W Realu istny szpital. Z powodu kontuzji nie grają Eden Hazard, Eder Militao, Marcelo, Sergio Ramos, Alvaro Odriozola, Rodrygo, Fede Valverde. Pobojowisko. Kadra Realu jest zdziesiątkowana, osłabiona, ogołocona, a Zinedine Zidane musi wykazywać się nieprzeciętną kreatywnością, żeby w obliczu problemów kadrowych składać zespół do kupy i prowadzić go do kolejnych zwycięstw, utrzymując zarazem kontakt w tabeli z Atletico i przedłużając szansę na wyszarpanie derbowemu rywalowi pozycji lidera. Mecz z Valencią, zresztą podobnie jak ten z Getafe, pokazał, że francuskiego szkoleniowca stać na zręczne operowanie kryzysem kapitału ludzkiego.
Osłabiony Real srogo zemścił się za listopadowy wpierdziel z Mestalla, kiedy to Carlos Soler wpakował Królewskim hat-tricka z karnych i poprowadził Nietoperze do zwycięstwa 4:1. Bo tak jak wtedy Valencia zszokowała piłkarski świat, tak teraz nie miała żadnych, ale to żadnych argumentów. Serio. Stanowiła marne tło dla rywali ze stolicy. Właściwie tylko mocny strzał z dystansu Maxi Gomeza, który relatywnie łatwo obronił Thibaut Courtois, możemy uznać jako godniejszą odnotowania akcję podopiecznych Javi Gracii.
Poza tym kicha z nędzą.
Real tylko wyczuł krew i dosyć szybko załatwił sprawę. Na początku piłkarze Zidane’a korzystali przede wszystkim z niepewnej postawy Jaume’a Domenecha, który najpierw niezdarnie interweniował po strzale Casemiro z trzydziestu metrów, a potem mógł lepiej zareagować przy mierzonym, silnym, kąśliwym, ale też nie jakimś niemożliwym do obrony, uderzeniu Karima Benzemy. Generalnie 30-letni golkiper, pokrzykujący co raz na swoich defensorów w dziwacznych momentach (na przykład na sekundy przed bramkowym strzałem Benzemy), wyglądał jakby był zdziwiony tym, że gra pod słońce, jakby zagubiony w natłoku ofensywnych akcji Realu. No ale cóż, sztuką jest takie gorsze dni przeciwników wykorzystywać.
Motorem napędowym gospodarzy był tercet Modrić-Kroos-Vasquez. Pierwsza dwójka niepodzielnie rządziła w środku pola, a Hiszpan dał bardzo dobrą zmianę za kontuzjowanego Daniego Carvalaja (kolejny do madryckiego szpitala) i raz po raz rozpędzał się po prawej flance wykorzystując wyjątkową nieudolność bloku defensywnego Valencii. Najlepiej jednak o występie tego sympatycznego trio świadczy fakt, że wypracowali drugą bramkę. Modrić sprawnie znalazł w polu karnym Vasqueza, a ten przed szesnastką znalazł Kroosa, który w swoim stylu pokonał Domenecha.
Z Valencii nie było czego zbierać.
Piłkarze Realu na nadgryzionego już rywala rzucali się momentami jakimś szalenie wysokim pressingiem. Dochodziło do tego, że pięciu-sześciu piłkarzy Królewskim naciskało na Ferro albo Gabriela w polu karnym Valencii. W międzyczasie mnożyły się sytuacje. Benzemie do dubletu zabrakło trochę szczęścia i trochę zdecydowania, bo kilka razy znajdywał się w niezłych pozycjach strzeleckich, ale nic z tego nie wychodziło, bo a to dał się przyblokować, a to trafił wprost w Domenecha, a to niepotrzebnie próbował podawać. Swoich sił próbowali też i Modrić, i Kroos, a Mendy to nawet zmieścił piłkę w siatce po rajdzie przeprowadzonym przez Viniciusa, ale okazało się, że wcześniej był na spalonym, zostawiając swoją długą nogę za linią ostatniego defensora Valencii.
Ale wygrana, to wygrana, nie ma co dywagować.
Tym samym Real pokazuje, że zręcznie radzi sobie z kryzysem epidemii, choć to może złe słowo w tych czasach, kontuzji. Utrzymuje kilkupunktową stratę do Atletico i dalej wywiera presję na derbowym rywalu, a zarazem zanosi się na to, że do spotkania z Atalantą Bergamo w Lidze Mistrzów – wcześniej jeszcze mecz z Realem Valladolid – podchodzić będzie w dobrym humorze. A to potrafi być kluczowe.
Real Madryt 2:0 Valencia
Benzema 12′, Kroos 42′
Fot. Newspix