Reklama

Kierownicy klubów, czyli osoby do zadań specjalnych

Piotr Stolarczyk

Autor:Piotr Stolarczyk

22 lutego 2021, 15:23 • 18 min czytania 7 komentarzy

Kim tak właściwie jest kierownik klubu piłkarskiego? Czym on się tak w ogóle zajmuje? W świadomości wielu kibiców są to tylko osoby latające z karteczkami zmian do sędziego, ewentualnie w dosadny sposób krytykujące jego pracę. Ot, niby funkcja jak każda inna. Tak naprawdę najczęściej wykonują ją pasjonaci od wielu lat oddani swojej drużynie. Zmieniali się prezesi, trenerzy przychodzili i odchodzili, piłkarze przyjeżdżali i wyjeżdżali, a oni wciąż wykonują swoją pracę. Choć znajdują się w cieniu, to bez ich trudnej i wymagającej pracy nie byłoby możliwe prawidłowe funkcjonowanie zespołu na płaszczyźnie organizacyjnej. Słowem: kierownicy to ludzie instytucje i nierzadko klubowe legendy.

Kierownicy klubów, czyli osoby do zadań specjalnych

Mówi się, że do tej roboty trzeba mieć specjalne powołanie. Podkreślmy – czarnej roboty. Na pierwszy rzut oka polega ona na papierologii, czyli rejestracji zawodników, wypełnieniu protokołu meczowego i ogarnięciu transportu oraz zakwaterowania w związku ze spotkaniem wyjazdowym. Kierownik natomiast jest też łącznikiem pomiędzy piłkarzami a szkoleniowcem. Po prostu musi czuć klimat szatni piłkarskiej, znać specyfikę wewnętrznego funkcjonowania drużyny. Przed meczem i po meczu to on jako pierwszy ma kontakt z sędziami. Kierownik powinien mieć smykałkę do szybkiego załatwiania spraw, zdolność do błyskawicznego reagowania na sytuacje kryzysowe.

W większości drużyn przyjęło się, że „kiero” jest w stanie ogarnąć każdy szczegół. No, bo jak nie on, to kto?

W tamtych czasach, w latach 90. to była trochę taka niewdzięczna robota. Finansowo kierownik był w tej najniższej grupie udziałów procentowych z premii, natomiast miał najwięcej roboty. Któryś z piłkarzy miał problemy w szkole, to jechałeś do szkoły. Któremuś coś się spierdoliło w mieszkaniu, to zasuwałeś do tego mieszkania. Któryś coś tam, gdzieś tam nawywijał, to leciałeś szybko załagodzić sprawę. Byli też trenerzy, którzy uważali się za primabaleriny. To mu załatw, tamto załatw – opowiada Bogusław Łobacz, kierownik pierwszego zespołu Legii Warszawa na początku lat 90.

Czy jest to niedoceniana praca?

Na dobrą sprawę o kierownikach jest głośno wyłącznie wtedy, gdy popełnią jakiś błąd formalny, nie dopilnują szczegółów z rejestracją graczy. Albo zapomną o przekroczonym limicie żółtych kartek czy też o karze zawieszenia. Klasykiem gatunku jest słynna historia z Martą Ostrowską i Bartoszem Bereszyńskim w czasach Legii Henninga Berga.

Reklama

Poza tym? Z dala od zainteresowania innych osób codziennie wykonują swoje obowiązki. To też nie tak, że wszędzie kierownicy są traktowani po macoszemu. Obecnie, ze względu na dużą odpowiedzialność, inni pracownicy odnoszą się do nich z większym szacunkiem. Jednak nie zawsze cieszyli się takim poważaniem.

–  Nie wiem, jak jest teraz, ale za moich czasów kierownik to było dziecko do bicia. Jak wszystko było w porządku, to ojców sukcesu nie brakowało. Z wyjątkiem kierownika. Bo kto to jest kierownik? Tylko jakieś kwity powypełnia, uszykuje karty zawodników, przeprowadzi zmiany. Jakieś tam sranie w banie. Ale jak coś poszło nie tak, to wszystkiemu winny był „kiero” – kwituje Bogusław Łobacz.

