Reklama

Czteropaki – ci, którzy strzelili co najmniej cztery bramki w jednym meczu ekstraklasy

Piotr Stolarczyk

Autor:Piotr Stolarczyk

23 marca 2021, 18:05 • 10 min czytania 13 komentarzy

Jest dość liczne grono zawodników z ustrzelonym hat-trickiem w Ekstraklasie. Niektórzy piłkarze nawet kilka razy w sezonie ładowali rywalowi trzy bramki w jednym meczu. Z kolei zaliczyć czteropaka udało się tylko nielicznym i co ciekawe, nie zawsze byli to wyborowi snajperzy. Okazuje się, że nawet w naszej lidze to duży wyczyn. Tomas Pekhart może i nie skompletował w spektakularny sposób czterech goli, ale sztuką jest znaleźć się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie, i jeszcze tego nie schrzanić.

Czteropaki – ci, którzy strzelili co najmniej cztery bramki w jednym meczu ekstraklasy

Przez naszą ligę przewinęło się sporo zawodników, którzy bezlitośnie karcili nawet najmniejszy błąd przeciwnika. Wystarczy wskazać Nemanję Nikolicia, Artjomsa Rundenvsa czy Christiana Gytkjaera. A przecież nie możemy zapomnieć o ekstraklasowych wyjadaczach wykręcających znakomite liczby np. Pawle Brożku lub Marku Saganowskim. Co ich wszystkich łączy? W jednym meczu ligowym nie byli w stanie strzelić czterech goli. Za to taki wyczyn udał się innym, mniej popularnym graczom, nierzadko niespodziewanie. Na tej liście znajduje się też kliku znanych snajperów.

Czas przypomnieć tych graczy, którzy dokonali tego w XXI wieku.

Maciej Żurawski: 5 bramek w meczu GKS Katowice – Wisła Kraków (1:5), 7. kolejka sezonu 2001/02

Tamten sezon był przełomowy dla byłego kapitana reprezentacji Polski. Żurawski nie notował wcześniej jakichś spektakularnych liczb – ot, solidny ligowy napastnik. Jego najlepszym wynikiem było 11 trafień dla Lecha Poznań w sezonie 1998/99.  Na samym początku przygody z Wisłą Kraków nie trafiał aż tak regularnie do siatki. W 47 meczach ligowych uzbierał 14 goli – no, szału nie robi. Ale wystrzał formy nastąpił dla niego w idealnym momencie, dzięki czemu załapał się do kadry na mundial w 2002 r.

W spotkaniu z “Gieksą” potrzebował 42 minut do tego, by strzelić cztery bramki. Chwilę po przerwie, w 47. minucie dołożył piątą. Do tej pory jest to rekord Ekstraklasy. Spektakularny występ. Oczywiście – tak jak to zwykle bywa w tego typu przypadkach – niesamowicie sprzyjało mu szczęście. Tu bramkarz przysnął, tam piłka odbiła się od obrońcy i zmyliła golkipera, nawet uderzenie od niechcenia zza pola karnego wpadło tuż przy bliższym słupku. W efekcie do bramki za Jarosława Tkocza wskoczył Piotr Lech, ale “Żuraw” postanowił sieknąć z woleja i oczywiście nie dał mu żadnym szans.

Reklama

W późniejszych latach wielokrotnie ładował rywalom trzy bramki, ale nie był już w stanie powtórzyć wyczynu z tamtego spotkania.

Krzysztof Gajtkowski: 5 bramek w meczu Lech Poznań – Pogoń Szczecin (6:0), 28. kolejka sezonu 2002/03

Gajtkowski, tak samo jak Żurawski, przez dłuższy czas nie wybijał się ponad przeciętność. Natomiast w tamtej edycji rozgrywek ewidentnie zaczęło mu żreć, choć gdy odejmiemy mu trafienia ze spotkania przeciwko Portowcom, to uzbierałby 7 bramek przez cały sezon, czyli jego typowa średnia. Zresztą, mimo wielu lat gry w Ekstraklasie, tylko wtedy zanotował dwucyfrową liczbę goli.

Ówczesny napastnik Lecha bez żadnej litości wykorzystał to, że Pogoń po prostu wegetowała i praktycznie za karę dogrywała sezon do końca. Szczeciński zespół był wtedy jedną wielką wieżą Babel – perturbacje właścicielskie, pusta kasa klubowa, kadra składająca się w większości z graczy, którzy w normalnych okolicznościach nigdy nie zagraliby na tym poziomie. Słowem: wielki chaos i degrengolada. To w tamtym sezonie Pogoń przyjęła dziewięć bramek od Górnika, a z ligi zleciała, notując bilans: 2 zwycięstwa, 3 remisy, 25 porażek, bramki – 14:77.

