trzeba było na nich uważać. Nieprzeciętna baza techniczna. Wrodzone cwaniactwo. Mieli w sobie to coś. W 1972 roku mieli mocny zespół. W składzie kilka znamienitych nazwisk, a w drodze do finału pokonali przecież NRD, RFN, Danię, więc też nie mieli łatwo. Tylko, że mieli pecha, bo trafili na nas. A my, proszę mi uwierzyć, mieliśmy świetną drużynę. No i akurat w tym okresie złapaliśmy formę, wiele rzeczy zaczęło nam wychodzić, byliśmy tego świadomi, dążyliśmy do sukcesu i bardzo trudno było nas zatrzymać.
Turniej życia rozgrywał Antal Dunai. Węgierski napastnik, który walczył z Kazimierzem Deyną o koronę króla strzelców. Ostatecznie nieskutecznie, ale przed finałem obaj mieli po siedem bramek. Pewnie to bardzo nietrafione pytanie, ale w tamtym momencie był lepszym napastnikiem od pana?
A to mnie oceniać tę sprawę, nie będę przesądzał. Ludzie nas oglądali, ludzie nas widzieli, niech o wyższości któregoś z nas przemówi boisko, a nie moje wspomnienia po latach. Obaj byliśmy bardzo zdolni. Bez dwóch zdań, to na pewno. Należeliśmy do najlepszych napastników w Europie. Rzeczywiście świetny to był snajper, ale w finałowym starciu nie strzelił gola, a Kazio strzelił dwie bramki i ukradł mu sprzed nosa tytuł króla strzelców.
Byliście faworytami finału?
Jeśli po drodze wygrywa się ze Związkiem Radzieckim, w którym grali piłkarze z Rosji, z Gruzji, z Armenii, z Kazachstanu, to naturalnie staje się faworytem. To był przełomowy moment. Wiara w zespole jeszcze wzrosła, a już przecież była niemała. Czuliśmy, że tych Węgrów ogramy. Wie pan, jak wychodzi się na murawę i mija parę minut, to czuje się w nogach i w głowie, czy się wygra, czy się przegra, czy będzie łatwo, czy będzie ciężko. To jest jakaś taka piłkarska intuicja. Przecież nawet, kiedy Węgrzy po błędzie Kazia Deyny strzelili nam gola na 0:1 i schodziliśmy na przerwę przegrywając, nie czuliśmy się podłamani. W szatni Kazimierz Górski powiedział nam, że mamy przewagę, że jesteśmy lepsi i żebyśmy byli spokojni, bo wynik przyjdzie sam.
Pan miał jakieś sytuacje bramkowe?
Teraz to pan trochę przesadził z tym pytaniem, bo aż tak dobrze tego nie pamiętam. Lepiej prześledzić to na filmach! Ale z drugiej strony, skoro nie mogę sobie przypomnieć, to pewnie jakichś wielkich okazji bramkowych nie miałem. Mieliśmy przewagę, ale nie paliło się pod bramkami. Sytuacje, które stworzyliśmy wystarczyły do strzelenia dwóch bramek i wygrania spotkania. Pierwszego gola Kazio Deyna wypracował sam. Urwał się spod kurateli obrońców, miał trochę miejsca, miał trochę czasu, więc przymierzył po ziemi i nie dał szans Istvanowi Gecziemu, bo to on chyba wówczas bronił bramki Węgrów.
Dokładnie.
Druga bramka to też wielka mądrość Deyny. Skakałem do górnej piłki wraz z dwoma węgierskimi defensorami, a Kazio wszedł gdzieś za naszymi plecami, uprzedził Gecziego i wpakował piłkę do bramki. Decydujące momenty.
Pamięta pan, ile razy miał okazję grać przeciwko Węgrom w meczach międzynarodowych?
Parę razy, ale ile dokładnie? Nie mam pojęcia.
Trzy razy.
Świetną ma pan pamięć.
Chciałbym, ale pamięcią absolutną nie dysponuję, właśnie to sprawdziłem.
Jeszcze w latach 60. strzeliłem gola Węgrom w Chorzowie, ale to nie był mecz o stawkę, zwykłe towarzyskie spotkanie. Lepsze wspomnienia z węgierskim narodem mam poprzez pracę z tamtejszymi trenerami w Górniku Zabrze. Ferenc Farsang, Geza Kalocsay, Ferenc Szusza – dobrze wspominam tę trójkę. Każdy z tych trenerów sporo wniósł do Górnika, a przecież to nie był pierwszy lepszy klub. Za tamtych czasów Górnik liczył się w Europie, a węgierscy szkoleniowcy doskonale się w ten rozwój wpisywali.