– Zawsze sumiennie wykonywałem swoją robotę. Nie afiszowałem się z tym. Tylko wiesz, ja robiłem jeden podstawowy błąd. Nie rozpierniczałem kwitów na całym biurku i nie krzyczałem: o Boże, ile ja mam roboty! Zrobiłem co swoje i patrzyłem na trening. No, to trafił się trener, który gadał, że nic nie robię, bo stoję sobie teraz i obserwuję, jak piłkarze wykonują ćwiczenia. Takie bzdury słyszałem, proszę sobie wyobrazić. Albo pytania: co ty w zasadzie robisz? Opowiadałem: kurka wodna, a nic nie robię. Tylko potem, jak przyjedziemy do hotelu i okaże się, że nie ma ciepłej wody, to do kogo przyjdziecie? Dam taki prosty przykład. Pojechaliśmy na zgrupowanie. Deszcz jak skurczybyk. Po jednym treningu wszystkie łachy piłkarzy były mokre. Nagle przychodzi do mnie pewna osoba i mówi: Bogdan, na jutro ma być wszystko suche. Zawieźliśmy do jakiejś kotłowni osiedlowej te ciuchy, porozwieszaliśmy je i na rano było suche. Czujesz to?  – wspomina Bogusław Łobacz.

*

Praca kierownika wymaga niezwykłej skrupulatności. Nie można sobie w niej pozwolić na choćby drobny błąd, ponieważ może on oznaczać porażkę walkowerem. Kierownik jest jak saper – tylko raz może się pomylić. Wystarczy nawet, że hotel nie zostanie zarezerwowany w wymaganym terminie, a będzie to miało wpływ na rytm przygotowań do meczu. „Kiero” zawsze musi jeszcze raz wszystko sprawdzić i dopilnować – czy aby na pewno wszystko jest dopięte na ostatni guzik.

Jeszcze w trzeciej lidze zdarzyła się sytuacja, że osoba odpowiedzialna za szykowanie sprzętu pomyliła się i nie przygotowała odpowiedniej liczby kompletów strojów. Pytam więc: czy jest cały sprzęt? Odpowiada mi: tak, tak, oczywiście wszystko jest zrobione tak, jak ostatnio. Tylko… „ostatnio” jeden zawodnik pauzował za kartki i zapomniał, że powraca po pauzie. No, i był jeden komplet mniej spakowany. Od tamtej pory, zawsze pytam, sprawdzam, czy aby na pewno wszystko się zgadza. To moja mania prześladowcza, że liczę i kontroluję po kimś liczbę przygotowanych strojów meczowych – opowiada Karol Majewski, wieloletni kierownik Warty Poznań.

Reklama
*
Kierownicy nierzadko muszą mierzyć się z sytuacjami kryzysowymi.

Począwszy od tego, że bramkarz zapomni na mecz wyjazdowy odpowiedniego wyposażenia, kończąc na zapewnieniu pomocy medycznej poszkodowanemu. To praca dla osób, które lubią znajdować się w stanie dużego napięcia emocjonalnego oraz w stresie. Podkreślimy to jeszcze raz: ciąży na nich duża odpowiedzialność.

Podczas jednego ze spotkań ligowych nasz zawodnik w starciu z rywalem upadł niefortunnie i złamał rękę. Będąc z drugiej strony boiska, słyszeliśmy jego przeraźliwy krzyk. Wymieniłem się spojrzenia z Maćkiem (ratownikiem medycznym), który już wtedy wiedział, że nie jest dobrze. Kiedy inni udzielali pomocy naszemu koledze, tylko czekałem na komunikat, co się stało. Krótkie słowo od Maćka: złamanie. Wyłączasz emocje i włączasz chłodne myślenie, a następnie przechodzisz do działania. Telefon na 112, zapewnienie możliwie najlepszych warunków pracy naszym medykom przed przyjazdem karetki. Potem pozostaje najtrudniejszy moment: powiadomienie jego rodziny o wypadku. Należy upewnić się, że chłopak, chociaż będzie miał telefon, jadąc do szpitala. Masa drobiazgów, o których w takiej sytuacji osoba ze złamaną ręką może nie myśleć. Ty musisz – Rafał Kusz, kierownik rywalizującego w B-klasie KS Sztorm Szczecin.