Szacunek dla młodych chłopaków, że walczyli do końca, ale nie ma co ukrywać – w tamtym spotkaniu Gajtkowski ośmieszył defensywę Portowców. W sumie to oni sami się skompromitowali – zupełnie odpuszczali krycie, nie asekurowali się wzajemnie, po prostu obserwowali, jak napastnik Lecha ładuje kolejne bramki. No, karygodna postawa. A Gajtkowski po prostu bawił się na boisku.

Dawid Jarka: 4 bramki w meczu Górnik Zabrze – Zagłębie Sosnowiec (4:2), 10. kolejka sezonu 2007/08

Były napastnik Górnika Zabrze to bez wątpienia jeden z największych “meteorytów” Ekstraklasy w XXI wieku. W wieku 20 lat jego talent nagle objawił się licznej publiczności, ale nie zdołał wykorzystać swojego potencjału – dość szybko zniknął z poważnej piłki. A przecież swego czasu ponoć nawet Lazio Rzym było nim zainteresowane.

Reklama

W ekstraklasie zagrał  ostatecznie 65 meczów i strzelił 17 goli, ale tak naprawdę cała jego historia opiera się na dwóch występach dla Górnika Zabrze z jesieni 2007 roku. 14 września ustrzelił hat-tricka z Polonią Bytom, a niecały miesiąc później cztery razy pokonał bramkarza Zagłębia Sosnowiec. To się dopiero nazywa patent na okolicznych rywali. W pewnym momencie szczęście przestało mu sprzyjać, a w głowie siedziały już tylko niewykorzystane sytuacje –Pracowałem dobrze, byłem świetnie przygotowany, ale ciągle brakowało mi szczęścia, tej bramki. Marnowałem jedną sytuację za drugą, takie, które wcześniej wykorzystałbym z zamkniętymi oczami. Wychodzę sam na sam i nie potrafię strzelić, koszmar. Pamiętam, że potem już bałem się nawet oddawać strzał, wolałem podawać, taki byłem wystraszony na boisku. Coś we mnie pękło i nie potrafiłem być takim piłkarzem jak na jesień –  wyznał kiedyś w rozmowie z Leszkiem Milewskim.

Jarka już od wielu występuje w trzecioligowym Gwarku Tarnowskie Góry, ale wspomnień ze spotkania przeciwko Zagłębiu nikt mu nie zabierze. Na skompletowanie czteropaka potrzebował nieco ponad 60 minut. Duże wrażenie robi jego ostatnia bramka z tego starcia – zastawił piłkę przy linii końcowej, obrócił się z nią i zatańczył z obrońcami, a następnie oddał niesygnalizowany strzał.

 

Szymon Pawłowski: 4 bramki w meczu Polonia Warszawa-Zagłębie Lubin (0:4), 29. kolejka sezonu 2011/12

Był to już mecz z kategorii tych o pietruszkę. Przedostatnia seria gier, a więc plaża, luz, zero spinki. Wakacyjny nastrój udzielił się zbyt mocno Sebastianowi Przyrowskiemu, który w głupi sposób sfaulował gracza gości i wyłapał asa kier, a że Polonia nie miała już nikogo na zmianę, to  między słupkami musiał stanąć Łukasz Teodorczyk.

Do wykonania rzutu wolnego podszedł autor wcześniejszych dwóch bramek w tym spotkaniu i puścił delikatny strzał “po koźle” tuż obok muru – Teodorczyk nie był jednak w stanie tego obronić. Z tym że hat-trick nie wystarczał zawodnikowi “Miedziowych”. Skoro nadarzyła się okazja, to postanowił podrasować licznik bramek i w 80. minucie dobił Polonię. Akurat przy tym trafieniu podejrzewamy, że i Przyrowski miałby problem ze skuteczną interwencją.

Michał Masłowski: 4 bramki w meczu Zawisza Bydgoszcz – Piast Gliwice (6:0), 19. kolejka sezonu 2013/14

“Masełko” – tak pieszczotliwie nazywał go właściciel Zawiszy, Radosław Osuch – był liderem środka pola ówczesnego beniaminka Ekstraklasy. Jego droga do ligowej elity nie była łatwa. Jako 21-latek występował jeszcze w dolnośląskiej okręgówce, trafił wreszcie do trzecioligowej Lechii Dzierżoniów, a następnie dwa sezony występował na zapleczu, już jako gracz ekipy z Bydgoszczy. Dzięki udanym występom w Zawiszy otrzymał nawet szansę debiutu w kadrze Adama Nawałki. Fajna historia, ale potem już nie było tak kolorowo. Nieudana przygoda z Legią, kontuzje i daremne próby odbudowy w formy.

