ŁKS przed sezonem ściągnął do siebie Mikkela Rygaarda, który jeszcze jesienią grał i radził sobie nieźle w lidze duńskiej. Zespół z Łodzi sprowadził też Ricardinho, czyli piłkarza, który przed chwilą wyróżniał się w Ekstraklasie i to do tego stopnia, że złapał bardzo fajny kontrakt w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Przyszedł również Adam Marciniak, kapitan groźnego rywala w walce o awans, piłkarz doświadczony i mocno identyfikujący się z ŁKS-em. Na dokładkę do Łodzi zawitał Piotr Janczukowicz, młodzieżowiec z Olimpii Grudziądz, o którego zabiegały kluby z Ekstraklasy. Takim okienkiem Łódzki Klub Sportowy wysłał jasny sygnał, że zamierza wrócić do tego, co było na początku sezonu, gdy mknął jak TGV w kierunku awansu. To oczekiwania. Rzeczywistość? A rzeczywistość to 0-3 w ryj od GKS-u Tychy w zaległym spotkaniu.
Czyli wspaniały początek wiosennego grania. I nawet jeśli łodzianom raczej nie groziło wypadnięcie poza dwójkę (musieliby przegrać jeszcze zdecydowanie wyżej), to nadrobienie zaległości miało załatwić im przecież jakiś bufor nad grupą pościgową. Nic z tego. Górnik Łęczna ma tyle samo oczek, GKS Tychy doskoczył na dwa, taką samą przewagę ŁKS ma nad Radomiakiem, a Arka traci do niego trzy punkty.
Liga, owszem, będzie ciekawsza. Ale pewne rzeczy niełatwo zrozumieć.
Brak usprawiedliwienia dla ŁKS-u
Oczywiście Wojciech Stawowy nie mógł dziś skorzystać z Marciniaka, a Ricardinho tylko siedział na ławce, gdyż nie jest jeszcze w pełni gotowy. Ale czy to stanowi wymówkę? Na papierze ta paczka wygląda przecież mocno, a dodatkowo bardzo obiecujący był mecz pucharowy z Legią Warszawa, w którym pierwszoligowiec przeciwstawił się mistrzowi Polski. Na wicelidera ligi nie starczyło jakości, Luquinhas z Pekhartem uwydatnili różnicę klas, ale na zapleczu przecież grajków tego pokroju nie ma. Jest Grzeszczyk, jest Biel, jest Kargulewicz.
Z drugiej strony – czy mogło być inaczej, skoro ŁKS w obronie dalej prezentuje twórczość bardzo radosną, ale tylko z perspektywy rywali?
W zasadzie od samego początku elektrycy z Łodzi rzucali się w oczy. Jeszcze w pierwszym kwadransie gościom odpowiedział groźnym strzałem Pirulo, ale później to przyjezdni narzucili swoje warunki. I to trzeba jasno podkreślić – skupiamy się na ŁKS-ie, ale ekipa Artura Derbina zagrała naprawdę świetne zawody. Dostawała prezenty, ale raz, że często sama je wymuszała, a dwa, że potrafiła wykorzystać. Oczywiście nie od razu, bo w niezłej dyspozycji był Malarz. 40-latek bronił choćby groźne uderzenia Grzeszczyka. No ale strzału z kilku metrów Biela w końcówce pierwszej połowy już nie odbił, no bo też bez przesady, nie jest to przecież Jan Oblak. Po wyrzucie piłki z autu główkę przegrał Maciej Dąbrowski (ściągnięty w 60. minucie, o jakieś pół godziny za późno), Dankowski z Sobocińskim pokryli siebie nawzajem i mieliśmy otwarcie wyniku.
Zabrakło tylko, żeby coś od siebie dołożył Wolski i mielibyśmy kompromitację całej defensywy w jednej akcji. Ale spokojnie – chłopak “swoje” w tym temacie robił wcześniej.
W łeb po przerwie
Po przerwie ŁKS miał ruszyć, ale animuszu starczyło mu w zasadzie na jedną akcję, zakończoną groźnym strzałem Janczukowicza. Potem szybkie dwa ciosy GKS-u i można było się powoli rozchodzić.
Choć jeśli ktoś rzeczywiście w tym momencie zrezygnował z dalszego oglądania, to trochę stracił. Bo ŁKS mógł nawet wrócić do tego meczu, łapiąc kontakt. Mógł, ale dwie kapitalne okazje zmarnował Łukasz Sekulski. KA-PI-TAL-NE. Piłka pod jego nogami lądowała szczęśliwie, ale mniejsza z tym – wystarczyło dwa razy poszukać rogu bramki, któregokolwiek. A ten pieprznął w Jałochę. Nic nie chcemy ujmować bramkarzowi, gdyby to była Ekstraklasa, notę “osiem” miałby u nas jak w banku. No ale jednak jest coś takiego jak minimum przyzwoitości, a tej sytuacji był nim jeden gol napastnika. Musiało wpaść.
Abstrahując od wszelkich zarzutów wobec ŁKS-u, fajny był to powrót I ligi. Ciekawi jesteśmy, jak zareagują łodzianie, bo jeśli odpalą, ta wpadka stanie się tylko anegdotką. Ale równie ciekawi jesteśmy tego, czy tyszanie naprawdę mogą myśleć o Ekstraklasie. Ten mecz to sygnał, że są silni.
ŁKS Łódź – GKS Tychy 0-3
Biel 40′, Szeliga 54′, Kargulewicz 57′
Fot. FotoPyK