Kierownik dawniej i obecnie

Obowiązki kierowników zespołów z wyższych lig zmieniły się na przestrzeni lat. Kiedyś musieli nawet prać rzeczy czy sprzątać szatnie po meczu. Dziś jest to już nie do pomyślenia. Na płaszczyźnie organizacyjnej nastąpiła profesjonalizacja, a co za tym idzie, teraz już w klubach są konkretne osoby, które mają do wykonania określone zadania. Przede wszystkim za sprawą technologii zmienił się sposób realizacji przedsięwzięć.

O przemianach, które nastąpiły w tej pracy opowiada Karol Majewski, od ponad trzydziestu lat będący kierownikiem Warty Poznań. Doskonale pamięta czasy, gdy Warta grała na trzecim lub czwartym poziomie rozgrywkowym i trudności z tym związane.

 –  Musimy pamiętać, jak wyglądała w latach na przełomie lat 80. i 90. gospodarka naszego kraju. Problemem było zorganizowanie odpowiedniego wyżywienia. Kiedyś, gdy wracałem z zespołem z meczu wyjazdowego albo dopiero jechało się na spotkanie, to szukało się czynnych restauracji, wchodziło się i zamawiało kolację. Dziś to już nie do pomyślenia, aby wyżywienie organizować na chybcika. Teraz? Internet, faksy, komórki i sprawy załatwia się już szybciej. Nawet jeśli jest tego więcej, to mamy zdecydowanie łatwiej, by wszystko prawidłowo ogarnąć. Podam taki śmieszny przykład. Dwa lata temu jeden z zawodników pyta mnie w autokarze: to jak kiedyś bez nawigacji trafialiście na stadiony znajdujące się w innych miejscowościach? Dawniej musieliśmy zdawać się na mapy, wskazówki ludzi albo moją pamięć, jeżeli już wcześniej byłem na jakimś obiekcie – mówi Karol Majewski.

Inne czasy

Bogusław Łobacz: – W moich czasach wydarzyła się taka sytuacja, że przychodzi do mnie trener i mówi: wyślij to faksem. Poszedłem do sekretariatu, sekretarka wysłała to faksem, przypięła potwierdzenie. Wchodzę do szatni i mówię: załatwione, wysłane. A trener do mnie: co ty mi tu pierdolisz, że wysłane? Rozumiesz? Takie to były czasy i pojmowanie wszelkiej nowej technologii.

Karol Majewski: – Nie będę ukrywał: obecnie jest na mojej głowie zdecydowanie więcej pracy. Natomiast od wielu ładnych lat w klubach działają już dyrektorzy sportowy sportowi i to oni załatwiają wiele spraw, które wcześniej były na głowie kierowników. W porównaniu do lat 90. w klubie jest osoba odpowiedzialna za sprzęt. Chodzi o kitmana czy kit managera, jak kto woli. Ale organizowanie transportu, całej logistyki i ogólnie spraw związanych z wyjazdami wciąż należy do moich obowiązków. Przede wszystkim zmieniła się technika pracy. Pierwsze składy pisało się długopisem przez kalkę. Potem dopiero wszedł system elektroniczny „Extranet”. Wiadomo, że są inne wyzwania. Teraz, w Ekstraklasie, praktycznie każdy mecz wiąże się z wyjazdem na dwa dni poza Poznań. A więc jestem odpowiedzialny za załatwienia hoteli, transportu, wyżywienia. W niższych ligach jeździło się zdecydowanie bliżej. Staraliśmy się wyjeżdżać w dniu meczu.

Kulisy pracy kierownika zespołu z niższej ligi

Dzień meczowy dla kierownika ekipy z B-klasy zaczyna się nawet dwa dni szybciej. Najpierw musi prowadzić rozmowy z trenerem o planowanej kadrze na mecz. Następnie zorientować się, czy każdy piłkarz ma w czym zagrać i ewentualnie zorganizować zapasowe komplety meczowe. Poza tym musi dopilnować szczegółów, takich jak stan torby medycznej, zaopatrzenie w wodę. Nie bez przyczyny przyjęło się, że w klubach z niższych lig kierownik jest najważniejszą osobą. Osobą, bez której zespół przestałby prawidłowo funkcjonować.