Wprawdzie miał już na koncie dwa trafienia w lidze, ale prawdziwe show dał dopiero w meczu z Piastem. Tak opisywaliśmy jego występ: – W Bydgoszczy potrafią się bawić. Skrót meczu Zawisza – Piast nadawałby się na alternatywny klip „Bałkanicy”, zabawę gospodarze urządzili sobie bowiem przednią. Komendantem imprezy był Masłowski, który wchodził w obronę Piasta jak – no cóż, to porównanie samo pcha się nam na talerz – nóż w masło. Dwie bramki głową, jedna lewą nogą, jedna – prawą. Potrafił znaleźć się w polu karnym, odnaleźć partnera podaniem, ale też pięknie uderzyć zza pola karnego. Zaliczył perfekcyjny występ, ale tym samym ustawił sobie poprzeczkę o wiele wyżej. Teraz musimy oczekiwać od niego więcej, zobaczymy więc, czy udźwignie tę presję, czy przytrzaśnie mu ona palce.

Nie dźwignął. Zawodnik po pewnym czasie przyznał, że zmagał się z depresją.

Marcin Robak: 5 bramek w meczu Pogoń Szczecin – Lech Poznań (5:1), 23. kolejka sezonu 2014/15

Gdybyśmy spytali kibiców Pogoni, który mecz po powrocie do Ekstraklasy wspominają najlepiej, to bez wątpienia większość odpowiedziałaby: spotkanie, w którym to Marcin Robak praktycznie w pojedynkę, już do przerwy, rozprawił się z Lechem Poznań. Ostatecznie załadował im pięć bramek.

Szczecińscy kibice wyjątkowo traktują spotkania z Kolejorzem. Trudno nazwać je derbami, ale ze względu na brak dużego konkurenta w okolicy, to właśnie Lech jest jednym z trzech przeciwników, z którymi starcia elektryzują i są dla nich wyjątkowe. Tym bardziej było to ważne zwycięstwo, bo po wielu latach wreszcie Pogoń utarła nosa poznaniakom. Podczas gdy Lech z powodzeniem rywalizował na arenie europejskiej, Duma Pomorza znajdowała się na trudnej drodze powrotu na salony. Ta wygrana smakowała wówczas znakomicie i miała również wymiar symboliczny – odcięcie się od chudych lat, powrót do krajowej czołówki.

Wracając jednak do bohatera tamtego wieczoru, to Robak niczym Król Midas, czego nie dotknął, zamieniał w złoto. Podobnie jak w przypadku Pekharta, nawet nieudany strzał, kiks, wylądował w bramce, Do przerwy miał już na koncie cztery trafienia, a potem dokręcił śrubkę. Hubert Wołąkiewicz pewnie jeszcze przez pół roku na samą myśl o Robaku dostawał drgawek. Natomiast warto podkreślić, że w tamtym meczu cały zespół prowadzony przez Dariusza Wdowczyka prezentował się znakomicie. Japoński duet Akahoshi-Murayama klepał sobie na połowie Lecha jak na podwórku. Małecki z Rudolem na boku byli nie do zatrzymania dla obrońców Lecha. Po prostu koncert Pogoni.

 
Tym wyczynem Marcin Robak zyskał dożywotni szacunek u kibiców Pogoni. Nawet, gdy potem odszedł do Lecha, to szczecińskie trybuny zawsze witały go oklaskami.

Kamil Wilczek: 4 bramki w meczu Piast Gliwice – GKS Bełchatów (6:3), 33. kolejka sezonu 2014/15

W tamtym sezonie Kamil Wilczek został królem strzelców (20 goli), jednak nie ma co ukrywać – obecność jego ekipy w grupie spadkowej wydatnie mu pomogła. Dzięki temu handicupowi mógł podreperować sobie licznik bramek na beznadziejnym wówczas GKS Bełchatów, który jedną nogą znajdował się już na zapleczu Ekstraklasy.

Pierwszego gola strzelił w 61. minucie – nawinął na zamach obrońcę jadącego na tyłku i uderzył nad bramkarzem. Z chwilę znowu w banalnie łatwy sposób oszukał defensora gości i umieścił piłkę bramce. Potem wykorzystał rzut karny, a na sam koniec huknął z prostego podbicia i przelobował fatalnie spisującego się tego dnia Dariusza Trelę.

Bardzo efektowne trafienia zaliczył w tym meczu. To nie tak, że tylko dostawiał nogę albo koledzy nabijali go.