Ponoć jak wróciliście z Monachium, to w Polsce kibice przywitali was hasłem „Polak, Węgier, dwa bratanki, ale my strzelamy bramki”.
Bardzo ładne.
Ale nie potwierdza pan, że tak było.
Chciałbym potwierdzić, bo mnie rozśmieszyło to hasło, ale no nie pamiętam. Inna sprawa, że samo powiedzenie sprawy nie załatwiało. Trzeba było tych Węgrów ograć na przestrzeni całych dziewięćdziesięciu minut.
Złoty medal olimpijski został przyjęty w Polsce jako olbrzymi sukces? Często lekceważy się to osiągnięcie.
Nie mam takiego wrażenia, złoty medal to złoty medal, co by się nie mówiło i nie pisało. Niech kolejne generacje przywiozą złoty medal, to będzie można to zestawiać. Tylko, że wie pan, z drugiej strony porównywanie jakichkolwiek pokoleń nie ma sensu. Każdy tworzy własną opowieść. Swoje zadanie wykonaliśmy optymalnie. Wygraliśmy Igrzyska Olimpijskie, a moi koledzy potwierdzili wielką formę i dwa lata później zdobyli brązowy medal mistrzostw świata – to jest konkret, to wykonaliśmy na najwyższym poziomie światowym.
Ma pan dalej w domu swój złoty medal olimpijski czy przez te lata został już oddany na jakąś akcję charytatywną?
Niech pan nawet nie żartuje…
Zdarza się i tak, najwięksi mistrzowie oddawali swoje medale.
Na akcje charytatywne mój złoty medal będzie mógł oddać mój syn. Na razie leży w eksponowanym miejscu w domu.
Teraz żałuję, że spytałem.
Wie pan, tak sobie myślę, mam jeszcze chwilkę, może coś o współczesnych czasach. Przecież gramy z Węgrami.
Zdziwiła pana decyzja o zwolnieniu Jerzego Brzęczka i zatrudnieniu Paulo Sousy?
Niespecjalnie, od dłuższego czasu mówiło się o tym zwolnieniu. Stało się, mam wrażenie, coś, czego wielu realnie wyczekiwało. W ocenach Paulo Sousy byłbym za to spokojny. Potrzebuje czasu, jakiś kredyt zaufania musi mieć. Dla mnie nie ulega jednak żadnym wątpliwościom jedna rzecz: to zawodnicy zdecydują, czy polska reprezentacja będzie wygrywać, czy też nie.
Sugeruje pan, że rola selekcjonera jest drugorzędna?
Nie, rola trenera jest bardzo ważna. Tylko do tego, żeby w jakikolwiek sposób spełniony został plan selekcjonera potrzeba optymalnej formy odpowiedniej grupy zawodników.
To pokolenie polskich piłkarzy stać na nawiązanie do dawnych sukcesów?
A pamięta pan, co mówiłem o porównywaniu generacji?
Pamiętam.
Odpowiedź nasuwa się sama. Polska posiada jeden wielki atut: ma w składzie najlepszego zawodnika świata. Teoretycznie za Robertem Lewandowskim w najlepszym momencie swojej wielkiej kariery powinny przyjść medale największych imprez – Mundiali i Euro. To jest konkret. Jeżeli chłopcy przywiozą medal z Mistrzostw Europy 2020 albo z Mundialu w Katarze w 2022, to czapka z głowy i tyle.
Kazimierz Deyna był za to swojego czasu w trójce najlepszych piłkarzy świata.
Gdyby za czasów sukcesów generacji kadry Kazimierza Górskiego, pozwolono nam wyjechać i grać w najlepszych klubach Europy, to Polak już wcześniej byłby najlepszym piłkarzem świata.
Żałuje pan tego, że to były takie, a nie inne czasy?
Czego tu można żałować?
Na przykład tego, że nie miał pan okazji zostać międzynarodową sławą.
A nie, nie, gdzie tam, bardzo dużo z kolegami osiągnęliśmy. Nie możemy być niezadowoleni z naszych sportowych sukcesów. Do dzisiaj wspomina się nasze zwycięstwa. Jestem dumny. Czy żałuję? Czasami przychodzą myśli, że można było lepiej, że można było więcej, że można było bardziej spektakularnie, ale kto wie, czy by się dało, czy by się nie potoczyło to wszystko inaczej. Nie ma sensu zmieniać przeszłości.
Nieprzypadkowo dzwonię po pięćdziesięciu latach.
Bo taka jest historia. Zapisaliśmy złote zgłoski w historii polskiego piłkarstwa. Już jestem w tym momencie życia, że życzę naszym młodszym kolegom z reprezentacji, żeby nas przebili w liczbie zdobytych medali. Przydałoby się.
ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK
Fot. Newspix