Z wyprzedzeniem planujemy zakup wody i owoców dla zawodników. W okresie zimowym przygotowujemy herbatę, która w wielkim termosie jest ustawiona przy ławce. W dniu spotkania, jeśli jesteśmy gospodarzami, muszę być pewny, że boisko nadaje się do rozegrania zawodów i że mamy zapewniona opiekę medyczną. Muszę dowiedzieć się, czy sędzia przyjechał na spotkanie i  czy ma wszystko, czego mu potrzeba. Po informacji od trenera wypełniam protokół ze składem, który trafia do arbitra. Sprawdzam, czy wszyscy mają pełne wyposażenie sprzętowe, a Bartek opaskę kapitana na ramieniu i możemy zaczynać zawody. W trakcie meczu staram się panować nad sytuacją na ławce, szczególnie nad emocjami kolegów przy decyzjach sędziów, bo te potrafią być żywiołowe. Przeprowadzanie zmian uzgodnionych z trenerem to też mój obowiązek, podobnie jak po meczu ogarnięcie szatni. Zawsze wychodzę ostatni po tym, jak upewnię się, że wszystko jest w porządku – Rafał Kusz, kierownik KS Sztorm Szczecin opisuje swoją pracę w dniu meczu.

*

Godne wielkiego szacunku jest to, że w niższych ligach kierownicy pracują zazwyczaj za uścisk dłoni prezesa. Nawet jeśli coś tam im skapnie za tę pracę, to i tak nie są duże kwoty, a już na pewno nie są adekwatne w stosunku do czasu poświęconego dla dobra drużyny. Natomiast ci ludzie – w znakomitej większości – są pasjonatami. Nawet nie oczekują, że będą mieli z tego kołacze. Mało tego, oni po prostu nie traktują tego jako pracy, tylko możliwość bycia ważną częścią lokalnego klubu. Klubu, z którym są związani od dziecka.

Podstawowe zadania kierownika z niższych lig:

  • organizacja spotkań w roli gospodarza – boisko, opieka medyczna, protokoły dla sędziów
  •  nadzór nad obiegiem dokumentów, wprowadzanie zmian w system ewidencji „Extranet”
  •  współpraca z wojewódzkim związkiem piłki nożnej w tematach dotyczących rozgrywek
  •  informacja do sztabu, jeśli któryś z zawodników musi pauzować za kartki, urazy itp.

Słynna kierownicza gościnność

Mało kto potrafi ugościć tak jak kierownicy. Trochę to wpisuje się w ich charakter pracy – muszą bazować na dobrych kontaktach z piłkarzami, trenerem, a także sędziami. Czasami wymaga się od nich dyplomacji. Innym razem zaś kierownik musi być stanowczy i walczyć o dobre imię klubu. Po meczu jego obowiązkiem jest podpisać protokół meczowy przygotowany przez sędziego. Wówczas obie strony wymieniają się spostrzeżeniami na temat decyzji arbitra. Nierzadko prowadzone są też negocjacje. Rzecz jasna nieoficjalne. Na przykład: jeden z graczy otrzyma czerwoną kartkę i od tego, w jaki sposób sędzia opisze jego zachowanie, będzie zależeć wysokość kary zawieszenia. W takich sytuacjach – głównie w niższych ligach – „kiero” udaje się do pokoju sędziowskiego, przeprasza go w imieniu zawodnika i drużyny, a następnie nieśmiało prosi o łagodniejszą treść sprawozdania.

Wiadomą sprawą jest to, że pewnymi dozwolonymi sposobami, kierownicy starają się sprawić, by sędziowie patrzyli na ich klub trochę bardziej łaskawym okiem. Kanapeczki, kawa i ciastko to standardowy zestaw, który jest przygotowywany dla sędziów. Osoby z różnych klubów wręcz śmieją się, że od tego, czy plasterki ogórka będą dobrze pokrojone, może zależeć wynik spotkania. Oczywiście są to tylko żarty, ale takie szczegóły rzeczywiście często mają znaczenie. Takie detale świadczą dobrze o klubie – jakaś woda, owoce, czysty ręcznik.

*
Bardzo znana była gościnność wieloletniego kierownika Floty Świnoujście – Leszka Zakrzewskiego.

Krążyły o niej legendy. Zawsze, ale to zawsze, taksóweczka czekała na arbitrów, którzy wysiadali z promu transportującego ich z jednej strony miasta na drugą.