Arkadiusz Piech: 4 bramki w meczu Ruch Chorzów – GKS Bełchatów (2:4), 34. kolejka sezonu 2014/15

Pochodzący ze Świdnicy napastnik należał grona solidnych ligowych napastników, jednak nigdy nie notował spektakularnych występów oraz liczb. Jego najlepszym wynik to 12 goli w sezonie 2011/12 jako zawodnik Ruchu Chorzów. Zaowocowało to transferem do tureckiego Sivassporu, ale szybko wrócił do Polski. Przez moment występował nawet dla Legii, lecz po rundzie jesiennej sezonu 2014/15 udał się na wypożyczenie do walczącego o utrzymanie GKS-u Bełchatów.

Ekipa “Brunatnych” już dryfowała w stronę pierwszej ligi, lecz Arkadiusz Piech przywrócił jej jeszcze nadzieje na utrzymanie i dzięki zwycięstwu nad Ruchem opuściła ostatnie miejsce w tabeli. Czterokrotny reprezentant Polski rozpoczął strzelanie w 28. minucie, a ostatniego gola zapakował już w doliczonym czasie. To zwycięstwo tylko na chwilę zamazało obraz rzeczywistości, bo na koniec sezonu GKS musiał jednak pogodzić się ze spadkiem.

Roman Gergel: 4 bramki w meczu Górnik Zabrze – Piast Gliwice (5:2), 18. kolejka sezonu 2015/16

Choć przez naszą ligę przewinęło się kliku zagranicznych strzelców wyborowych, to tylko Słowakowi udało się zdobyć cztery bramki w jednym spotkaniu, a w dodatku nie jest klasyczną “dziewiątką”. Górnik wówczas mocno cieniował, ale akurat Gergel jako nieliczny trzymał fason. Jednak nikt nie spodziewał, że jest w stanie aż tak mocno dać czasu.

Cztery gole i asysta. Pierwszy gol to pewnie wykonany rzut karny, czyli niby nic takiego. Ale oprócz jedenastki był najjaśniejszym punktem – obok Vacka – na placu gry. Kiedy wstępnie przymierzaliśmy się do jego oceny w przerwie, zgodnie ustaliliśmy: póki co mocne siedem. Kiedy odwrócił się z piłką w środku pola, mieliśmy wrażenie, że do Zabrza zawitał sam Denis Bergkamp. Druga bramka? Może i dopisało szczęście, bo lekko stracił równowagę przy oddawaniu strzału, ale trzecia i czwarta to już prawdziwa klasa. Wyjście na pozycję na siódmym biegu, pewność, spokój przy wykończeniu. I nikt nawet nie będzie pamiętał, że miał na nodze piątego gola (przy 4:2), ale chciał zrobić strzał życia, podpalił się i posłał lagę w górę. Pewność siebie, którą złapał dzisiaj, starczy mu na co najmniej dwa sezony – fragment naszej relacji pomeczowej.

Co tu więcej pisać – po prostu zagrał mecz życia. Potem, od czasu od czasu, zdarzyło mu się strzelić jakiegoś gola, nawet dwa, ale do tamtego występu nawet się nie zbliżył.

Adam Gyursco: 4 bramki w meczu Wisła Kraków (6:2), 16. kolejka sezonu 2016/17

Węgierski skrzydłowy na pewno miał wszelkie możliwości, by zostać absolutną gwiazdą ligi. Wyróżniał się rzadko spotykaną w naszej lidze szybkością, nieźle dryblował. Huknąć też potrafił. Natomiast, delikatnie rzecz ujmując, nie był tytanem pracy. W dodatku strasznie chimeryczny – na jeden wybitny występ przypadało pięć katastrofalnych.

Ale miał swoje momenty w naszej lidze. Najlepszym przykładem jest spotkanie z “Białą Gwiazdą”, która przyjechała do Szczecina mocno osłabiona. Już w 9. minucie (celowo?) pozwolił, by piłka tylko odbiła się niego z i najbliższej odległości wpadła do bramki. Z kolei następne trafienie to już efektowny popis umiejętności Madziara – założył siatkę Jakubowi Bartoszowi i mierzonym uderzeniem z ostrego kąta trafił w okienko. Potem dwa razy wpakował futbolówkę do pustaka.

Żeby podsumować formę Gyursco, wystarczy napisać, że w późniejszej części sezonu tylko raz strzelił gola – z rzutu karnego. Poza tym nie grzeszył już skutecznością.

*

Cóż, czekamy na następne tego typu popisy. Jednak w naszej lidze to rzadkość. Raz, że brakuje snajperów z krwi i kości, to na dodatek potrzebna jest do tego niezwykle wyjątkowa kumulacja szczęścia, fatalnej dyspozycji obrony lub bramkarza i instynktu snajperskiego. Dlatego tym bardziej należy docenić osiągniecie Tomasa Pekharta.

Fot.FotoPyk

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Komentarze

13 komentarzy

Loading...