 – Ano były takie czasy, że sędziowie w nagrodę przyjeżdżali do Świnoujścia. Nawet lokalni arbitrzy chcieli gwizdać tutaj, bo „Leszek zawsze dobrze ugości”.  Jakaś tam goloneczka była, po meczu jakieś piwko. Natomiast pragnę podkreślić, że oprócz gościny, nigdy nie proponowałem żadnych pieniędzy dla sędziów w zamian za pomoc. Nie było rozmów w stylu: panie sędzio, my to jesteśmy ci niebiescy, tym niebieskim to trzeba coś wyczarować. To by od razu wyszło na jaw. Jeżeli już, to chodziło wyłącznie o to, by po prostu nie przeszkadzali i nie szkodzili nam – wspomina Leszek Zakrzewski.

Z kolei Bogusław Łobacz opowiedział o tym, jak sędziowie nadużywali dobrej woli ze strony klubów. Najzwyczajniej wykorzystywali swoją uprzywilejowaną pozycję i przywozili do domu niezliczoną liczbę klubowych pamiątek. –  Sędziowie w latach 90. bardzo często mieli braki sprzętowe i wynikały z tego śmieszne sytuacje. Przychodził do mnie taki i sędzia i pyta, czy mógłbym mu podarować jakieś lanki, rozmiar taki i taki. No i wiadoma sprawa, że kombinowało się, by spełnić jego prośbę, bo inaczej mógłby gwizdać przeciwko nam. To było groteskowe. Byli też tacy arbitrzy, którzy wiecznie dziadowali i jeździli po klubach, aby zbierać różne suweniry.  

Przede wszystkim pasja

Według kierowników kluczem do wszystkiego jest wspomniana pasja. Przecież tylko fanatyk będzie spędzał na stadionie każdą wolną chwilę w imię dobra klubu. Będzie siedział po nocach po to, by wszystkie szczegóły pozasportowe były elegancko załatwione. Zwłaszcza dotyczy to pracowników klubów z niższych lig. Gdyby tylko mogli, to nocowaliby na klubowych korytarzach. Kierownicy powtarzają jak mantrę, że wciąż czują się kibicami, a nie działaczami.

–  Poza wykonywaniem funkcji kierownika, mam jeszcze inne obowiązki zawodowe. Tak więc każdą wolną chwilę poświęcam dla Warty. Z tym że spokojnie jestem w stanie pogodzić te zajęcia. Jednak wolne weekendy, urlopy spędzam pracując w klubie. Proszę pana, to jest po prostu pasja. Absolutnie nie robię tego z przymusu. Wyraźnie zaznaczę to: cały czas jestem kibicem Warty Poznań. To sprawia, że tak bardzo lubię swoją pracę – zaznacza Karol Majewski.

*

Leszek Zakrzewski przygodę z pracą kierownika Floty Świnoujście rozpoczął w 1976 roku. Najpierw był kierownikiem drugiego zespołu, ale po dwóch latach trener pierwszej drużyny zaproponował mu objęcie tego stanowiska przy pierwszej drużynie. Był wówczas jedną z najmłodszych osób w całej okolicy, która pełniła tą funkcję – miał 26 lat.

–  Całe życie jestem związany z Flotą. Jako młody chłopak byłem jej bramkarzem. Zagrałem nawet w III lidze, wówczas klub nazywał „WKS Flota”. A potem jakoś tak szczęśliwie wyszło, że objąłem stanowisko kierownika po człowieku, któremu bardzo wiele zawdzięczam, Janie Kielarze. I od tamtej pory byłem kierownikiem pierwszej drużyny, czyli 36 lat. Nie chcę budować sobie pomników. Przecież nie raz potrafiłem zachować się niegrzecznie. Kiedyś zostałem nawet wezwany na dywanik do głównej siedziby związku w Warszawie – wyznaje Leszek Zakrzewski.

Do 2015 roku realizował się w tym „zawodzie”. Ponadto do momentu upadłości klubu był członkiem zarządu.

Kiedy grupa miłośników i pasjonatów powołała nowe stowarzyszenie, które zaczęło odbudowę klubu od A-klasy, zaproponowano mu stanowisko prezesa. Z początku miał opory, czuł się wykończony psychicznie po wszystkich negatywnych zdarzeniach związanych z Flotą. Jak sam powiedział, bardzo przeżył upadek ukochanego klubu.

–  Już po dwóch tygodniach od upadku, zawiązała się taka grupka „głupków” jak ja. Miałem ochotę powiedzieć sobie dość. Już wówczas chorowałem na cukrzycę. Postanowiliśmy, że postaramy się odbudować Flotę, od A-klasy. Mój przyjaciel Tadziu Leszczyński chciał, żebym został prezesem. Mówię do niego: Tadziu daj mi spokój. Ja na prezesa? To trzeba wyglądać jak człowiek, trzeba iść do prezydenta miasta, jechać do Szczecina do związku. Gdzie ja się na starość będę się w to plątał? No, ale zgodziłem się. Wskoczyłem w ten garnitur, ubrałem jakąś muszkę. Prawda też taka, że prezydent Świnoujścia tylko i włącznie mnie widział w tej funkcji i to był konieczny warunek do tego, abyśmy mogli otrzymać wsparcie finansowe z miasta – kontynuuje obecny prezes „Wyspiarzy”.

Co ciekawe, kiedyś wykonując swoją pracę, doznał poważnego uszczerbku na zdrowiu. Na całe szczęście szybko powrócił do pełnej sprawności.

Leszek Zakrzewski: – Kilkanaście lat temu przegraliśmy u siebie z Amiką Wronki 3:4 w Pucharze Polski. Kto wie, jakby się to potoczyło, gdyby sędzia po prostu nie robił takich byków. Po spotkaniu nasi kibice byli zdenerwowani i zaczęli atakować szatnię sędziów. Poproszono mnie o zabezpieczenie autobusu gości… i zostałem przypadkowo uderzony kamieniem w głowę. Policja przykryła mnie swoimi tarczami i wciągnęła do szatni. Byłem nieprzytomny, więc działacze zadzwonili po karetkę. Zabrano mnie do szpitala i spędziłem tam kilka dni.

*
Teraz poruszymy wątek relacji rodzinnych kierowników. Czy klub jest dla nich pierwszym miejscu? Czy żony są wyrozumiałe wobec ich ciągłych wyjazdów i nieobecności w domu?

Zamiast niedzielnego spaceru, najczęściej są w trasie albo na własnym stadionie. Środek tygodnia? A jakże, również każdą wolną chwilę spędzają w klubie.

Leszek Zakrzewski: – Flota to moje życie i największa życiowa pasja. Tak, tak – mówię szczerze – z największą przyjemnością przez tyle lat zakładałem dres i szedłem na stadion. Nie było z tego wielkich pieniędzy, za to satysfakcji i spełnienia osobistego już tak. W sumie to cały czas był problem z wypłatami. Akurat moje szczęście, że dobrze  trafiło mi się z żoną. Akceptowała moje zajęcie. Nawet pomagała mi. Gdy jeździłem na obozy, czy w dalszą trasę na mecz, szykowała mi sprzęt i wałówkę. Zawsze ją opierniczałem, że za dużo mi pakuje do torby – jakiś tam ręczników, powideł, przyrządów do golenia.

Bogusław Łobacz: – Niestety, pracując dla Legii, w hierarchii wyżej stawiałem robotę od rodziny. Po prostu wyglądało to tak: były mecze, były wyniki, więc rajcowało mnie to. Była taka sytuacja, że żona czegoś nie spakowała do mojej torby na mecz wyjazdowy, to potrafiłem zrobić awanturę. Żałuję i wstydzę się tego. Przede wszystkim żałuję tych lat, kiedy to moje dziecko rosło, a mnie przy nim nie było. Jednak mojego poświęcenia nikt nie zauważył. W najważniejszym momencie dostałem kopa w dupę. Niepotrzebnie powiedziałem, że chcę skończyć na Lidze Mistrzów. Oczywiście premii i pieniędzy też nie zobaczyłem. To i tak pikuś. Legia nie załatwiła mi nawet wejściówki na ćwierćfinałowy mecz z Panathinaikosem. Wszedłem na spotkanie jako „prasa”, ale nie dałem rady, w trakcie meczu wyszedłem. Było to dla za duże upokorzenie. Musiałem odciąć się od pracy w piłce, bo rozpadłaby mi się rodzina. W sporcie powinni działać ludzie, którzy nie mają rodzin – jeżeli chcą pracować na maksa. Żona prosi mnie, abyśmy pojechali na spacer. Ja na to: nie, bo muszę jechać po trenera. Jemu nie chciało się jechać autobusem…

Kierownik, czyli łącznik pomiędzy szatnią a trenerem

Generalnie kierownicy nie musieliby uczestniczyć w życiu szatni. Ich zadaniem jest dopilnować formalności, nie muszą być zgrani z zespołem. Jednak, gdy ludzi spędzają ze sobą tyle czasu, naturalną koleją rzeczy jest to, że nawiązuje się między nimi silna więź. Piłkarze traktują kierowników jako wsparcie, najwyższą instancję pomocy. Nie tylko w kwestii sprzętu. Jeżeli dany gracz coś przeskrobie, bardzo często „kiero” udaje się do szkoleniowca i stara się wyjaśnić sytuację, pomóc załagodzić konflikt.

Leszek Zakrzewski: – Na obozach mieli jakieś tam wybryki alkoholowe. Ktoś tam na jakieś dziewczyny poszedł. Byłem wyrozumiały wobec nich. Przymykałem oko, ale komunikowałem: idziecie w miasto, ale o drugiej godzinie widzę was w pensjonacie. Jak coś, to brałem te ich łobuzerstwa na siebie. Zawsze mnie szanowali. Kiedyś jeden gracz powiedział do mnie coś w stylu: „kiero, pójdź tam i zrób coś”, to tak go zjechałem przy wszystkich od góry do dołu, że od tamtej pory piłkarze mówili do mnie tylko i wyłącznie: „Panie kierowniku”. Miałem do nich słabość, ale nie dawałem sobą pomiatać. Mieli czuć do mnie respekt. Jasne, pomóc zawsze pomogłem, ale nie integrowałem się z nimi. Nie chodziłem z grającymi piłkarzami na piwo czy imprezki. Zresztą, do dziś piszą i dzwonią do mnie. Niektórzy nawet z drugiego końca Polski cały czas przyjeżdżaj na wczasy do mojego domu. Nawet ci z zagranicy!

Karol Majewski: – Staram się, aby pomiędzy mną a piłkarzami panowała serdeczna atmosfera. Nie mam żadnych problemów z zawodnikami. W zespołach zazwyczaj są takie ustalenia, że to najmłodsi po meczu sprzątają szatnię. Są odpowiedzialni za noszenie i pilnowanie sprzętu. To nie jest rola kierownika. Jasne, ja muszę dopilnować, aby wszystko się zgadzało w tej materii, ale jest w drużynie ustalony podział obowiązków. Uważam, że w zespole najważniejszy jest pierwszy trener. To szkoleniowiec decyduje o wszystkim. Kierownik jest tylko osobą do pomocy, załatwia sprawy tzw. bytowo-wyjazdowe. Wówczas trener nie musi się przejmować niczym innym niż pracą z piłkarzami i dbaniu o jak najlepsze wyniki. Dotychczas nie miałem i nie mam problemu z tym, aby porozumieć się z trenerami. A było kilka znanych szkoleniowców u nas: Bogusław Baniak, Petr Nemec, Artur Płatek.

Leszek Zakrzewski: Miałem silne przełożenie na zarząd. Zawodnicy szli do mnie jak do ojca. Nieraz, gdy trzeba było – od wielu prowadzę firmę zajmującą się instalacją gazową – to piłkarze sobie dorabiali u mnie. Czasem dałem szybciej zaliczkę albo pożyczyłem im pieniążki. Potem udawałem, że niby długu nie ma. W czasach pierwszej ligi może mniej, ale we wcześniejszych latach, no nie ukrywam: na tyle, ile byłem w stanie, starałem się pomóc tym chłopakom.

*

Zatem, czy możliwe jest, aby kierownik był czysto korporacyjnym pracownikiem? Teoretycznie tak. Może przyjść, zrobić co swoje i pójść do domu. Jednak bez pasji i zaangażowania w życie zespołu nie będzie dobrze sprawował swojej funkcji. „Kiero” to jeden z najważniejszych elementów klubowej tożsamości.

Ta praca wymaga poświęceń i trzeba napisać to wprost – nie każdy się do niej nadaje.

Fot. FotoPyK, Facebook Flota Świnoujście

Najnowsze

Weszło

Piłka nożna

Bilety za stówkę, brak stadionu i dobra akademia. Lechia Zielona Góra, jej problemy i sukcesy

Szymon Janczyk
20
Bilety za stówkę, brak stadionu i dobra akademia. Lechia Zielona Góra, jej problemy i sukcesy

Komentarze

7 komentarzy

Loading...